Siedem „złotych pytań”

Porucznik Andrzej Ciesielski siedział w małym pokoju na drugim piętrze gmachu Stołecznej Komendy MO, którą warszawiacy nazywają „Pałacem Mostowskich”. Na jego biurku leżała szara, nowiutka teczka. Znak, że założono ją zaledwie przed kilkoma dniami, a może nawet godzinami. Zawartość była więcej niż skromna. Kilka arkuszy papieru w większości zapisanego ręcznie.

Pomimo to, a może właśnie dlatego, młody człowiek nie miał zadowolonej miny.

Przy drugim stojącym w pomieszczeniu biurku nie było nikogo, chociaż minęła już ósma rano. Dopiero teraz otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł, a raczej wtargnął młody człowiek. Na jego mundurze błyszczały dwie gwiazdki. Przybyły opadł na stojące przy biurku krzesło i nie witając się z kolegą zagadnął:

– Masz może coś do picia? Coca-cola albo chociaż woda sodowa? Tak gorąco dzisiaj… Zgrzałem się…

– O której ty przychodzisz do pracy? Jest już dawno po ósmej. Żeby tak „stary” cię zobaczył!

– Ale mnie nie zobaczył. Zaspałem trochę… Wczoraj przyjechał kumpel z Katowic, gadaliśmy… Rano nie miał mnie kto obudzić, bo żona na wczasach. – Podporucznik Antoni Szymanek starał się usprawiedliwić swoje spóźnienie.

– Oj, Antek, Antek! Źle skończysz. To już trzeci raz w tym miesiącu.

– Co ja zrobię, kiedy nie umiem się obudzić? Nastawiam budzik, on dzwoni, ja wciskam guzik i śpię dalej.

– To stawiaj go tak, żebyś nie mógł sięgnąć ręką.

– To jest pomysł – roześmiał się podporucznik – widzę że „baśka” pracuje. Ale… dlaczego jesteś taki smutny jak bar mleczny w Częstochowie?

– Wchodziłem do komendy razem z pułkownikiem. Kiedy mnie zobaczył, od razu zabrał do swojego gabinetu i wręczył tę teczkę niczym jakiś skarb. Sprawa o zabójstwo.

Sprawa o zabójstwo!

– Winszuję, Widzę, że akcje porucznika Andrzeja Ciesielskiego szybko idą w górę.

– Boję się, że spadną na łeb, na szyję. Grubo niżej od poziomu startu. Już po pobieżnym przejrzeniu tych kilku kartek widać, że na czymś takim mogłoby sobie połamać zęby dziesięciu Sherlocków Holmesów i Pinkertonow razem wziętych.

– Ale nie wschodząca gwiazda polskiej kryminalistyki, Adam Ciesielski – roześmiał się podporucznik – on tylko trochę pomyśli i natychmiast znajdzie przestępcę.

– Jasne. Tym bardziej, że będzie miał genialnego pomocnika w osobie młodego, ale zdolnego i już doświadczonego podporucznika, Antoniego Szymanka.

– Coo? – podporucznikowi nagle odechciało się żartów.

– To, co słyszysz. Pułkownik przydzielił mi właśnie ciebie do współpracy. A mogę cię zapewnić, że sprawa jest trudna do rozwikłania i tajemnicza. Żadnego punktu zaczepienia.

– Ale o co właściwie chodzi!

– Po prostu morderstwo. Zabity został inżynier magister Zygmunt Stojanowski.

– Gdzie?

– W Warszawie. Na ulicy Wilczej, kiedy wysiadał z samochodu przed swoim domem. Dwieście metrów od dzielnicowej komendy milicji.

– O, to wyjątkowa bezczelność, nie uważasz?… Kiedy?

– Przedwczoraj wieczorem. Ustalono, że zbrodnię popełniono mniej więcej dwadzieścia minut przed dziewiętnastą.

– Jak?

– Zmiażdżenie czaszki.

– Czym?

