Drogeria była malutka. Porucznik Andrzej Ciesielski nie od razu trafił, minął sklep nie zauważając go. Towarów w drogerii było stosunkowo niewiele, a na wystawie znajdowały się zaledwie dwie czy trzy buteleczki z wodą kolońską i parę słoików z kremami.
Właściciel drogerii, Roman Stefanowicz, był mężczyzną w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Poorana bruzdami twarz zachowała taką opaleniznę, jakiej ludzie nabywają przez wieloletnie przebywanie na słońcu. Nic dziwnego, ten starszy dzisiaj człowiek był przed wojną znanym sportowcem. Włosy miał siwe, niezbyt posłuszne grzebieniowi, masywny nos, duże rogowe okulary.
– Czym mogę panu służyć? – zapytał. W drogerii poza nim nie było nikogo.
Oficer pokazał legitymację.
– O, kontrola – uśmiechnął się drogista. – Już dawno jej nie było. Co pana interesuje? Książka zakupów, księga materiałowa? Kopiał z wystawionymi przeze mnie rachunkami? Uprawnienia?
– Nie, nie! – gorąco protestował Ciesielski. – Chciałbym z panem po prostu spokojnie porozmawiać. Pan major Liskiewicz z naszego „gospodarczego” polecił mi pana jako wyjątkowo solidnego i uczciwego kupca. Chciałbym zasięgnąć pana opinii, a może rady?
– O! – mile zdziwił się właściciel sklepu. – Pochwała z ust milicji to bardzo wiele. Pozwoli pan, przepraszam, nie wiem jaka ranga?
– Porucznik.
– Pozwoli pan, poruczniku, że zatelefonuję do żony. Mieszkamy w tym samym domu. Na pierwszym piętrze. Przyjdzie mnie zastąpić. A my byśmy poszli do mnie na górę i tam porozmawiali. Przyznaję, że pan mnie zaintrygował. Były czasy, kiedy najrozmaitsze kontrole nje wychodziły z mojego sklepu. Nikt nie mógł uwierzyć, że nie robię majątku, nie mam nawet samochodu i zarabiam zaledwie na średnie utrzymanie. Ale nigdy nie proszono mnie o radę.
– Tak dobry punkt i pan narzeka?
– Nie narzekam. Stwierdzam po prostu fakt. Punkt dobry, ale w sklepie pusto. Brakuje towaru. Państwowe wytwórnie pracując całą mocą z trudem zaspokajają potrzeby stale rosnącego eksportu i sklepów państwowych. Dla nas, prywaciarzy, prawie nic w hurtowniach nie ma. Różne prywatne firmy nieraz produkują taki towar, że lepiej go nie kupować. Wiem dobrze, że na jednej beczce gliceryny niewiadomego pochodzenia, czyli po prostu kradzionej, można zarobić dwieście tysięcy.
– Albo co najmniej pięć lat – dodał porucznik.
– Właśnie – przytaknął Stefanowicz – więc ja zadowalam się tym, co mam. W większości sam wyrabiam różne kremy i mleczka kosmetyczne. Mam stałą klientelę, która od lat u mnie kupuje.
Weszła pani Stefanowiczowa i po krótkiej rozmowie z mężem obiecała, że posiedzi w sklepie, ale nie dłużej niż godzinę. Oficer zapewniał, że zajmie właścicielowi drogerii najwyżej połowę tego czasu. Wyszli na ulicę. Dom był narożny i brama znajdowała się za rogiem. Weszli na pierwsze piętro. Pan Stefanowicz wprowadził porucznika do dużego gabinetu umeblowanego solidnymi dębowymi meblami, pamiętającymi na pewno czasy sprzed pierwszej wojny światowej.
– Może zrobić kawę – zaproponował gościnny gospodarz – a może kieliszeczek czegoś mocniejszego? Koniak albo dobra domowa nalewka z czarnej porzeczki?
