Upłynął znowu tydzień. Śledztwo nie posunęło się ani o krok. Dreptano po prostu w miejscu. Oficjalne przesłuchanie Ireny Stojanowskiej nie dało żadnego rezultatu. Piękna pani nie miała nic do dodania ponad to, co już przedtem wyjawiła obu oficerom. Ku pewnemu zawodowi podporucznika Antoniego Szymanka jego przyjaciel nie próbował się umówić na randkę z przystojną wdówką. Nie pomogło nawet dwukrotne wychodzenie z pokoju; Andrzej Ciesielski jakoś nie chciał skorzystać z okazji.
Podrzucono na Trasę Toruńską dwóch, bodaj najsprytniejszych wywiadowców, jakimi rozporządzała Stołeczna Komenda MO. Robotnicy chętnie i dużo rozmawiali na temat niedawnej zbrodni. Inżynier Stojanowski rzeczywiście nie był zbyt lubiany na budowie. Dał się we znaki swoją „twardą ręką”. Ale ci, którzy z nim pracowali bezpośrednio, podkreślali jego dbałość o ludzi i jego starania, aby każdy za dobrą pracę dostał dobre pieniądze.
– U Stojanowskiego – tłumaczył jeden z robotników – nie było nigdy przestojów. Gdzie indziej robotnicy siedzieli i palili papierosy, bo a to szalunków nie przygotowano na czas, a to betonu z wytwórni nie przywieźli. Z inżynierem takie numery nie przechodziły. U niego wszystko musiało iść jak w zegarku. Toteż, mimo że był ostry, ludzie chętnie do niego szli. Wiedzieli, że dobrze zarobią, chociaż w czasie pracy dużo papierosów nie wypalą.
Pułkownik Adam Niemiroch sam dokładnie przestudiował akta sprawy. Nie dopatrzył się żadnego zaniedbania. Po prostu śledztwo ciągle nie mogło znaleźć punktu wyjścia. Tym punktem były motywy zbrodni. Doświadczony spec kryminalistyki orientował się doskonale, że bez znalezienia motywu sprawa nie może ruszyć i nic nie pomoże powierzanie jej innym oficerom dochodzeniowym czy konsultacje z najlepszymi fachowcami.
Na Irenie Stojanowskiej i jej ewentualnym udziale w zabójstwie męża pułkownik od razu położył krzyżyk. Sprawdzono dokładnie zeznania zielonookiej i uznano, że nie skłamała ani słówkiem.
„Człowiek bez alibi”, Henryk Kowalski, także nie miał żadnych motywów, aby po upływie trzech lat mordować swojego szczęśliwego rywala, który zresztą w rezultacie wcale nie okazał się taki naprawdę szczęśliwy. Trzeba było też wykluczyć rodzinę Sto, janowskiej. Obaj panowie Urbaniakowie mieli po pierwsze wspaniałe alibi, po drugie nie mieli powodu, aby usuwać ze świata niezbyt im miłego zięcia czy szwagra. Że nie spełnił pokładanych w nim nadziei i nie okazał się chętny do fundowania kieliszka wódki? Za to nie zabijają na Targówku. Zresztą na Targówku w ogóle nie zabijają. Najwyżej komuś spuszczą manto i w najgorszym wypadku „wyflekują”.
Wreszcie porucznik Ciesielski dowiedział się od personalnego z Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego, że inżynier Janusz Adamczyk powrócił z Pragi czeskiej. Zaświtała nadzieja, że ten człowiek rzuci snop światła na sprawę.
Janusz Adamczyk okazał się bardzo sympatycznym mężczyzną w wieku około czterdziestu lat. Mile powitał przedstawiciela milicji. „Urzędował” w zielonym barakowozie, ustawionym nieco z boku wysokich filarów przyszłej estakady Trasy Toruńskiej. W barakowozie było tak pełno, że bez przesady ludzie siedzieli jeden drugiemu na głowie. Dlatego inżynier od razu zaproponował:
– Najlepiej będzie, poruczniku, jeżeli podskoczymy moim wózkiem do takiego małego barku kawowego na Stalingradzkiej koło Fabryki Samochodów Osobowych. Tam można będzie trochę spokojnie porozmawiać. To niedaleko, droga zajmie nam najwyżej dziesięć minut.