– Dwukilogramowym odważnikiem. Znaleziono go potem pod samochodem.

– Kto to zrobił?

– Jakiś człowiek w jasnym prochowcu, który oczywiście nie czekał na dalszy rozwój wypadków, lecz uciekł, nie zatrzymany przez nikogo.

– Dlaczego?

Adam Ciesielski rozłożył ręce.

– Zadałeś mi słynne siedem „złotych pytań” i teraz jesteś tak samo mądry jak ja.

– Nikt nie zabija bez przyczyny.

– Tak. O tym wiedzieli już nawet starożytni Rzymianie. Is fecit cui prodest. Ten zrobił, kto ma z tego korzyść. Nie musisz wyłamywać otwartych drzwi.

– Ten człowiek jest żonaty?

– Tak.

– A co mówi żona?

– Na razie nic. Jest na wczasach wędrownych. Nadawaliśmy wczoraj komunikaty przez radio, żeby natychmiast wracała.

– Ach, to o nią chodziło? Przypominam sobie: „Irena Stojanowska, przebywająca na wczasach wędrownych w Bieszczadach, proszona jest o natychmiastowy powrót do domu w ważnych sprawach rodzinnych”.

– Właśnie.

– Wiesz, ja na miejscu tych wzywanych „w ważnych sprawach rodzinnych” wolałbym od razu dowiedzieć się nawet najgorszej prawdy, niż denerwować jeszcze długie godziny w drodze do domu. Najgorsza prawda jest lepsza od najlepszej niepewności.

– Jestem tego samego zdania, no ale ta forma jakoś się utarła w naszych komunikatach… Zresztą za jej utrzymaniem przemawia fakt, że mimo alarmu zachowuje się dyskrecję wobec osób trzecich.

– I co? Zgłosiła się?

– Do tej pory nie. Chyba nie zdążyła jeszcze wrócić z Bieszczad.


– A mieszkanie?

– Zamknięte. Wprawdzie mamy klucze, ale nie otwieraliśmy, czekając na żonę. Dłużej jednak nie można czekać. To może być klucz do rozwiązania zagadki. Dlatego też pułkownik polecił mi, żebym przede wszystkim przeprowadził przeszukanie tego lokalu. Od natychmiastowego wykonania rozkazu powstrzymał mnie jednak pewien podporucznik. Nie ma on zwyczaju punktualnie przychodzić do pracy. – Ciesielski skorzystał z okazji, by jeszcze raz dociąć młodszemu koledze.

Przyjechali wraz z dwoma pracownikami komendy, fachowcami od przeszukania, które do niedawna nazywało się po prostu „rewizją”. Mieszkanie było na drugim piętrze. Jako świadka zabrano dozorcę. Zresztą porucznik obiecywał sobie uciąć z nim dłuższą pogawędkę, żeby dowiedzieć się czegoś o zamordowanym inżynierze.

Mieszkanie składało się z dwóch dość dużych pokoi i obszernej kuchni. Było znacznie większe niż przeciętne „M-3”. Dom okazał się stary, jeszcze sprzed pierwszej wojny. Wilcza była w tamtych czasach „piękną dzielnicą”, w której mieszkało wzbogacone mieszczaństwo czy też niezupełnie podupadłe ziemiaństwo. Dozorca, pan Ksawery Rotocki, wprawdzie tamtych „dobrych” czasów już nie pamiętał, ale prezentował swoją osobą wspaniałą postać starego polskiego szlachciury. Prawdziwą jego ozdobą były piękne sumiaste wąsy. Pomieszczenie, do którego weszli, było dziwnie kontrastowo umeblowane. Jeden pokój, ten zajmowany przez panią domu, został urządzony nowocześnie, może nawet odrobinę pretensjonalnie. Na podłodze jaskrawy dywan, kolorowe zasłony w oknach, meble z „Ładu”. Na ścianach jakiś kilimek i reprodukcje poularnych obrazów impresjonistów z nieśmiertelnym „Łanem pszenicy ze żniwiarzem w słońcu” Van Gogha. Duża szafa aż pękała od różnych kobiecych ciuchów. Natomiast drugi pokój prezentował się skromnie. Duży stół z blatem poplamionym różnego rodzaju i koloru tuszami, zwykłe „biurowe” krzesło. Tapczan pod ścianą i półki pełne książek. Przeważnie literatura fachowa z zakresu budownictwa, chociaż nie brakowało „klasyki”, znalazło się też sporo kryminałów.

