Przez najbliższe dni porucznik Andrzej Ciesielski i podporucznik Antoni Szymanek niczym innym się nie zajmowali, tylko od rana do końca godzin pracy czytali akta i dyskutowali na temat tego, co porucznik robił od dnia, kiedy objął dochodzenie w sprawie zabójstwa Zygmunta Stojanowskiego.
Porucznik już całkowicie przyszedł do siebie po napadzie; początkowo miewał lekkie zawroty głowy, ale i to minęło bez śladu. Nie ma to jak mieć dwadzieścia osiem lat. Oficer miał nadzieję, że piękna pani z Wilczej odezwie się choć telefonicznie. Telefon jednak milczał, zaś Andrzej, pamiętając ich ostatnią rozmowę, także nie wykręcał znajomego mu numeru. Nawet unikał przechodzenia przez Plac Teatralny, aby się nie narażać na pokusę. Uważał, że Irena ma rację. Jedynie czas może rozwiązać ten problem.
A czas biegł nieustannie. Nieustannie też prokurator Żarnowiecki, który prowadził śledztwo, dopytywał się o postępy pracy obu oficerów. Ze wstydem musieli mu stale odpowiadać, że nie dysponują konkretami.
Także pułkownik Niemiroch ciągle pytał Andrzeja Ciesielskiego, czy już wykrył drogę prowadzącą do celu. Coś, czego tak się obawiał przestępca, że aż zaryzykował próbę drugiego zabójstwa. Zresztą i sam pułkownik parokrotnie przeczytał całe akta od deski do deski – niczego jednak nie odkrył.
Pewnego dnia zadzwonił telefon. Porucznik szybko podniósł słuchawkę. Może łudził się, że to telefonuje dziewczyna, której piękne zielone oczy tak go urzekły? Ale w aparacie odezwał się męski głos: – Czy to porucznik Ciesielski? Mówi Janusz Adamczyk.
– Miło mi usłyszeć pana inżyniera.
– Dzwonię, bo przypomniała mi się pewna rozmowa z Zygmuntem. Jakiś miesiąc przed jego śmiercią. Może to nie ma żadnego znaczenia dla sprawy, ale wolałbym, aby [panowie treść tej rozmowy znali.
– Wszystko, co dotyczy Zygmunta Stojanowskiego, i jest dla nas bardzo ważne.
– Kłopotliwe jest dla mnie spotkanie z panem – tłumaczył kierownik robót. – Podjęliśmy zobowiązania, że [przedterminowo skończymy stawianie podpór estakady, jeszcze przed zimowymi mrozami, kiedy to i tak betonowanie musi stanąć, bo charakter naszej budowy wyklucza pracę w „cieplakach”. Dlatego też od rana do wieczora tutaj siedzę. Pracujemy teraz na dwie zmiany, a ludzi, zwłaszcza personelu technicznego, brakuje. Dlatego nie ma mowy, żebym się mógł stąd wyrwać chociaż na dwie godziny i przyjechać do panów. W domu bywam gościem. Żona mówi, żebym dzieciom chociaż od czasu do czasu i przysłał pocztówkę z pozdrowieniami, bo kiedy wracam z pracy już śpią, kiedy wyjeżdżam do roboty, oni jeszcze nie wstają.
– Nie ma problemu – odpowiedział porucznik. – Zaraz wsiadam w samochód i jadę do pana. Jeżeli to panu odpowiada?
– Właśnie chciałem o to prosić.
Porucznik skończył rozmowę i zreferował jej przebieg koledze.
– Weź samochód bez milicyjnej rejestracji, ale jedź z kierowcą i niech on nie spuszcza cię ani na moment z oka.
– Coś ty – żachnął się Ciesielski – nie jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych, żebym musiał jeździć z gorylami.
– Jeszcze ci łeb zupełnie się nie wygoił, a już chcesz po raz drugi dostać – ostrzegał podporucznik. – Pamiętaj, co mówił stary.
Inżynier czekał przed barakiem. Zaproponował: – Może się przejdziemy po budowie? To nie będzie zwracało niczyjej uwagi. Dobrze, że pan porucznik przyjechał po cywilnemu.
– Raczej rzadko zakładam mundur – przytaknął oficer – chyba że podejmuję jakieś oficjalne czynności.
Dwaj mężczyźni szli wzdłuż wysokich kolumn – podpór przyszłej estakady. Trasa Toruńska na tym odcinku coraz widoczniej wyrastała z ziemi. Chyba szybciej niż przysłowiowe grzyby. Wszędzie panował wielki ruch. Co chwila koło nich przejeżdżały specjalne samochody dowożące beton na budowę. Porucznik rozglądał się z zaciekawieniem. Inżynier udzielał objaśnień. Tłumaczył, że Trasa Toruńska to inwestycja trzykrotnie większa niż poprzednio budowana Trasa Łazienkowska. Ona to będzie w przyszłości stanowić główną część autostrad przecinających Polskę z północy na południe i z zachodu na wschód, łączących się w sercu kraju, jego stolicy, Warszawie.