Oficer milicji zgodził się na tę propozycję. Uważał również, że nie ma co afiszować się służbowym samochodem i pozostawił go na parkingu koło barakowozu.
Kiedy kelnerka postawiła przed obu panami po butelce coca-coli, inżynier zaczął bez żadnych wstępów: – Domyślam się, że odwiedził mnie pan w związku z zabójstwem Zygmunta. Co do mnie – mam alibi. Nie było mnie wtedy w kraju. Zresztą, jaki miałbym powód, aby zabijać człowieka, z którym byłem w przyjaźni i który mi nigdy niczego złego nie zrobił? Chociaż, przyznaję to szczerze, nieraz dobrze zdenerwował.
Porucznik roześmiał się: – Byłby pan chyba ostatnim człowiekiem, którego posądzałbym o dokonanie tego morderstwa.
– Ogromnie mnie to cieszy.
– Niemniej ta zbrodnia jest faktem. Szczerze przyznaję, śledztwo natrafia na duże trudności. Przede wszystkim ciągle nie umiemy znaleźć motywów tej zbrodni.
– Jeszcze w Pradze dowiedziałem się o zabójstwie Stojanowskiego. Byłem bowiem w codziennym telefonicznym kontakcie z dyrekcją naszego przedsiębiorstwa. Muszę się panu, poruczniku, przyznać, kiedy w końcu uwierzyłem, że to prawda, pierwszą myślą, jaka mi przyszła do głowy, nie było pytanie „kto?” lecz „dlaczego?”. Znam Zygmunta jeszcze z ławy szkolnej. Razem robiliśmy maturę, razem przygotowaliśmy się do egzaminów konkursowych na Politechnikę. Obu nam też udało się zdać. Nasze studia biegły równolegle. Wydaje mi się, że znam wszystkie wady i zalety Stojanowskiego. Jednych i drugich miał bardzo wiele.
Nasze późniejsze osiągnięcia zawodowe także były podobne. On zaczął pracować w spółdzielni, ja w firmie państwowej. On po paru latach zmienił pracę, ja zrobiłem to samo, zresztą znacznie wcześniej od niego. Właśnie dlatego mogłem go ściągnąć na budowę Trasy Łazienkowskiej. Zresztą i bez mojej protekcji by go przyjęli, bo fachowców wszędzie witają z pocałowaniem ręki.
W tym samym mniej więcej czasie obaj się ożeniliśmy. Jemu to się zdecydowanie nie udało. Również w moim małżeństwie nie zabrakło poważniejszych zgrzytów i były rozmowy o rozwodzie. Ale jakoś to się w końcu uładziło. Tutaj pracowaliśmy razem. Ja o szczebelek wyżej. Jestem kierownikiem całego odcinka robót, on prowadził betonowanie podpór estakady. Tak więc można z dużą dozą prawdopodobieństwa twierdzić, że nasze życiorysy są bardzo podobne. Dlaczego zabito jego, a nie mnie? Co złego mógł komuś zrobić człowiek spokojny, inżynier, mający ściśle wyznaczony zakres pracy? Tak się narazić, żeby aż zapłacić życiem? To chyba czyn jakiegoś szaleńca…
– Jeśli szaleniec, to w każdym razie w tym szaleństwie była metoda. Zamach został precyzyjnie opracowany. Morderca wybrał odpowiedni dzień i porę. Znał zwyczaje Stojanowskiego, wiedział, gdzie mieszka i czatował na niego przed domem. Zaryzykował morderstwo na ulicy, gdzie mieści się Dzielnicowa Komenda MO. Komuś bardzo zależało na tej śmierci i szedł na największe ryzyko. Tego nie robi nawet najbardziej szalony wariat.
– Kiedy naprawdę Stojanowski nie był w stanie popełnić czegoś takiego, aby ktoś mu życzył śmierci. Darł koty z żoną, na złość odmawiał jej zgody na rozwód, a znam to z jego własnych ust, ale to nie te czasy, żeby rozwód uzyskiwało się za pomocą noża.
– Raczej dwukilogramowego odważnika – poprawił porucznik.
– W gruncie rzeczy to wszystko jedno, efekt ten sam – zauważył Adamczyk.