Wszędzie jednak, w obu pokojach, w kuchni i łazience, panował wzorowy porządek. Zupełnie, jakby nie było to mieszkanie „słomianego wdowca”, którego małżonka wybrała się daleko na wczasy. Nawet podłoga była świeżo wyfroterowana, a okna umyto przed tygodniem.

– Pan inżynier – stwierdził Ksawery Rotocki – był bardzo porządnym człowiekiem i dobrym lokatorem. Nosa nie zadzierał. Po nocach nie wracał pijany i nie rozrabiał. Kiedy w mieszkaniu czasem dochodziło do awantury, wiadomo, jak to w małżeństwie, to tylko jej głos było słychać. On się nie odzywał albo mówił po cichu. Za bramę od niego dużo nie zarobiłem, ale na Nowy Rok i na Wielkanoc zawsze setka leciała. Nie to co ona. Nieraz taką pijaną różni mężczyźni odprowadzali, że sama na drugie piętro nie potrafiła się wdrapać.

– Tak lubi wypić?

– Młoda jest, to i lubi się zabawić – skwitował pytanie pan Ksawery, który wyraźnie uznał, źe zbyt wiele powiedział o swojej – lokatorce i teraz starał się osłabić znaczenie słów. – Co w tym dziwnego? Ładna kobieta.

– Dawno są małżeństwem?

– Coś ze trzy lata. Przedtem inżynier mieszkał z rodzicami. Kiedy się ożenił, przenieśli się pod Warszawę. Do Wiązownej. Mieli tam domek. Przed przeprowadzką przebudowali, żeby i w zimie można było mieszkać, a lokal na Wilczej zostawili synowi.

– Ona także pracuje?

– Pewnie że tak! Najpierw pracowała w tej firmie, w której pan inżynier był zatrudniony. A potem została kelnerką.

– Gdzie?

– Tu, w pobliżu, w „Grandzie”. W kawiarni… Ale później kilka razy zmieniała miejsce pracy. Gdzie pracuje teraz? Nie wiem.

Funkcjonariusze milicji systematycznie przeszukiwali całe mieszkanie. Znaleziono między innymi porządnie ułożone rachunki za komorne, radio i światło, książeczki PKO. Ta na nazwisko Zygmunta Stojanowskiego opiewała na kwotę około piętnastu tysięcy złotych, zaś Irena miała zaledwie siedemset sześćdziesiąt złotych. Poza tym była jeszcze książeczka samochodowa, również Zygmunta Stojanowskiego. Z rzeczy wartościowych znaleziono trochę skromnej biżuterii pani domu, futro z nutrii i złotą obrączkę. W trzech męskich garniturach kieszenie były tak dokładnie opróżnione, że nawet skrawka papieru w nich nie odkryto. W szufladach stołu leżał komplet cyrkli i jakieś prace z dziedziny budownictwa. Zapewne „chałtura” wykonywana w domu.

Zarówno w pokoju „damskim”, jak i w tym drugim walało się kilkanaście najrozmaitszych pocztówek. Typowe pozdrowienia z wczasów lub z wyjazdu za granicę, jakieś listy o treści bez znaczenia.

Krótko mówiąc: wynik przeszukania negatywny. Nic nie wskazywało powodu, dla którego zginął właściciel mieszkania.

