Czy morderca przybył na pogrzeb?

– Przypuśćmy – rozważał pułkownik Niemiroch – że skłoniłbym nasze władze do zażądania ekstradycji Ireny Stojanowskiej z Austrii. Przypuśćmy także, że Austriacy poszliby nam na rękę i wydali uciekinierkę. Czym byśmy wówczas rozporządzali przekazując sprawę prokuratorowi dla sporządzenia aktu oskarżenia? – Mamy bardzo wiele poszlak – stwierdził porucznik.

– Podsumujmy je – pułkownik wziął kartkę papieru i zaczął pisać:

1. Zeznanie dozorcy domu, że słyszał pogróżki Ireny Stojanowskiej wypowiadane pod adresem męża.

2. Zeznanie sąsiadki Stojanowskiej poświadczające, że w mieszkaniu często dochodziło do kłótni, przy czym padały słowa: „Zabiję cię” lub: „Gdybym miała siekierę, to roztrzaskałabym ten głupi łeb”. A poza tym stwierdzenie, że pewnego dnia Irena Stojanowska na schodach zwymyślała nieparlamentarnymi słowami swoją teściową. A ściślej mówiąc „świekrę”.

3. Zeznanie dozorcy, że na cztery dni przed zabójstwem Stojanowska opuściła dom, informując, iż wyjeżdża na wczasy w Bieszczady.

4. Zeznanie matki Zygmunta Stojanowskiego, że Irena jeszcze w przeddzień morderstwa była w Warszawie i odwiedziła Wiązownę. Irena wspomniała, że chce popełnić samobójstwo, jeśli nie otrzyma rozwodu.

W parę godzin po morderstwie, Irena Stojanowska wsiadła do pociągu pośpiesznego i wyjechała do Wiednia, okazując na granicy legalnie otrzymany paszport. 6. Zeznania Stanisława Malinowskiego, że Irena Stojanowska była rzekomo przed ślubem kochanką inżyniera Henryka Kowalskiego i także potem, rzekomo, się z nim widywała. Druga plotka powtarzana przez Malinowskiego to pogróżki rodziny Ireny pod adresem jej męża.

Niemiroch odczytał napisany tekst i zapytał porucznika: – Chyba niczego nie opuściłem? Świadomie pominąłem stwierdzenia świadków, że Irena jest młodą, piękną kobietą lubiącą się bawić i mającą zbyt wielki pociąg do alkoholu. A także do pewnego nieznanego młodego człowieka posiadającego drogie zagraniczne auto, bo te szczegóły w niczym dziewczyny nie obciążają. A zatem wszystko?

– Tak jest, panie pułkowniku – przyznał Ciesielski.

– Jesteście prawnikiem. Ukończyliście Uniwersytet Warszawski i macie z kodeksem karnym do czynienia na co dzień. A teraz wyobraźcie sobie akt oskarżenia oparty na tych przesłankach. Nie byłoby chyba potrzeba tak sławnych obrońców jak Ruszyński czy Bayer, żeby go rozbić w proch i pył. Wystarczyłby najbardziej fajtłapowaty aplikant adwokacki.

Andrzej Ciesielski przyjął w milczeniu krytykę. Słowa pułkownika, choć bezlitosne, były jednak prawdziwe. Ten zaś kontynuował:

– Nie myślę się kompromitować, cała KGMO śmiałaby się z takiego wygłupu starego Niemirocha. Wniosku o wszczęcie postępowania ekstradycyjnego nie podpiszę.

– To co mam robić, panie pułkowniku?

– Prowadzić śledztwo – odpowiedział Niemiroch.

– Rozkaz! – Porucznik powstał, stuknął obcasami i wykonał prawidłowy zwrot w tył. Przy drzwiach zatrzymał go głos „starego”.

– Wróć! Siadaj i nie rób obrażonej miny. – Pułkownik najczęściej zwracał się do młodych – i nie tylko zresztą młodych – oficerów per „ty”. Tylko wtedy, gdy był naprawdę bardzo zły, tytułował ich „obywatelu poruczniku” czy też „obywatelu kapitanie”.

– Tak jest!

– Na ogół jestem z was obu zadowolony. Wykazujecie inicjatywę i jesteście operatywni. Ale strzeżcie się najpoważniejszego błędu, jaki może popełnić oficer dochodzeniowy: budowania pięknej teorii i prowadzenia śledztwa wyłącznie pod kątem tej teorii.