– Może mi pan inżynier scharakteryzuje Zygmunta Stojanowskiego? Jaki to był człowiek?
– Najkrócej mówiąc, nieznośny. Z reguły zawsze niezadowolony. Wieczny poprawiacz świata. Przecież on naszego naczelnego dyrektora chciał na jakiejś odprawie uczyć, jak się prowadzi przedsiębiorstwo budowlane. A jednocześnie doskonały fachowiec. Specjalista od betonu. Chyba dlatego nie tylko nie wyleciał z naszej firmy, ale jeszcze awansował. Bo dyrekcja wiedziała, że drugiego takiego pracusia i organizatora nie znajdzie. Robotnikami komenderował jak kapral w przedwojennym wojsku. A pomimo to ludzie się go trzymali, bo robota szła zawsze na medal, zaś Zygmunt nikomu nie pozwolił skrzywdzić swojej załogi. Żeby z nim współpracować lub być jego zwierzchnikiem, trzeba było mieć świętą cierpliwość i mocne nerwy. Wiem coś o tym.
– Czy zawsze miał rację?
– Nie. Bardzo często jej nie miał. Ale był uparty jak kozioł. Rzadko u którego człowieka cechy dobre tak się przeplatają z wadami. Był natomiast kryształowo uczciwy. Nigdy nie szedł na jakąkolwiek łatwiznę czy fuchę. A przecież okazji mu nie brakowało. Ani tutaj, ani w spółdzielczości.
– Pana słowa potwierdzają to, co już słyszeliśmy z innych ust.
– Dam panu konkretny przykład. Kieruję trzema sekcjami betonującymi podpory dla estakady. Sekcje mają mniej więcej taką samą obsadę personalną. Na czele każdej stoi inżynier. Beton dostajemy z tego samego źródła. Front robót jest identyczny. Warunki terenowe – też. Dwie z tych sekcji z najwyższym trudem wykonują zadania dzienne i miesięczne. Osiągnięcie paru procent ponad setkę uważane jest za sukces. Przyczyny trudności najzupełniej obiektywne. Wytwórnia betonu ma jakieś kłopoty z cementem. Zbrojarze dostali inne rozmiary żelaza, transport nawalił, bo się jakiś wóz rozkraczył na drodze. Nagły mróz, niespodziewana odwilż, deszcz czy też zbyt dużo śniegu. Nasze plany miesięczne przewidują rozmaite trudności, więc mogą być wykonywane, chociaż nie bez napięcia.
– A sekcja kierowana przez inżyniera Stojanowskiego?
– Ano właśnie. Wykonywał zadania zawsze z grubą nadwyżką. Nie schodził niżej stu pięćdziesięciu procent normy. A bywały miesiące, kiedy machał i po sto osiemdziesiąt. Inni inżynierowie patrzyli na niego wilkiem, robotnicy pozostałych dwóch sekcji obawiali się, że w ten sposób doprowadzi do wywindowania normy.
– Jaka była tajemnica tych sukcesów?
– Nie tolerował żadnego brakoróbstwa. Umiał sobie zorganizować tak robotę, że pracownicy mieli wszystko pod ręką. A niechby mu nie dowieziono betonu! Jechał do wytwórni i robił takie piekło, że tamci innym urywali, a jemu dali.
– Czy ostatnio nie zauważył pan u przyjaciela jakichś zmian? Może był zdenerwowany? Bał się czego?
– Zdenerwowany to on był prawie stale. Przecież ciągle musiał toczyć z kimś wojnę. Gdyby tego nie robił, to by chyba umarł ze zmartwienia. Ale rzeczywiście, ostatnio gorzej się działo.
– Z inżynierem?,
– Nie. Z budową. Nagle w tej jego precyzyjnej maszynie coś się zaczęło zacinać. W ostatnich trzech miesiącach wykonanie planu gwałtownie malało. Jeszcze w maju miał bodaj sto sześćdziesiąt pięć procent normy. W lipcu zjechał na sto czterdzieści, w sierpniu ledwie wyciągnął sto osiemnaście. O ile się orientuję, w pierwszej połówce września także z trudem przekraczali sto dziesięć procent. Naturalnie i tak wyprzedzali innych, ale spadek następował szybko i bardzo widocznie.