– Może dowiemy się czegoś od żony – wyraził nadzieję podporucznik, kiedy opuszczali lokal. – Albo od rodziców? Trzeba będzie zatelefonować na posterunek milicji w Wiązownej, aby uprzedzono tych ludzi o śmierci syna.

– A poza tym podporucznik. Szymanek – dodał Andrzej Ciesielski – jutro rano tam pojedzie i porozmawia z rodzicami zabitego. Może oni mają jakieś podejrzenia?


– Skoro muszę, to pojadę – zgodził się bez cienia entuzjazmu podporucznik.

– A ja spróbuję porozmawiać z dyrektorem przedsiębiorstwa, w którym pracował Stojanowski.

Podporucznik odjechał wraz z dwoma milicjantami do Pałacu Mostowskich, zaś Ciesielski postanowił zrealizować swój zamiar i porozmawiać z gospodarzem domu. Wszedł do dozorcówki.

– Panie Rotocki – zaczął – mam propozycję. Zanim pana wezwiemy do komendy milicji na przesłuchanie, pogadajmy tutaj, w cztery oczy, dobra? Bez świadków i pisania protokołu.

– Ja nic nie wiem! – zastrzegał się dozorca.

– Każdy człowiek zawsze coś tam wie – porucznik usadowił się na jednym z krzeseł. Wyjął paczkę zefirów i wyciągnął rękę w stronę pana Ksawerego.

– Dziękuję. Już trzy lata jak rzuciłem palenie.

– Szczęśliwy z pana człowiek. Tak od razu pan przestał?

– Od razu. Dopaliłem paczkę sportów i więcej papierosa do ust nie wziąłem. A paliłem przeszło czterdzieści lat. Zacząłem jako dwunastoletni chłopak.

– Silną ma pan wolę… Ja już trzy razy przestawałem, ale nic z tego nie wyszło. No, ale wracajmy do naszej sprawy, co pan mi może o tym powiedzieć?

– Nic nie wiem – uparcie powtórzył dozorca. – Nawet się nie domyślam, kto to mógł zrobić?

– Kto zabił, to ja wiem – odpowiedział porucznik.

– Kto? – zdziwił się Rotocki zaskoczony. – Już go macie?

– Zabił ten, kto odniósł z tego jakąś korzyść. Tylko pytanie: komu Stojanowski tak przeszkadzał, że aż go zabito? Pan, jako długoletni gospodarz domu, zna przecież wszystkich lokatorów, a więc i inżyniera.

– Zna się ludzi – przyznał pan Ksawery. – A Stojanowskiego pamiętam od chłopaczka, jak z teczką do szkoły ganiał. A później na politechnikę. Miał brata i siostrę, ale oboje dużo starsi od niego. Kiedy on był w szkołach, Marysia już szła za mąż i wyjechała gdzieś do Francji, bo wyszła za Francuza. Kilka razy odwiedzała rodzinę. Wielka dama, ma własny samochód. Stara Stojanowska, kiedy tu jeszcze mieszkała, mówiła, że córce doskonale się powodzi. Mają jakieś własne przedsiębiorstwo.

– A brat zabitego?

– Uczył się w Krakowie, w szkole górniczej, ale po jej skończeniu nie powrócił do Warszawy. Został na Śląsku, pracuje w jakiejś kopalni. Rzadko przyjeżdżał do rodziców, tak że z nimi chował się tylko Zygmunt. Starszy pan Stojanowski pracował w tramwajach miejskich. Potem przeszedł na emeryturę i kiedy syn się ożenił, odstąpił mu mieszkanie. Pomagałem mu w przeprowadzce do Wiązownej. Nie bardzo staremu chciało się wyjeżdżać z Warszawy, ale nie krył, że synowa nie w jego guście, więc woli żyć na wsi, niż się tutaj stale denerwować.

– Przecież sam pan mówił, że taka ładna.

– Ładna to jest, bestia, nie można powiedzieć. Kiedy idzie ulicą, każdy mężczyzna się za nią obejrzy. Ale coś mi się widzi, że w tym małżeństwie nie wszystko grało. Nie taką żonę powinien sobie pan Zygmunt znaleźć.