Za inżynierem i porucznikiem podążał trzeci mężczyzna, również w cywilnym ubraniu. To wywiadowca MO pełniący rolę kierowcy. Najwidoczniej otrzymał od porucznika Szymanka wyraźne instrukcje.
– Wracając do sprawy, o której porucznikowi wspomniałem przez telefon – nawiązał Adamczyk – przedstawia się to tak: jakiś miesiąc czy może pięć tygodni przed i śmiercią, daty dokładnie nie pamiętam, Zygmunt powiedział do mnie: „W wytwórni betonu cement teraz już kradną całymi ciężarówkami”. Nie przywiązywałem wagi do tych słów, bo dla Zygmunta wszyscy, którzy trochę gorzej pracowali byli złodziejami i bandytami, ale on dodał: „Teraz od Żerania aż do Jabłonny stawiają szklarnię przy szklarni. A chyba nikt z tych pseudobadylarzy legalnie cementu nie kupił. A przynajmniej nie kupił go tyle, żeby wystarczyło na całość. Skąd więc biorą materiały budowlane? Najłatwiej o cement od nas. Blisko, samochód wiozący beton zboczy trochę, wyrzuci ładunek, kilka worków, i nawet bez opóźnienia odjedzie na plac budowy.”
– Ciekawe, i być może prawdziwe – porucznik z uwagą słuchał inżyniera.
– Wtedy to sobie zlekceważyłem. Pamiętam, że powiedziałem: „Zygmunt, mamy swoje kłopoty. Nie martw się cudzymi. Grunt, żebyśmy zawsze dostawali beton na czas. A cementu niech pilnują ci z wytwórni. Przecież mają określone normy na to, ile ton betonu ma być z jednej tony cementu. Kontrolę im zostaw”. Ale Zygmunt był uparty jak stary kozioł. Tłumaczył mi: „Ilość betonu będzie się zawsze zgadzała. Wystarczy wziąć trochę więcej żwiru i wody. Wody nikt nie mierzy, ile się jej zużywa, a żwir dostają całymi pociągami. Jego rejestracja jest dużo mniej dokładna niż cementu. Ci przy betoniarkach zawsze mogą dodać więcej żwiru, skręcić kilka czy nawet kilkanaście worków cementu. Tego przy tak wielkiej produkcji nikt nie zauważy. Nawet szczegółowa analiza nie wykazałaby większych rozbieżności. A wiesz, ile się dzisiaj płaci na wolnym rynku za jeden worek cementu? Starczy nie tylko na wódkę”.
– Bardzo logiczne. Nie ma miesiąca, żeby milicja nie nakryła takich złodziei materiałów budowlanych.
– Byłem wściekły na Zygmunta. Ten człowiek zawsze musiał wsadzać palce w cudze sprawy. Odburknąłem mu, żeby sobie poszedł do kierownika wytwórni betonu albo nawet do samego naczelnego dyrektora, ale mnie niech głowy nie zawraca bo mam ważniejsze sprawy, niż śledzenie tego, co się dzieje na cudzym podwórku. Tu taka wielka budowa. Setki ludzi. Trzeba każdego pilnować, żeby nie bumelował, a ten się czepia kilku worków cementu.
– A co na to Stojanowski?
– Powiedział, że pójdzie choćby do dyrektora, ale najpierw musi zebrać dowody, aby mieć czarno na białym.
– Zrobił to?
– Nie wiem. Wkrótce potem wyjechałem do Czechosłowacji. Gdy wróciłem, Stojanowski już nie żył.
Nie dowiadywał się pan w dyrekcji przedsiębiorstwa lub u kierownictwa betoniarni, czy stwierdzono u nich kradzież? Czy sądzi pan, że przypuszczenia Stojanowskiego odpowiadały prawdzie?
– Nie pytałem, nie wiem też, czy Zygmunt tam dotarł. W każdym razie jego przypuszczenia mogły być prawdziwe. Sam nieraz zachodziłem w głowę, skąd ci ludzie budujący szklarnie biorą cement, żelazo i szkło, już nie mówiąc o armaturach, które przecież jeszcze trudniej zdobyć, i których w ogóle prawie nie ma w sklepach branży budowlanej. A przecież ich budynki powstają prędzej niż niejedne nasze hale fabryczne wykonywane przez firmy państwowe, które zasadniczo nie powinny mieć trudności z zaopatrzeniem w materiały budowlane. O tej rozmowie z Zygmuntem przypomniałem sobie dopiero wczoraj wieczorem. Dzisiaj rano zatelefonowałem do Pałacu Mostowskich. Nie miałem więc czasu porozumieć się z kimkolwiek poza porucznikiem.