– Kiedy ja, panie pułkowniku, na początku nie bardzo wierzyłem w winę tej kobiety. Dopiero teraz, po ucieczce…

– Więc nie wierz i teraz. Ale śledztwo prowadź tak, jakbyś wierzył. Nie ograniczaj się jednak do prowadzenia go tylko w tym kierunku. Szukaj innych powodów zbrodni i szukaj innych ewentualnych morderców. – Nie ma zbrodni bez motywów.

– Według mnie jedyny motyw mogła mieć Irena.

– Powtarzam: szukaj innego. Ważniejszego. To dobrze, że rozmawialiście z dozorcą domu, sąsiadką, księgowym ze spółdzielni. Idźcie dalej tą drogą. Przesłuchajcie jak największą ilość osób. Analizujcie pilnie każde słowo, mało tego – każdy gest tych osób. Szukajcie motywu – jeszcze raz podkreślił z naciskiem – szukajcie przyczyn morderstwa.

Andrzej Ciesielski powlókł się do swojego pokoju niczym zbity pies. Szymanek nie potrzebował pytać, jaki przebieg miała rozmowa z szefem.

– Spławił cię!

– Jeszcze mi porządnie nawtykał. Powiedział, że najgorszy fajtłapa ze wszystkich adwokackich aplikantów wyśmiałby na procesie nasze „poważne poszlaki”. Kategorycznie odmówił starań o ekstradycję Sto janowskiej.

Kazał szukać innych motywów. Najgorzej, że muszę mu przyznać rację.

– Zgadzasz się ze „starym”?!

– Przecież tak naprawdę nic nie wiemy. Irena mogła po prostu drapnąć z kochankiem. Postawiła męża w dość śmiesznej sytuacji, może uważała, że w ten sposób łatwiej wymusi zgodę na rozwód. A to, że wyjechała akurat w dniu morderstwa, mogło być zbiegiem okoliczności.

– A pogróżki? – Antoni Szymanek nie dawał za wygraną.

– Sam słyszałem przed paroma dniami, jak podporucznik Szymanek pijąc coca-colę w kasynie powiedział o kelnerce: „Ja tę babę kiedyś zamorduję, znowu przyniosła mi ciepłą butelkę”. I co, gdyby tę babę rzeczywiście ktoś zamordował, byłbyś pierwszym podejrzanym?

– Więc co robimy dalej? Masz jakiś pomysł?

– Pójdę do Dyrekcji Przedsiębiorstwa Robót Przemysłowych, a ty wybierzesz się na Tamkę do inżyniera Henryka Kowalskiego. Ale dopiero pojutrze. Jutro pójdziemy na pogrzeb Zygmunta Stojanowskiego.

– Uważasz za słuszne porzekadło, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce swojej zbrodni albo przychodzi na pogrzeb swojej ofiary?

– Coś w tym jest. Naturalnie nie zawsze, ale jak potwierdza milicyjna praktyka, przestępca rzeczywiście często uczestniczy w pogrzebie ofiary. Uważa, że samą obecnością na tych ceremoniach żałobnych odsunie od siebie podejrzenia. Albo też chce się przekonać, czy go nie podejrzewają. Zorientować się w klimacie panującym wokół jego osoby, jak na niego patrzą. Mówią, że taki facet chce się sprawdzić, czy potrafi zachować zimną krew w obliczu rodziny i znajomych. Gdybym był komendantem głównym MO to tam, gdzie chodzi o ofiary zbrodni, wszystkie pogrzeby kazałbym filmować!


– Całe szczęście, że nie jesteś. Dopiero byśmy się mieli z pyszna!

– Nie możemy filmować, ale na pogrzeb pójdziemy. Zjawimy się tam stosunkowo wcześnie i będziemy obserwować uczestników tej ceremonii. A także będziemy nastawiali ucha. Może usłyszymy coś ciekawego.

Przed kościołem na Powązkach panował duży ruch.

Z chwilą, gdy jedno nabożeństwo się kończyło, natychmiast grabarze ustawiali na katafalku następną trumnę i następny ksiądz wychodził odprawiać żałobne egzekwie. Można powiedzieć – „produkcja taśmowa”.

– Mój Boże – zauważył podporucznik – gdyby mnie ojciec posłał do seminarium duchownego, nie martwiłbym się dzisiaj, skąd wziąć trzy tysiące pięćset złotych na nowe dżinsy. Takie, jakie wczoraj widziałem na Bazarze Różyckiego.

– A nawet dobrze byłoby ci w sutannie – dorzucił Ciesielski. – Ale co z Hanką? Już nie mówiąc o tym tabunie dziewcząt sprzed małżeństwa.

– Hanka mogłaby być moją gospodynią.