– Dlaczego?

– To człowiek spokojny. Kiedy chodził do szkoły, nie pamiętam, żebym miał z nim jakieś kłopoty. Nie to, co z innymi chłopaczyskami, co to szybę czy żarówkę potrafią zbić, a na schodach tak naśmiecą, że tylko sprzątaj i sprzątaj. Zygmunt był inny. Uczył się dobrze, skończył politechnikę, miał dobrą posadę i zarabiał dobrze… Kupił sobie samochód.

– A ona? – Mówi się, że była urzędniczką czy też maszynistką, ale ja wiem swoje, bo mam znajomego, co mieszka na Targówku i zna całą rodzinę. Ona z takich, co jak ptaki boże – nie sieją, nie orzą, a zbierają. Tatuś coś z dziesięć razy siedział w kryminale. Mamusia nie lepsza. Braciszek dźgnął kogoś nożem. Irena skończyła powszechniak i poszła pracować w „smarówce”. Po prostu przy mieszalniku. A że była ładna i miała mimo młodego wieku spore doświadczenie w tych sprawach, więc strzelała na prawo i na lewo tymi swoimi zielonymi ślipiami, aż sobie ustrzeliła za męża pana inżyniera. Tyle że starszego od niej o piętnaście lat.

– Takie małżeństwa także bywają szczęśliwe. Miłość nie zna żadnych reguł.

– To prawda. Ale jeśli chodzi o miłość, to w tym związku zakochany był tylko pan inżynier. Jej chodziło wyłącznie o to, żeby się wyrwać z Targówka, z tej rodzinki i z tego otoczenia. Wyjście za mąż za Stojanowskiego dawało jej możliwość startu do dalszej kariery.

– Kariery? Kelnerki w „Grandzie”?

– Ładna kelnerka w modnej kawiarni może daleko zajść. Ma więcej okazji do zawarcia odpowiednich znajomości niż w „smarówce” na Targówku.

– Co to jest ta „smarówka”?

– Taka niezbyt wielka fabryka. Przed wojną robili smary do wozów i do maszyn. Rozlewali w butelki i produkowali różne chemikalia. Nikt tego inaczej nie nazywał jak „smarówka”. Teraz to wszystko przejęła jakaś spółdzielnia, ale nazwa pozostała.

– Przy jakiej to się mieści ulicy?

– Przy Księcia Ziemowita. Tuż przy torach kolejowych.

– Irena mogła być tylko wdzięczna inżynierowi, że ją wyrwał z tamtego środowiska. A z wdzięczności często rodzi się miłość.

Pan Ksawery machnął ręką.

– Widziałem Irenę, kiedy się tutaj sprowadzała z maleńką walizeczką. A teraz… Same zagraniczne ciuchy. Pan porucznik zresztą widział w szafie. Stojanowski był ślepo zakochany w żonie, pieniędzy jej nie żałował. Dopiero później mu się oczy otworzyły, co sobie znalazł.

– Zdradzała go?

– Tego nie wiem. Pod niczyim łóżkiem nie leżałem. Ale lubiła się bawić i, co gorsza, lubiła sobie wypić. Dawniej, zaraz po ślubie, często w tym mieszkaniu bywali goście. Dozorca przecież wie najlepiej, kto i jak się bawi. A od dwóch lat nikt do inżyniera nie zachodził. Już rodzice go nie odwiedzali, tylko on do nich, do Wiązownej, prawie co niedzielę jeździł. Ale bez Ireny.

– Często młodzi źle żyją ze świekrą. Nigdy nie wiadomo, po czyjej stronie leży wina… Inżynierowi mogło być dobrze z żoną.

– Gdyby było dobrze, to by się nie kłócili. Irena na całą kamienicę wykrzykiwała: „ty niezdaro, ty głuptasie”… aż przykro było słuchać. A ostatnio prawie stale odwoził ją w nocy do domu jakiś wysoki, przystojny brunet. Zielonym samochodem.