– Dziękuję, jestem na służbie. Poza tym nie traćmy czasu. Małżonka będzie się niecierpliwiła.
– Słucham, czym mogę panu służyć?
– Prowadzę śledztwo w sprawie o morderstwo… naturalnie, to, co mówię, musi pozostać ścisłą tajemnicą.
– Może pan na mnie polegać.
– Mamy podstawy, by sądzić, że popełniona zbrodnia ma dość ścisły związek z zeosilem.
– Z zeosilem? – zdziwił się drogista. – Półproduktem do wyrobu pudrów i kremów?
– Tak. Właśnie dlatego chciałem pana prosić o informacje dotyczące zeosilu. Pan go używa do swojej produkcji?
– W minimalnych ilościach. Po prostu nie mogę dostać. W ogóle moja produkcja jest ograniczona. Mam stałą klientelę, już to panu porucznikowi zaznaczyłem, i panie wyjeżdżając za granicę czasami mi przywożą trochę zeosilu. Starcza jedynie do wyrobu kremów i mleczka kosmetycznego. Pudrów nie robię, bo nie chcę używać preparatów cynku, a zeosilu nie mogę kupić.
– Ostatnio przecież pojawił się ten produkt na wolnym rynku.
To prawda. Przychodzili różni ludzie, którzy mi proponowali zeosil, ale ja bez rachunku nie kupuję. Na żadne kanty nie idę.
– Duże ilości proponowali?
– Jeden to mnie nawet namawiał na kupno kilku ton. Mówił, że to dobry interes i zarobię najmarniej kilkaset tysięcy złotych. Chciał tanio sprzedać. Zaledwie sto procent więcej niż wynosi urzędowa cena.
– A można wyciągnąć więcej?
– Znacznie więcej! Za zeosil przywożony mi z zagranicy płacę dużo więcej. Panie kupują go tam za dewizy i sprzedają mi po cenie zakupu: muszą ode mnie dostać tyle bonów PKO, ile tam zapłaciły dolarów lub ich równowartość. To zresztą zupełnie uczciwe. Inna rzecz, że najczęściej rozliczamy się w produktach. One mi; zeosil, ja im kremy i inne kosmetyki.
– Kto panu proponował tę wielotonową transakcję?
Stefanowicz uśmiechnął się. – Nie legitymował się, panie poruczniku. Zapewniał mnie, że ładunek dostarczy; pod wskazany adres. Własnym transportem. Pieniądze i towar z rączki do rączki. Naturalnie odmówiłem, bo po pierwsze nie bawię się w lewe transakcje, po drugie nawet nie miałbym forsy na wyłożenie takiej sumy. Ciągle mnie ludzie mają za milionera.
– Tylko ten jeden facet proponował panu transakcję?
– Jak się siedzi cały dzień w sklepie, to ma się najrozmaitsze odwiedziny. Różni przedstawiciele handlowi spółdzielni i przemysłu prywatnego, pokątni handlarze. Proponują nie tylko towary mojej branży, ale nawet, grzyby suszone i marynowane, już nie mówiąc o różnych I ciuchach zagranicznego pochodzenia. O ile sobie przypominam, proponowano także i zeosil. Nieco przybrudzony, zmieszany z piaskiem i ziemią. Wtedy nawet nie rozmawiałem o cenie, bo ja muszę mieć produkt bez – względnie czysty. Moje kremy mają dobrą reputację i nie i chcę jej psuć.
– Taki zanieczyszczony zeosil można czasami kupić oficjalnie z przeceny.
– Można. Ale do wyrobów kosmetycznych się nie nadaje. Zbyt ciężko go oczyścić. Przy takiej małej, jak moja, produkcji nie opłaca się skórka za wyprawkę.