– Zaraz cię zmartwię – śmiał się Andrzej. – O ile sobie przypominam wykłady prawa kanonicznego, gospodyni księżowska musi mieć skończone przynajmniej czterdzieści osiem lat.

– Naprawdę? – przestraszył się Szymanek.

– Raczej się nie mylę.

– To nie zostanę księdzem.

– Tymczasem zjawili się rodzice zmarłego w towarzystwie jakiejś przystojnej młodej kobiety. Nadchodziły także grupki osób nie znanych oficerom milicji. Przyszła pani Mierzejewska, a także pan Ksawery Rotocki. Kiedy gospodarz domu zauważył trzymających się nieco z boku obu milicjantów, natychmiast do nich podszedł i przywitał się jak ze starymi znajomymi.

– Panowie służbowo?

– Raczej nie. Po prostu pogrzeb „naszego nieboszczyka”, więc odprowadzamy go w ostatnią drogę. Czy to Irena Stojanowska, ta przystojna koło matki?

– Nie. Ireny ciągłe nie ma. Panowie już przestali ogłaszać w telewizji?

– Nie ogłaszamy, bo nic nie pomogło.

– U nas w kamienicy wszyscy mówią, że to ona go zaciukała i uciekła. Czy to prawda? – dopytywał się dozorca.

– Bo ja wiem? – odpowiedział podporucznik.

– Nie mamy na to najmniejszych dowodów. – Andrzej Ciesielski w dalszym ciągu nie wierzył w winę Ireny Stojanowskiej. – Ale kim jest ta młoda kobieta?

– Barbara. Żona starszego brata. Przyjechała ze Śląska. Tylko ona. Ani rodzony brat, ani siostra nie zdobyli się na to, żeby zmarłemu oddać ostatnią przysługę. – W głosie Ksawerego Rotockiego wyraźnie zabrzmiało oburzenie.

Pod kościół podjechał duży autobus z napisem „Przedsiębiorstwo Robót Przemysłowych”. Z wozu wysiadło ze czterdzieści osób. Wyniesiono także dwa wieńce. Jeden nosił napis „dyrekcja”, drugi – „koledzy”. Zjawił się i główny księgowy, Stanisław Malinowski. Nie wszedł do świątyni, tylko spacerował po chodniku. Najwidoczniej czekał na kogoś. Rzeczywiście, w kilka minut później podjechała nysa. Wśród pracowników spółdzielni „Pomoc Bulowlanych” Ciesielski rozpoznał portiera i magazyniera. Portier trzymał wieniec, zaś Wiśniewski wręczył księgowemu wiązankę kwiatów, jakieś rachunki i pieniądze. Główny księgowy chwilę liczył, uznał, że wszystko się zgadza, schował rachunki do kieszeni, wziął wiązankę i skierował się do kościoła. Za nim kroczyli magazynier i portier z imponującym wielkością wieńcem.


Jako ostatni nadciągnęli dwaj panowie. Wyraźnie ciut, ciut zawiani. Forsując schody starszy tłumaczył:

– Franek, jeżeli usłyszysz jak ktoś obszczekuje Irenę, że ona przekręciła Zygmunta, od razu zapraw z łba popaprańca, żeby mu chrupawki wyprysły.

– Coś ty, ojciec – odpowiedział Franek. – Za to można dobrze w dołku pogarować.

– Za rodzinę nie hańba – tłumaczył senior Urbaniak. Obaj mężczyźni już mieli zniknąć za wrotami świątyni, kiedy porucznik położył rękę na ramieniu starszego.

– Chwileczkę, panie Urbaniak – powiedział.

– Czego?

– Jedno słówko. – Ciesielski pokazał trzymany w dłoni malutki kartonik granatowego koloru. Legitymację służbową oficera milicji.

– Cóż to, milicja nie daje się nawet pomodlić za duszę zięcia? – stary nie kapitulował. – Jakim prawem?

– Na modlitwy będziecie mieli jeszcze dużo czasu. A chyba lepiej tutaj parę słów zamienić, niż w tym „dołku”, o którym przed chwilą wasz syn wspominał.

– To tak, żartowaliśmy – poddał się starszy Urbaniak.

– Właśnie o to mi chodzi, żeby to były z waszej strony tylko żarty, bo ja dla odmiany żartować nie lubię. Żadnych rozrób.

– Pan władza będzie spokojny.

– A jeżeli macie jakieś podejrzenia, to proszę przyjść do Pałacu Mostowskich.

– My nic nie wiemy – jednogłośnie odpowiedzieli ojciec i syn.

– Nawet tego, gdzie jest Irena? Dlaczego nie ma jej na pogrzebie?