– Jakiej marki? Może pan zauważył numer rejestracyjny?

– Ja tam się na samochodach nie znam. Konia, o to bym poznał jakiej rasy! Ale w każdym razie to był nowy wóz. Na pewno zagraniczny, bo niepodobny do naszych fiatów… Nie powiem, porządny facet, za każde otwarcie bramy dał najmarniej dziesiątkę. A jak nie miał drobnych – to i dwudziestkę. Przypuszczam, że Irena chciała zamienić Stojanowskiego na tego faceta. Kudy syrenie inżyniera do tamtego auta!

– Może ją tylko odprowadzał? Ot, zwykły kawiarniany flirt. – Porucznik celowo zaprzeczał twierdzeniom dozorcy, żeby dowiedzieć się najwięcej.

– Jaki tam flirt! – zaprotestował gorąco pan Ksawery. – Irena nie kryła, że chce się rozwieść, ale inżynier nie daje zgody… A wiadomo, z własnej winy rozwodu dostać nie można.

– Mówiła o rozwodzie?

– Kiedy się kłócili, nieraz wołała: „Jak ci się nie podoba, to daj mi rozwód”.

– A inżynier?

– On nigdy głosu nie podniósł. Ale pewnie zgody nie dawał, bo inaczej by tak nie gadała.

– Często zdarzały się między nimi kłótnie?

– Ostatnio coraz częściej. Ale największa to chyba była przed samym wyjazdem inżynierowej na wczasy.

– Co pan powie?

– Właśnie myłem schody na tej klatce. Wcale nie chciałem słuchać, bo co mnie sprawy innych ludzi obchodzą? Mam – własne kłopoty.

– Oczywiście! Rozumiem – dyplomatyzował porucznik – ale czasami człowiek nie chce, a mimo to coś mu w uszy wpadnie.

– No właśnie – zgodził się dozorca. – Więc myję schody, a tu za drzwiami Stojanowskich Irena wydziera się: „Żebyś wiedział, że z tych wczasów już tutaj nie wrócę!” Inżynier coś tam po cichu odpowiedział, a ona znowu: „Jak mi nie dasz rozwodu, to pożałujesz!”

– Pamięta pan może, kiedy była ta kłótnia? Gospodarz się zamyślił i coś na palcach rachował.

– Inżyniera zabili przedwczoraj – powiedział – to znaczy we wtorek. Ona wyjechała trzy dni przedtem, to znaczy w sobotę rano. Pamiętam dobrze, bo zamiatałem ulicę, kiedy wynosiła z domu walizki i wsiadła do samochodu.

– Tego zielonego?

– Nie, do taksówki…

– Mąż jej nie odprowadzał?

– Najpierw inżynier pojechał do pracy, a dopiero stamtąd wrócił po nią, ale ona pojechała chyba w kwadrans przed nim. Jak odjeżdżała, to mi powiedziała: „Gdyby Zygmunt przyjechał, niech pan mu powie, że dłużej nie mogłam na niego czekać. On się zawsze musi spóźnić, a pociąg ma swój czas odjazdu.”

– Pan to powtórzył Stojanowskiemu?

– Kiedy go tylko zobaczyłem, powiedziałem: „Pani odjechała taksówką, bo się bała, że nie zdąży na pociąg”. On spojrzał na zegarek i coś mówił, że go zatrzymali po drodze. Dodał także, że żona wyjechała w Bieszczady na wczasy wędrowne. Ja to już mówiłem kapitanowi, który mnie przesłuchiwał.

– A ta kłótnia? – przypomniał porucznik.

– To było dwa dni przed wyjazdem inżynierowej. A więc w czwartek.

– Pan był w domu, kiedy zabito inżyniera?

– Nie. Pojechałem do krewnych. Na Żoliborz. Chce pan sprawdzić? Podać nazwisko i adres?