– Czy orientuje się pan w przyczynach?
– Nie. Znając Zygmunta nie chciałem go przyduszać. Widać było po nim, że on sam tym się gryzie i bada przyczyny.
– Czy nawaliły jakieś dostawy?
– Nie. Wszystko było w normie.
– Inżynier Stojanowski coś panu mówił na ten temat?
– Jak już powiedziałem, nie przyduszałem go specjal nie, ale naturalnie pytałem o powody. Odpowiedział, że po prostu sam ich nie zna i nie może zrozumieć, co się dzieje.
– Może jakiś ostrzejszy niż zwykle zatarg z ludźmi? Swoisty bunt na budowie, polegający na zwalnianiu tempa pracy?
– Nie. Żadnego większego zatargu nie było. O tym, jako kierownik budowy całego odcinka, natychmiast bym wiedział. Ludzie przyszliby do mnie ze skargą. Nawet i przychodzili narzekając, że mniej zarabiają, a nie wiedzą dlaczego.
– A co pan myśli na ten temat?
– Sukcesy Zygmunta to przede wszystkim, jak już powiedziałem, znakomicie zorganizowany front robót. Każda praca celowa, żadnej niepotrzebnej czynności. To była jego ściśle personalna zasługa. Może właśnie tego Zygmuntowi nagle zabrakło?
– Dlaczego?
– Nie wiem. Nagłe załamanie psychiczne? Może zły stan zdrowia? Nie umiem tego wytłumaczyć.
– Ale pan dobrze wie, że inżynier Stojanowski miał poważne kłopoty domowe. Może sytuacja rodzinna wpłynęła na jakość pracy?
– Znam z jego ust te sprawy. Szczerze mówiąc, raczej współczułem jego żonie. Naturalnie, nigdy mu tego nie powiedziałem. Ale to on zmarnował szansę zbudowania udanego małżeństwa. A na pewno miał ją w dniu ślubu… Nie, kłopoty domowe nie deprymowały go w pracy. Przeciwnie, nie mogąc wyżyć się w życiu prywatnym, wyżywał się zawodowo.
– A więc jeszcze jedna zagadka?
– Chyba tak.
– Może inżynier wplątał się w jakąś aferę? Denerwował się, grożono mu, aż wreszcie dopuszczono się morderstwa. – Porucznik głośno snuł swoje przypuszczenia.
– Zygmunt i afera? To wykluczone!
– Szantaż?
– To nie był człowiek, który by się dał szantażować! Bez względu na skutki poszedłby na całego. Zresztą, kto i czym mógł go szantażować? Poza tym, czy pan, jako oficer milicji, zna wypadek, żeby zginął szantażowany a nie szantażysta?
– Racja – przyznał porucznik – użył pan nieodpartego argumentu. A może to Stojanowski kogoś szantażował?
– W jakim celu? Zarabiał przyzwoicie. Nigdy nie był specjalnie łasy na pieniądze. Co miał, to mu wystarczało. Pierwsze wojny w domu zaczęły się od tego, że Irena zdecydowała się pracować. Poza tym, czym by on mógł kogoś szantażować?
– Nie wiem – szczerze przyznał porucznik.
– Ja także nie wiem.
– Panie inżynierze – poprosił oficer – to nagłe obniżenie wykonania planów może nie mieć żadnego znaczenia dla sprawy prowadzonej przeze mnie. A może też być kluczem do rozwiązania zagadki. Bardzo pana proszę, jako fachowca, o ustalenie przyczyn technicznych tego załamania.
– Zrobię, co w mojej mocy – obiecywał Janusz Adamczyk – obawiam się jednak, że pan mi powierza ogromnie trudne zadanie. Ja te załamania widzę tylko w zachwianiu psychiki Zygmunta. Bo po jego śmierci krzywa produkcji sekcji od razu gwałtownie wzrosła.
– Niemożliwe!
– A jednak. Jego dawna sekcja jest kierowana przez młodego inżyniera, który, nawiasem mówiąc, nie umywa się jeszcze pod względem wiedzy i doświadczenia do swojego poprzednika. Wykonuje znowu przeciętnie do stu czterdziestu procent planu dziennego.
– Przedziwne.