– Ja tam jej nie pilnuję, jest dorosła.

– Wyjechała na wczasy – rzucił Franek, który uznał widocznie, że nie należy się zbytnio stawiać milicjantom.

– Dokąd?

– Mówiła, że gdzieś w góry?

– Z kim?

– Pewnie z tym swoim frajerem, co się za nią ostatnio włóczył.

– Tym z samochodem? Z volvo?

– To nie volvo, a opel rekord.

– A ten facet? Jak się nazywa?

– Nie wiem. Widziałem go parę razy z Ireną, ale nigdy z nim nie gadałem.

– To cudzoziemiec?

– Też nie wiem. Chociaż samochód ma literę „S”. On mi co prawda na Szweda nie wygląda, no i słyszałem, że zagadywał do Ireny po polsku.

– Gdzie?

– W „Aidzie”. Taka kawiarnia na Placu Teatralnym. Ona tam ostatnio pracowała. Kiedyś poszedłem, bo chciałem pożyczyć pół kafla. Ale nie dała – stwierdził Franek z żalem – seciaka odpaliła. Ten facet siedział przy stoliku i słyszałem, jak mówił po polsku.

– Dobrze czy tak jak cudzoziemcy, którzy się nauczyli naszego języka?

– Nie, to Polak – kategorycznie stwierdził młody Urbaniak.

– Jak wyglądał?

– Niewysoki. Chyba niewiele wyższy od Ireny. Mnie to ledwie do ramienia. – Franek miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. – Szatyn, ale trochę wyłysiały. A na lewej ręce miał kotwicę.

– Nad nadgarstkiem?

– Tak. Niebieską. Widziałem dokładnie, bo siedział bez marynarki, we wdzianku z krótkim rękawem. Forsiasty facet. Kazał Irenie podać francuski koniak.

– Ile mógł mieć lat?

– Pan kapitan wie. – Franek na szelki wypadek, nie wiedząc z jaką milicyjną szarżą rozmawia, tytułował Ciesielskiego kapitanem. – W kiciu nikt nie młodnieje.

Porucznik uśmiechnął się. Niebieska kotwica na lewym nadgarstku, takim znakiem tatuowali się w więzieniu ci, którzy otrzymali wysoki wyrok, co najmniej pięć lat. Ale to nigdy nie było pewnym dowodem. Byle łobuz z powszechniaka mógł sobie coś podobnego zafundować, aby imponować koleżkom. Słowa Franka wyjaśniały jednak ważną rzecz. Jeżeli rysopis nieznajomego został podany prawdziwie, ten człowiek nie mógł być zabójcą Stojanowskiego. Pani Bolecka kategorycznie twierdziła, że morderca był wzrostu wyższego niż przeciętny.

– No cóż – powiedział Ciesielski – nie będę was dłużej zatrzymywać. Przecież chcecie się modlić. Tylko pamiętajcie moje słowa – żadnej rozróby.

– Spokojna głowa, panie kapitanie – obaj Urbaniakowie natychmiast zniknęli za drzwiami kościoła.

Poszli również i obaj milicjanci. Nabożeństwo żałobne właśnie dobiegało końca. Dość spora świątynia pełna była łudzi. Z przodu siedzieli w pełnej żałobie starzy Stojanowscy wraz z synową. W drugim rzędzie, godnie, jak przystało na członków rodziny, zasiedli Urbaniakowie. Dalej wiele starszych osób. Na pewno przyjaciele seniora Stojanowskiego lub jego żony, a może dalsi krewni? Nie zabrakło i dewotek, które nie opuszczają żadnej tego typu uroczystości. Koledzy zmarłego stali pod filarami. Jak to zwykle bywa na tego rodzaju pogrzebach, prawdziwy smutek panował w sercach ludzi z pierwszego rzędu krzeseł. Inni przyszli trochę z ciekawości, trochę z obowiązku, bo „tak wypada”. Trumna umieszczona na wysokim katafalku tonęła w kwiatach.

– Jak dobrze umierać we wrześniu – szepnęła jakaś paniusia stojąca tuż koło oficerów milicji. – Przynajmniej nieboszczykowi nikt kwiatów nie żałuje. Nie to, co w styczniu czy w lutym.

Egzekwia zostały odprawione, grabarze zdejmowali wiązanki i wieńce, wynosili je przez boczne drzwi na cmentarz. Po chwili zdjęli trumnę i tą samą drogą wynieśli ją z kościoła. Teraz podeszli koledzy zmarłego i wzięli ciężar na swoje barki. Przygotowany wózek zapełniono wieńcami. Kondukt ruszył w ostatnią drogę zmarłego. Pochód rozciągnął się w wąskiej uliczce pomiędzy pomnikami.