Porucznik machnął ręką.

– Przecież pan nic nie zyskuje na śmierci Stojanowskiego.

– Mojej żony także nie było w domu. Poszła do „Delikatesów”. Kiedy wróciła, zastała milicję i krwawą plamę na jezdni. Inżyniera już zabrało pogotowie. Żona początkowo nie wiedziała, kogo zabito. Dopiero pani Mierzejewska, ta lokatorka z pierwszego piętra, jak schodziła ze śmieciami, to ją poinformowała, że ofiarą bandyty padł pan Stojanowski. To było po odjeździe milicji. Inaczej żona powiedziałaby im nazwisko Stojanowskiego.

– Przecież stał samochód? Żona nie wiedziała, że to inżyniera?

– Oczywiście, znała tę syrenę, ale nikt nie powiedział, że właśnie zabito jej właściciela. Podobno jakaś kobieta widziała napad na inżyniera, ale ja z nią nie rozmawiałem. W ogóle z nikim nie rozmawiałem. Później ten kapitan mnie wypytywał, ale to było na drugi dzień rano. Wtedy on już wiedział, że zamordowano Stojanowskiego.

– Gdzie mieszka pani Mierzejewska?

– Na pierwszym piętrze, pod trójką.

Porucznik podziękował panu Ksaweremu Rotockiemu za informacje i poszedł na piętro. Drzwi otworzyła mu sama pani Mierzejewska, jak się później okazało farmaceutka, mieszkająca wraz z córką, jej mężem i ich dwojgiem dzieci. W tym tygodniu pani Mierzejewska miała jakieś pilne roboty domowe, więc wzięła sobie krótki urlop.

– Zaczęło się od tego – opowiadała farmaceutka – że usłyszałam głośne krzyki na ulicy: „Ratunku! Milicja!” Podbiegłam do okna i widzę: stoi samochód, a przy nim I leży mężczyzna, cały zakrwawiony. Wkrótce nadbiegł jakiś milicjant i zaczął ratować tego człowieka. Odwrócił go twarzą do góry. Wtedy poznałam pana Stojanowskiego. Zrobiło się zbiegowisko. Przyjechały radiowozy i karetka pogotowia, która zabrała rannego.

– Czy pani widziała uciekającego napastnika?

– Nie. Na ulicy nie było nikogo. A krzyki wzywające pomocy dochodziły z naszej bramy.

– A dlaczego pani nie poinformowała milicjantów, że zabitym jest lokator tego domu, Zygmunt Stojanowski?

– A po co miałam informować? – dziwiła się kobieta. – Przecież mieli i Stojanowskiego, i jego samochód. Na pewno obejrzeli dokumenty. Poza tym nikt mnie o to nie pytał. Dopiero na drugi dzień chodził po mieszkaniach jakiś funkcjonariusz milicji i interesował się tym, czy ktoś z lokatorów nie widział przebiegu zbrodni lub uciekającego bandyty. Ten milicjant wymienił wtedy nazwisko Stojanowskiego.

– Pani znała inżyniera?

– Od dziecka. Przecież mieszkał z rodzicami na tej samej klatce schodowej, tyle że piętro wyżej. Znałam też i jego rodziców, chociaż bliższych stosunków towarzyskich nie utrzymywaliśmy.

– A jego żonę, Irenę Stojanowską, znała pani także?

Po twarzy farmaceutki przemknął cień.

– Jedynie z widzenia, a raczej ze słyszenia. Straszna kobieta.

– Dlaczego?

– Ordynarna i pyskata. A wyraża się! Przekupki z Bazaru Różyckiego słuchając jej zarumieniłyby się. Kiedyś tak obrugała na schodach teściową, że biednej mało szlag nie trafił. A jak się odzywała do męża podczas kłótni! Niech pan porucznik nie wymaga, abym powtarzała.

– Aż tak?

– To małżeństwo wyjątkowo się Zygmuntowi nie udało. Spokój panował najwyżej pół roku. Później był tam stale „meksyk”.