– To dobrze nawet – zgodził się porucznik – że nikt o tym nie wie. Jeżeli rzeczywiście inżynier Stojanowski był na drodze do wykrycia poważnych nadużyć i jego śmierć łączyła się z tą aferą, dla pańskiego osobistego bezpieczeństwa będzie lepiej, jeżeli nasza rozmowa pozostanie w tajemnicy. Naturalnie, aż do pewnego czasu. My swoimi kanałami sprawdzimy, czy podejrzenia Zygmunta Stojanowskiego miały uzasadnienie.
– Pan sądzi, że oni go mogli zabić?
– Skoro to nie są jakieś drobne kradzieże a duży, dobrze zorganizowany gang, ci ludzie w obawie przed wsypą nie zawahaliby się przed morderstwem.
– Duże kradzieże byłyby możliwe tylko za wiedzą i ze współudziałem kierownictwa wytwórni betonu. Znam dobrze inżyniera Wiernacika, który jest kierownikiem betoniarni. To bezwzględnie uczciwy człowiek.
– A inni? Także pan gotów ręczyć za ich uczciwość?
Janusz Adamczyk zawahał się. – Tam w ciągu ostatniego roku sporo osób się zmieniło. Praca w wytwórni betonu nie jest specjalnie ciekawa. Inżynierowie, zwłaszcza młodzi, mający pewne ambicje, szybko stamtąd uciekają do innej roboty. Choćby do nas. Ale znam tam także kilku techników, ludzi już starszych. Pracują w wytwórni od lat. Nie sądzę, aby poszli na tego rodzaju śliskie interesy.
– Widzi pan, inżynierze – roześmiał się porucznik – każdy przestępczy związek uważa, że udało mu się wypracować doskonałe metody kradzieży. Że nikt nigdy ich nie złapie. Zwykle zaczyna się to od drobnych ilości kradzionych towarów, później, w miarę rozrastania się gangu i przyzwyczajenia się jego członków do łatwych i szybkich zarobków, apetyty gwałtownie rosną. Tak było z wszystkimi wielkimi przestępstwami gospodarczymi, że wspomnę afery mięsne, gang włókienniczy czy słynną aferę rtęciową. Kierownik betoniarni może być kryształowo uczciwym człowiekiem, a gang będzie działał poza jego plecami. Wystarczy, że zmowa obejmie tych, którzy dozują cement, portierów i kierowców. Dokumentacja pozostanie bez zarzutu. Inżynier Wiernacik przecięż nie stoi stale przy betoniarce i nie sprawdza, czy nie wlano więcej wody lub dano więcej piasku niż tego wymaga norma. A uzyskane w ten sposób nadwyżki spokojnie wyjeżdżają za bramę.
– Wyrywkowo sprawdza się jakość betonu.
– Przypuszczam, że takie próby robione w warunkach wytwórni polowej nie są zbyt dokładne. A poza tym członkiem gangu może być także ten, kto tych prób dokonuje.
– No, może. Nie wiem – przyznał szczerze inżynier Adamczyk. – Przypomniałem sobie pewną rozmowę z Zygmuntem Stojanowskim i możliwie najdokładniej powtórzyłem ją panu porucznikowi. Reszta zależy od was.
– Ależ, ja jestem naprawdę bardzo zobowiązany za te informacje! I uważamy naszą rozmowę za ściśle poufną, prawda?
Po powrocie z budowy Trasy Toruńskiej porucznik Ciesielski natychmiast zameldował się u pułkownika Niemirocha. „Stary” uważnie wysłuchał oficera.
– Tyle razy byliśmy na fałszywym tropie – powiedział – może w końcu trafiliśmy na dobry? To może być ten tak długo poszukiwany przez nas motyw zbrodni. Porozum się z majorem Liskiewiczem, który kieruje wydziałem przestępstw gospodarczych. On się w tym orientuje znacznie lepiej od nas. Niech to sprawdzą.