Andrzej Ciesielski, zdając sobie sprawę, że już żadnych więcej informacji nie otrzyma od sympatycznego drogisty, podziękował mu i wyszedł. Podejrzenia porucznika zostały potwierdzone. Byli ludzie, którzy usiłowali upłynnić całe tony importowanego towaru. Musiał pochodzić z kradzieży. A oficer milicji był pewien, że ta kradzież zdarzyła się w magazynie spółdzielni „Pomoc Budowlanym”.
Major Liskiewicz, który zainteresował się francuskim proszkiem zaalarmowany przez wydział zabójstw, swoimi „kanałami” otrzymał podobne informacje. Teraz należało sprawdzić, jak to wygląda od wewnątrz, w spółdzielni. Dlatego też porucznik skorzystał z drugiego danego mu adresu i powędrował na ulicę Śniadeckich, gdzie mieścił się oddział kontroli Związku Spółdzielczości Pracy. Tam wylegitymował się i poprosił o rozmowę dyrektora Kapalewskiego.
– Mamy duże kłopoty – powiedział na wstępie – z jedną z waszych spółdzielni.
– Którą?
– „Pomoc Budowlanym” przy ulicy Ziemowita na Targówku.
– Tam jest tylko jeden oddział tej dużej spółdzielni – wyjaśnił dyrektor.
– Nie wiem, jak jest w innych oddziałach. Według naszych informacji na Targówku panuje ogromny bałgan i brakoróbstwo. Dzielnicowy jest bezradny. Może najwyżej nałożyć parusetzłotowy mandat, który i tak zapłacą z kasy spółdzielni, a wszystko pozostaje po staremu. Otrzymaliśmy także kilka anonimów, «e pracownicy spółdzielni kradną i wynoszą cenne surowce i gotowe produkty. Nasze obserwacje zdają się to potwierdzać.
– Ooo? – zainteresował się dyrektor, który dotychczas ze zniecierpliwieniem wysłuchiwał skarg porucznika.
– Nie chcemy robić niepotrzebnego alarmu i zwalać na kark spółdzielni kontroli milicji ani Najwyższej Izby Kontroli. Uważamy, że to robi złą reklamę całej spółdzielczości pracy. Lepiej załatwcie sprawę we własnym zakresie i dopiero, jeżeli nadużycia będą ewidentne, dacie znać prokuratorowi.
– Bardzo słusznie, panie poruczniku. – Cieszę się, że pan do nas przyszedł.
– Byłoby dobrze, gdybyście trochę ich postraszyli. Nie wiem, co się tam dzieje, ale wystarczy spojrzeć przez płot, aby nie być zbudowanym panującymi tam porządkami. I to dosłownie na całym terenie spółdzielni.
– Dobrze – uśmiechnął się dyrektor Kapalewski – postraszymy ich troszeczkę. Z innych źródeł też mamy wiadomości, że nie najlepiej gospodarują. Kontrolę tej spółdzielni zaplanowaliśmy na początek przyszłego roku, ale żeby panom iść na rękę, przyspieszymy ją.
To mówiąc dyrektor podniósł słuchawkę i nacisnął czerwony guziczek. Odezwała się sekretarka.
– Czy jest Agata? – zapytał.
– Zaraz sprawdzę – odpowiedziała sekretarka i dodała: – Właśnie jest. Pisze zalecenia z poprzedniej kontroli u kuśnierzy.
– Niech zaraz do mnie przyjdzie – polecił Kapalewski i dodał zwracając się do oficera milicji – to nasza bardzo energiczna inspektorka. Boją się jej w spółdzielniach jak ognia. Podobno główni księgowi straszą nią swoje dzieci: „Nie zjesz kaszki, przyjdzie Agata”.
Po chwili w drzwiach stanęła przystojna blondynka, włosy krótko obcięte według ostatniej mody, jasnoniebieskie dżinsy i taki sam sweter z mohairu. Dziewczyna była ciut, ciut przytęga. „Przydałoby się – pomyślał porucznik – zrzucić z pięć kilogramów.”
– Poznajcie się – przedstawił Kapalewski – pan porucznik z Komendy Stołecznej.