– Może to on nie był w porządku w stosunku do młodej i podobno przystojnej żony?

– To fakt, urody jej odmówić nie można. Ale charakterek! Tylko by się bawiła, popijała… Ile razy budził nas w nocy jej powrót w rodzinne pielesze! Ostatnio te awantury się nasiliły, bo pani inżynierowa znalazła sobie stałego wielbiciela i postanowiła przez taką wojnę podjazdową zmusić Stój ano wskiego do rozwodu. Czego ona nie wygadywała pod adresem Zygmunta, a właściwie wykrzykiwała przy otwartych oknach, żeby cała kamienica słyszała. A jakie groźby przy tym padały!

– Sądzi więc pani, że Stojanowską byłaby zdolna do zbrodni?

– Nie mnie sądzić. Ale nieraz słyszałam, jak krzyczała: „Zabiję cię” albo: „Żebym miała siekierę w domu, to bym ten twój głupi łeb od razu rozwaliła”.

– Pani to słyszała na własne uszy i gotowa jest potwierdzić na przesłuchaniu?


– A także przysiąc w sądzie – dodała pani Mierzejewska.

– Przypuszczam, że poprosimy panią do Pałacu Mostowskich w celu sporządzenie protokołu.

– Z tego, co panu powiedziałam, nie zaprę się ani jednego słówka.

Andrzej Ciesielski, zadowolony z zebranych wiadomości, wrócił do Pałacu Mostowskich. Tam czekał na niego podporucznik z meldunkiem. Dzwonił do Wiązównej, gdzie odszukano adres Karola Stojanowskiego, ojca Zygmunta, i miejscowy milicjant podjął się zawiadomienia starszych państwa o tragedii, której ofiarą padł ich syn. Milicjant miał także poinformować rodziców, że ciało syna jest obecnie w kostnicy, a decyzję o pogrzebie należy uzyskać u prokuratora.

– Nie zazdroszczę chłopakowi takiej misji – zauważył Antoni Szymanek. – Ja sam oddałbym chętnie całą swoją miesięczną pensję, żeby tam jutro nie jechać.

– A co z Ireną Stojanowską?

– Nie zgłosiła się do tej pory.

Natomiast w aktach sprawy pojawiły się dwa nowe dokumenty. Pierwszy omawiał wyniki sekcji zwłok. Stwierdzał on, że Zygmunt Stój ano wski był człowiekiem przeciętnie zdrowym; śmierć nastąpiła od uderzenia tępym narzędziem, które zdruzgotało czaszkę i uszkodziło mózg.

Drugim dokumentem była ekspertyza przysłana z Zakładu Kryminalistyki. Znaleziony w miejscu zbrodni dwukilowy odważnik nosił ślady włosów i krwi ludzkiej. Poza tym był zardzewiały. Prawdopodobnie przechowywano go w jakimś wilgotnym pomieszczeniu. Na odważniku znaleziono mikroślady białawego proszku, najprawdopodobniej pudru kosmetycznego. Niestety, ze względu na zbyt nikłą ilość śladów, nie można było przeprowadzić bardziej dokładnych badań tej substancji.

Porucznik dwukrotnie przeczytał wynik ekspertyzy, – znany już Szymankowi, i zauważył:

– Że włosy i krew z głowy Stojanowskiego, wiedziałem o tym i bez mędrców z Alej Ujazdowskich. A ten puder nie ma żadnego znaczenia. I tyś się rano dziwił, że mam niewyraźną minę? Miałem się cieszyć z tej cholernej sprawy?

– Jednak widzę nikłe światełko – pocieszył go podporucznik.

– Te groźby Stojanowskiej? Nie ulega wątpliwości, że to mężczyzna zabił.

– Mężczyzna, ale może napuszczony przez kochaną żoneczkę?

– Pójdziemy tym śladem – przytaknął Andrzej Ciesielski.

Загрузка...