Major Liskiewicz bez zdziwienia przyjął do wiadomości relacje porucznika. – Zdajemy sobie sprawę – powiedział – że ciągle jeszcze istnieje poważny przeciek materiałów budowlanych z przedsiębiorstw państwowych do rąk prywatnych. Przeciek oczywiście całkowicie nielegalny. Walczymy z tym, mamy niezłe rezultaty, ale nikt nigdy nie zlikwidował spekulacji zarządzeniami i represjami. Tylko rzucenie odpowiedniej ilości towaru likwiduje czarny rynek. A w tej chwili, przy tak napiętych planach budownictwa, państwo nie jest w stanie rzucić odpowiedniej ilości cementu na wolny rynek…
– Właśnie. Orientujemy się dobrze także w budownictwie szklarni i prywatnych willi. Wiemy, że istnieje cały czarny rynek handlu materiałami budowlanymi. Czerpie on swoją masę towarową także i z kradzieży. Co do szklarni, to zużywa się na nie stosunkowo niewiele cementu. Jedynie na fundamenty i podłogi. Tam głównym problemem jest żelazo płaskie, kątowniki i armatury. To budownictwo zresztą jest popierane i pewne ilości materiałów budowlanych ci ludzie zakupują legalnie. Czy to im starcza? Wykupują cement ze spółdzielni „Samopomocy Chłopskiej” przez podstawione osoby. Często wraz z Inspekcją Handlową prowadzimy kontrolę tych prywatnych budów. Urządzamy obławy na drogach. Nie zlikwidowaliśmy wszystkich kradzieży, ale poważnie ograniczyliśmy ich rozmiary. Co do wytwórni betonu na budowie Trasy Toruńskiej to obserwowaliśmy ten zakład. Bez rezultatu. A wiecie, poruczniku, jaka jest przyczyna naszego niepowodzenia?
– Nie.
– Worki, po prostu worki.
– Jak to worki? – zdziwił się porucznik
– Żeby ukraść cement, trzeba go w czymś wywieźć za bramę wytwórni.
– Przecież cement jest pakowany w worki po pięćdziesiąt kilogramów. Papierowe lub plastykowe.
– W takiej formie dostarcza się go do różnych budów prowadzonych tradycyjnym systemem. Co innego przy wielkich budowach przemysłowych. Tam cement przywozi się prosto z cementowni w wielkich cysternach. Luzem. Ten trafia albo do specjalnych silosów albo od razu do betoniarek. A produkt pracy betoniarek jest wywożony na budowę w samochodach wywrotkach. Tak więc złodziej może rzeczywiście przez fałszowanie norm produkcyjnych spowodować pewne nadwyżki cementu w betoniarni. Ale jak go wywiezie?
– W cysternie, która ten cement przywiozła.
– Prywatny nabywca raczej nie kupi cementu luzem. Potrzebuje zazwyczaj kilku lub kilkunastu worków. A cysterna przewozi bodaj dwanaście ton. Ilość wystarczająca na budowę średniej kamienicy, nie zaś willi czy szklarni. Poza tym te cysterny są bardzo charakterystycznymi samochodami specjalnymi. Zbyt łatwo wpadają w oko, aby prywatny nabywca kradzionego cementu ryzykował wjazd cysterny na swoją parcelę. Jak wskazuje nasza praktyka, kradziony cement wozi się najczęściej w nysach lub nawet w bagażnikach samochodów osobowych. Kontrola ciężarówek ostatnio jest szczegółowa i bardzo zaostrzona.
– A zatem „klapa” z naszą teorią?
– Tego bym nie powiedział – zastrzegł się major – pomysłowość złodziei jest niewyczerpana. Mogli wymyślić jakieś sposoby kradzieży cementu luzem. Zbadamy dokładnie ten problem. Dokonamy inspekcji wytwórni. Zatrudnimy tam kilku naszych ludzi, a także obstawimy drogi prowadzące do i z wytwórni. Kradzież najłatwiej złapać w czasie transportu.
Przez następne dni ludzie majora Liskiewicza mieli sporo roboty. Patrole zatrzymywały i sprawdzały wszystkie samochody, jakie pojawiały się w pobliżu wytwórni. Właściciele prywatnych szklarni gęsto się tłumaczyli, skąd wzięli materiały budowlane.
Jak zwykle tego rodzaju obława ujawniła najrozmaitsze przestępstwa. Niektóre sprawy nadawały się od razu dla prokuratora, inne znalazły swój epilog w nałożeniu przez kolegium wysokich grzywien. Jednakże nie zdobyto najmniejszego dowodu, który by wskazywał na wywożenie cementu z wytwórni betonu.
Jak słusznie zauważył major, trudno kraść cement luzem. Teoretycznie istniała możliwość, że na terenie betoniarni ładuje się sypki cement w worki. Zbyt kłopotliwe i zbyt rzucające się w oczy zajęcie. A poza tym – skąd wziąć worki?
Porucznik Ciesielski zawiadomiony przez majora o wynikach obławy pokiwał smętnie głową. Zdążył się, nieborak, przyzwyczaić, że każda z wszczynanych przez niego akcji kończyła się niepowodzeniem.
Od śmierci Zygmunta Sto janowskiego upłynął przeszło miesiąc. Zabójca inżyniera ciągle był na wolności i nic nie wskazywało, aby w najbliższym czasie coś się miało zmienić.
A jednak…