– Tak się złożyło, że obaj oficerowie znaleźli się koło pana Malinowskiego, który szedł wraz z magazynierem Wiśniewskim.

– Idę – powiedział główny księgowy – i tak sobie myślę, czy też w tym tłumie jest ten, kto to zrobił?

– Na pewno – potwierdził magazynier. – Zabójca zawsze przychodzi na pogrzeb.

– A inżynier Henryk Kowalski jest także tutaj? Pan Malinowski rozejrzał się wokoło.

– Widziałem go w kościele. Ale tutaj nie widzę.

– Idzie z tyłu, za nami. Tam, w tej grupce – to mówiąc Wiśniewski pokazał kilku ludzi znajdujących się o cztery rzędy za nimi.

– Który to?

– Ten wysoki z jasną czupryną.

Ciesielski ukradkiem obserwował Kowalskiego. Wysoki, szczupły, w niebieskich dżinsach. Zupełnie jak ten, którego opisywała pani Bolecka.

Nad otwartym grobem ksiądz szybko wyśpiewał odpowiednie modlitwy i jeszcze szybciej zdjął białą komżę. Prawie biegiem podążył z powrotem w stronę kościoła, gdzie czekał na niego następny nieboszczyk.

W imieniu Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego żegnał Zygmunta Stojanowskiego jeden z kolegów inżynierów. Padały zwykłe w takich wypadkach frazesy. Nawet ten o „śmierci na posterunku”. Przemówienie miało jedną zaletę. Nie było długie.

Następnie grabarze zręcznie spuścili trumnę na pasach na dno mogiły. Jeden wziął na szpadel szczyptę ziemi i podał stojącym nad grobem rodzicom zmarłego, żeby – jak każe tradycja – rzucili pierwsi piasek na trumnę. Za przykładem Stojanowskich poszli i przyjaciele Zygmunta. Z głuchym łoskotem grudy ziemi padały na drewniane wieko trumny.

Teraz jeden z grabarzy wskoczył do dołu. Inni podawali mu cegły i cement. Z dużą wprawą, bardzo szybko zostało zamurowane ostatnie miejsce spoczynku człowieka, któremu przed tygodniem zdawało się, że ma całą przyszłość przed sobą.

Po zamurowaniu krypty grabarze łopatami zsunęli na nią żółty powązkowski piach, uformowali mogiłę. Jeden z nich zatknął w głowach grobu metalową tabliczkę zdjętą przedtem z trumny. Inni układali wieńce; barwne kwiaty wkrótce zakryły całą mogiłę.

Do państwa Stojanowskich podchodzili teraz znajomi i przyjaciele. Składali im kondolencje. Pierwsi byli naturalnie obaj panowie Urbaniakowie, którzy – oficerowie milicji musieli to przyznać – zachowywali się bez zarzutu. Kondolencje złożył również Henryk Kowalski, zaraz potem skierował się w stronę piątej bramy Cmentarza Powązkowskiego, najbliższego wyjścia na ulicę.

Obaj milicjanci podążyli za nim. Szedł sam, nie domyślając się, że jest pod obserwacją. Po wyjściu na ulicę Powązkowską Kowalski podszedł do zaparkowanego tutaj wartburga. Oficerowie zbliżyli się i porucznik Ciesielski zaproponował: – Może by pan nas podrzucił do miasta?

Kowalski spojrzał na nieznajomych nieco zdziwiony. Ale musiał ich zauważyć w grupie żałobników, bo odpowiedział grzecznie: – Proszę bardzo. Zaraz otworzę drzwi. A dokąd panów podwieźć? Bo ja jadę na Tamkę.


– Do Pałacu Mostowskich.

Po twarzy inżyniera przebiegł cień, ale szybko się opanował. – Rozumiem. Jestem aresztowany?

– Broń Boże – odpowiedział porucznik Ciesielski. – Po prostu chcieliśmy z panem porozmawiać, a uważamy, że lepiej będzie nie wzbudzać ciekawości przysyłaniem panu wezwania do biura lub do domu. A sam pan rozumie, że prowadząc dochodzenie w sprawie o morderstwo nie mogliśmy pominąć i pańskiej osoby.

Henryk Kowalski nie uczynił żadnej uwagi. Otworzył przednie lewe drzwi auta, następnie zwolnił zamek prawych tylnych, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Obaj oficerowie zajęli miejsca z tyłu wozu. Samochód szybko przebył niezbyt wielką odległość dzielącą cmentarz od Stołecznej Komendy MO.

Загрузка...