– Agatowska jestem. – Pani inspektor energicznie uścisnęła rękę Ciesielskiego.
Widząc zdziwioną minę oficera, dyrektor dodał: – Wprawdzie pani inspektor ma na imię Leokadia, ale wszyscy nazywamy ją Agatą: Już się do tego przyzwyczaiła i nawet się nie gniewa. Kiedy niedawno ktoś poprosił do telefonu panią Leokadię, ona sama odpowiedziała, że tutaj żadna Leokadia nie pracuje…
– Pan dyrektor jak zwykle przesadza i opowiada dowcipy.
– Pan porucznik nalega – dyrektor przystąpił do sprawy – na przyspieszenie lustracji spółdzielni „Pomoc Budowlanym”. Długo będzie pani pisać zalecenia dla futrzarzy?
– Jutro skończę.
– To dobrze. Pojutrze weźmie pani na warsztat tamtych z Ziemowita.
– Kiedy miałam robić „Nysę” – zaprotestowała blondynka.
– Do „Nysy” może pójść Marysia Łucznik. Tam nie ma żadnej filozofii. Da sobie radę. A pani pojedzie do „Pomocy Budowlanym”.
– Skoro pan dyrektor tak uważa – zgodziła się pani inspektor.
– Trzeba im trochę kota popędzić – tłumaczył Kapalewski. – Milicja skarży się, że tam panuje ogromny bałagan.
– Już ja im popędzę – obiecywała dziewczyna.
Porucznik Ciesielski po opuszczeniu wydziału kontroli udał się do najbliższego automatu. Kiedy wykręcił numer, odezwała się sekretarka dyrektora Kapalewskiego.
– Chciałbym rozmawiać z panią Agatowską – powiedział oficer. Mógł bez obawy wymienić swoje nazwisko, bo nie przedstawiał się ani dyrektorowi, ani przystojnej pani inspektor.
– Zaraz poproszę – odpowiedziała sekretarka. Po chwili Ciesielski usłyszał:
– Agatowską przy telefonie.
– Przed chwileczką rozmawialiśmy w gabinecie dyrektora.
– Ach, to pan? – dziwiła się dziewczyna.
– Ponieważ będzie pani prowadziła kontrolę spółdzielni, chciałbym przedtem z panią zamienić kilka słów. Ale raczej poufnie. Nie dla uszu dyrektora. Czy mogłaby pani wyjść na pół godzinki z biura?
– Jakoś to zorganizuję.
– A więc czekam na panią w „Horteksie” na pierwszym piętrze.
– Lody czy jakieś ciacha, a może po koniaczku? – zaproponował oficer.
– Dziękuję – z żalem w głosie odpowiedziała dziewczyna – chętnie bym sobie strzeliła jeden koniak, ale i tak nie jestem w zgodzie z wagą. No i w pracy by zaraz plotkowali, że wychodzę na wódkę. Wystarczy herbata.
– Sprawa przedstawia się tak – referował porucznik – mamy podstawy przypuszczać, że w spółdzielni dokonuje się milionowych nadużyć. Z zeosilem.
– Co to jest? – zapytała pani inspektor.
– Biały proszek. Bardzo drogi. Służy między innymi do wyrobu pudru i kremu. Tak się złożyło, że prowadzę śledztwo w bardzo poważnej sprawie, ważniejszej niż te kradzieże, ale zazębiającej się z nimi. Dlatego potrzebna mi jest pani daleko idąca pomoc.
– Może pan na mnie liczyć.
– Chodzi mi o to, aby się pani rozejrzała w gospodarce materiałowej spółdzielni. Oni tego zeosilu używają do wyrobu smaru potrzebnego przy betonowaniu. Przypuszczam, że przez pewien czas nie dodawali zeosilu do tych smarów, a uzyskiwane nadwyżki materiałowe sprzedawali na wolnym rynku.