– Myśleliśmy, że nastąpi katastrofa. Tymczasem nic podobnego. Ludzie nauczeni już pewnej organizacji pracy wykonują swoje zadania normalnie. Jak przedtem, kiedy Zygmunt kierował ich wszystkimi krokami. I wydajność rośnie. Co dziwniejsze, wzrósł wskaźnik wykonania planu także w dwóch pozostałych sekcjach. Doszedł do stu dwudziestu procent.
– Tym bardziej, inżynierze, proszę o zbadanie tej sprawy.
– Zrobię wszystko, co będę mógł. Zadzwonię do pana, jak tylko się czegoś dowiem. A teraz już muszę wracać na budowę.
Nie darmo powiadają, że „tonący brzytwy się chwyta”. Tak było również z porucznikiem Ciesielskim, a nawet z pułkownikiem Niemirochem. Obaj oni uznali, że spostrzeżenia Janusza Adamczyka mogą okazać się ważne przy zgłębieniu tajemnicy morderstwa. W ostatnich miesiącach życia Zygmunta Stojanowskiego najwidoczniej zdarzyło się coś ważnego, co inżyniera wytrąciło zupełnie z równowagi i sprawiło, że ten tak zazwyczaj opanowany i zorganizowany człowiek załamał się psychicznie.
Postanowiono jak najdokładniej przebadać ten okres. Ponieważ pierwsze oznaki zahamowań w produkcji wystąpiły gdzieś w czerwcu, najważniejszy byłby więc ten miesiąc.
Podporucznik Szymanek znowu pojechał do Wiązownej, do rodziców zabitego. Zygmunt Stojanowski przyjeżdżał do nich regularnie co sobotę, a wyjeżdżał w poniedziałek o świcie, żeby na szóstą czy też na siódmą rano być na budowie. Jeżeli zdarzyła się wolna sobota, Stojanowski zjawiał się w Wiązownej już w piątek po południu.
Zygmunt mówił rodzicom, że na budowie wiedzie mu się gorzej. Ale starsi państwo nie zauważyli u niego specjalnego zdenerwowania czy choćby wielkiego przejęcia się spadkiem produkcji. Inżynier podkreślał, że nie może rozgryźć powodów tych trudności. Wspominał, że będzie musiał skorzystać z pomocy Naukowego Instytutu Budownictwa. Nadmieniał także, że jest mu trochę głupio wobec załogi. Wymaga od nich maksymalnego wysiłku, a zarobki, dotychczas bardzo wysokie, zaczęły się poważnie zmniejszać.
Ponieważ oboje państwo Stojanowscy nie byli fachowcami w sprawach budownictwa, Zygmunt nie precyzował bliżej, na czym polegają te trudności z wykonaniem planu. Zapamiętali jednak, że syn swoje niepowodzenia określał terminem „trudności techniczne”.
Do Pałacu Mostowskich zaproszono ponownie Irenę Stojanowską. Zeznała, że mąż nigdy nie rozmawiał z nią o swojej pracy. Uważał ją pod tym względem za kompletną idiotkę. Natomiast piękna pani przyznała się, że właśnie w maju poznała Mariana Zalewskiego, a w czerwcu ta znajomość przybrała poważniejszy charakter.
– Czy mąż wiedział, że pani go zdradza?
– Wiedział. Wcale się z tym nie kryłam. Przeciwnie, sama nieraz w czasie kłótni mówiłam, że mam innego, znacznie ciekawszego mężczyznę. Myślałam, że w ten sposób wymuszę na nim zgodę na rozwód.
– A on?
– Od razu mnie rozszyfrował. Wręcz mi powiedział, że bardzo się z tego cieszy, bo teraz to już na pewno sąd nie da mi rozwodu. Nie można bowiem otrzymać rozwodu z własnej winy. Poszłam do adwokata, który to potwierdził.
– Czy dopiero wtedy, w czerwcu, zaczęła pani mówić o rozwodzie?
– Nie. Chciałam żebyśmy się rozeszli spokojnie, jak na ludzi kulturalnych przystało. Już przed półtora rokiem wiedziałam, że nasze małżeństwo nie sklei się z powro tem. Zygmunt się nie zmieni, a ja się nie potrafię do niego przystosować. Wtedy jeszcze między nami nie było tak głośnej wojny, jaka wybuchła w ostatnich miesiącach. Długi czas na zewnątrz stanowiliśmy pozornie zgrane stadło. Na moje pierwsze słowa o rozejściu się, mąż odpowiedział: „Nie łudź się, nigdy ci nie dam rozwodu”. Powtarzał to wielokrotnie. Później z każdym dniem było coraz gorzej.