– Rozumiem – odpowiedziała dziewczyna – sprawa jest prosta. Należy skontrolować w produkcji, ile tego smaru zrobili. Następnie obliczyć według receptury, ile powinni zużyć zeosilu. Z kolei sprawdzić, jaką go ilość zakupili i ile mają na stanie w magazynie.
– Widzę, że mam do czynienia z fachowcem. Nie darmo księgowi straszą dzieci „Agatą”. Ja bym nie wiedział, jak się do tego zabrać.
– Ach, więc dyrektor zdążył panu opowiedzieć i tę anegdotkę?
– Chciałbym być z panią w codziennym kontakcie. Jak tylko pani stwierdzi nadwyżki zeosilu, od razu wkraczamy na plac.
– Trudność może polegać na tym, że oni te nadwyżki już usunęli z terenu spółdzielni.
– Chyba nie zdążyli. Od chwili kiedy powzięliśmy pewne podejrzenia, przy ulicy Naczelnikowskiej stoi kontrola drogowa, która zatrzymuje wszystkie ciężarówki. Sprawdza ładunki i dokumenty przewozowe. Nie mają możliwości wywiezienia.
– Mogli to zrobić nocą. – Pani inspektor była oblatana we wszystkich kantach.
– W nocy także pilnujemy. Nie zależy nam na złapaniu jakiegoś pojedynczego transportu, ale na położeniu ręki na całej nadwyżce.
– Mogli już przedtem wyczyścić magazyn.
– Chyba i tego nie zdążyli. Część na pewno puścili na wolny rynek, ale nie wszystko. Jeszcze dużo musiało tam zostać. Skok był przygotowany na kilka milionów.
– Lubię takie sprawy – przyznała Agatowska.
– Zaczyna pani pojutrze. Oto mój telefon. Proszę koniecznie codziennie dzwonić.
– Dam panu mój domowy. Ze spółdzielni nie będę mogła swobodnie mówić. Niech się pan nie zdziwi, jeżeli odezwę się: „Mówi Agata, zadzwoń do mnie, kochanie, dziś wieczór o siódmej”.
– Doskonale – ucieszył się porucznik – widzę, że nasza współpraca ułoży się wspaniale.
– W pierwszych dniach takiej lustracji – zaczęła pani inspektor – najpierw zapoznaję się z bilansem, organizacją pracy w spółdzielni, obiegiem wewnętrznym dokumentów. Będę także musiała obejrzeć wszystkie oddziały „Pomocy Budowlanym”. A jest ich rozrzuconych po całej Warszawie z pięć czy sześć. Zanim konkretnie dorwę się do pańskiego zeosilu upłynie kilka dni lub nawet tydzień.
– Będziemy tak obstawiali spółdzielnię, że mysz się nie wyślizgnie.
– Zęby się tylko nie domyślili, o co chodzi.
– Nie przypuszczam. Naczelnikowska to ulica przy której znajduje się sporo zakładów przemysłowych. Obok jest jeszcze ruchliwsza Radzymińska. Cóż więc dziwnego, że milicja drogowa właśnie tam się usadowiła? Zeosil jest biały, pakowany w worki z przezroczystego celofanu, nasza kontrola nie jest zatem uciążliwa dla wozów z innymi ładunkami i nie będzie wyglądała na specjalną szykanę.
– Muszę wracać do biura.
– A ja pozwolę sobie zatelefonować do pani pojutrze o godzinie ósmej. Dobrze?
– Zgoda. – Blondynka podniosła się, ponownie energicznie uścisnęła rękę Ciesielskiego i wyszła z kawiarni.
Znowu trzeba było czekać. W ogóle, porucznik stwierdził, że to cholerne śledztwo, któremu pułkownik Niemiroch nadał kryptonim „sprawa dla jednego”, składa się głównie z czekania.
Porucznik przygotował sobie specjalny arkusz i zapisywał na nim kolejne rozmowy z Leokadią Agatowską.
Wtorek, 12 października: Nie mam jeszcze nic dla pana. Rozglądam się.
Środa, 13 października: Sprawdzam bilans spółdzielni i ostatni przeprowadzony remanent. Pozornie wszystko w porządku.
Czwartek, 14 października: Byłam na ulicy Ziemowita, stwierdziłam ogromny nieporządek w magazynie. Piątek, 15 października: Zażądałam kart materiałowych. Sobota, 16 października: Zdobyłam dwa oświadczenia pracowników spółdzielni na piśmie, że przez wiele miesięcy nie dodawano zeosilu do wiksilu. Poniedziałek, 18 października: Zarządziłam przeprowadzenie remanentu.
Wtorek, 19 października: Nic nie wiem, remanent trwa. Środa, 20 października: Badam przychody i rozchody zeosilu.
Czwartek, 21 października: Muszę się z panem jak najszybciej zobaczyć.
Na umówione spotkanie pani inspektor przyszła bardzo zdenerwowana.
– Wczoraj – powiedziała – była w naszym oddziale okresowa odprawa. Omawiano wyniki pracy inspektorów. Prawie całe zebranie poświęcono mojej osobie. Formalny nalot! Jak ja śmiałam na własną rękę zarządzić remanent! Wręcz mi grożono najsurowszymi represjami, wyciągnięciem konsekwencji służbowych, aż do zdjęcia ze stanowiska.
– Dyrektor Kapalewski?
– Nie tylko on. Prezes „Pomocy Budowlanym” ma dobre plecy. Nalatywali na mnie prawie wszyscy z naszej „wierchuszki”.
– A pani?
– Powiedziałam, że remanentu nie odwołam i biorę za niego pełną odpowiedzialność.
– Brawo!
– Ale co się stanie – martwiła się dziewczyna – jeżeli ten remanent nic nie wykaże? Wtedy ze mną naprawdę będzie niedobrze.
– Sądzę, że potrafimy panią wybronić. Ale jestem zupełnie pewien, że nawet nie zajdzie taka potrzeba. A ci, którzy wczoraj na panią nalatywali, będą mieli bardzo głupie miny. Jeżeli pani wyrazi zgodę, wezwiemy ich, aby się z tego wytłumaczyli.
– Broń Boże! – zawołała dziewczyna. – Żyć by mi potem nie dali!
Następne dwa dni upłynęły w nerwowej niepewności. Wreszcie trzeciego dnia w słuchawce telefonu odezwał się głos pełen triumfu.
– Remanent jeszcze nie skończony. Ale już w tej chwili ustalono ponad dwieście tysięcy złotych manka na oleju technicznym i ponad czterysta tysięcy nadwyżki zeosilu.
– To mało!
– Remanent dopiero się rozkręca. Na pewno będzie więcej.
– A co mówią ci, którzy tak na panią napadli?
– Jak zwykle, teraz nabrali wody w usta.
Po trzech dniach spis zakończono. Wykazał ogromną nadwyżkę zeosilu w magazynach spółdzielni. Ponad dwa miliony złotych, licząc tylko według cen oficjalnych. Lustracja wykazała, że głównymi twórcami tej nadwyżki byli technolog, który wstrzymał stosowanie zeosilu przy fabrykacji płynu dla betonów, oraz magazynier, który wykazywał zużycie białego surowca zgodnie z normami produkcji. Naturalnie członków gangu było znacznie więcej. Należeli do nich kierowcy i portierzy, a także pośrednicy upłynniający towar.
Major Liskiewicz uważał, że czas przystąpić do działania. Aresztowań dokonano jednego dnia. Przeprowadzono także przeszukania mieszkań członków gangu. Znaleziono biżuterię, obce waluty i bardzo poważne kwoty w polskich banknotach, nie znajdujące usprawiedliwienia w oficjalnych zarobkach tych ludzi.
A porucznik Ciesielski zbierał dżinsy i granatowe marynarki.