– O ile wiemy, Zygmunt prowadził ustabilizowany, regularny tryb życia. Czy w czerwcu, a może jeszcze w maju zdarzyło się coś odbiegającego od reguły? – zapytał porucznik.
– Trudno mi odpowiedzieć. To raczej ja starałam się jak najmniej przebywać w domu. O ile się orientuję, Zygmunt, tak jak zwykle, po pracy wracał prosto do domu. Najczęściej coś sobie sam pitrasił na obiad. Rzadziej jadał albo w restauracji na Marszałkowskiej, w budynku gdzie mieści się Ośrodek Kultury Węgierskiej, albo w jadłodajni przy ulicy Wspólnej. Potem siedział w domu z książką w ręce lub oglądał telewizję.
– Może ktoś go w tym czasie odwiedzał?
– Nic nie wiem o tym. Ostatnio nikt u nas nie bywał. To zresztą zupełnie zrozumiałe.
– A może przyjmowała pani jakieś telefony?
– Wprawdzie – jak to pan na pewno zauważył, bo w mieszkaniu znalazłam ślady bardzo dokładnej rewizji…
– Przeszukania – poprawił porucznik.
– Niech będzie przeszukania – zgodziła się zielonooka. – A więc, telefon stoi w moim pokoju. Kiedy byłam w domu, tylko ja podnosiłam słuchawkę. Do Zygmunta dzwoniono rzadko. Wyłącznie z budowy.
– A koledzy? Jakieś kobiety? Choćby rodzina?
– Z bliższej rodziny Zygmunt miał tylko siostrę we Francji i brata w Katowicach. Od siostry przychodziły pocztówki na święta, z bratem mąż nie utrzymywał żadnych kontaktów. Ja go nawet nie znałam. Przez całe trzy lata naszego małżeństwa nie zadzwoniła do niego nigdy żadna kobieta. Kobiety jeszcze bardziej go nie lubiły niż mężczyźni. To naprawdę był bardzo dziwny człowiek.
Po czterech dniach gorączkowych poszukiwań zagadka wyjaśniła się. Do Pałacu Mostowskich przyjechał inżynier Janusz Adamczyk.
Sprawdziłem wszystko – powiedział. – Spadek wydajności spowodowany był koniecznością dłuższego pozostawiania betonu w oszalowaniach.
– Nie bardzo rozumiem – przyznał Ciesielski. – Może pan inżynier, wyjaśni to dokładniej.
– Przy budowie podpór pod estakadę najpierw robi się zbrojenie z żelaznych prętów, buduje szalunki i następnie leje się płynny beton, który stygnie i twardnieje, czyli mówiąc językiem fachowym „wiąże się”. Kiedy beton już się zwiąże, zdejmuje się szalunek. Dawniej robiło się go ze zwykłych desek. Teraz dla oszczędności drewna używamy form, które mogą być stosowane wielokrotnie. Na pewno widział pan, jak się betonuje na przykład fundamenty.
– Naturalnie, że widziałem. Z dołu sterczą druty, które zalewa się cementem.
– Nie cementem, lecz betonem, to znaczy cementem, żwirem i wodą zmieszanymi w pewnych proporcjach.
– Niech będzie betonem – zgodził się porucznik.
– Przy używaniu szybkosprawnych cementów proces trzymania betonu w szalunkach trwa najwyżej trzy dni. Otóż spadek wydajności nastąpił dlatego, że trzeba było przedłużyć ten okres do pięciu czy nawet do sześciu dni.
– Dlaczego w innych sekcjach pańskiej budowy nie wystąpiło to zjawisko?
– Wystąpiło. Ale ponieważ oni w ogóle pracowali znacznie wolniej, nie było tam takich napięć. Opóźnienia nadrabiali przyspieszeniem zbrojeń lub przy robotach ziemnych czy przygotowawczych. Co innego u Zygmunta, gdzie wszystko było wyśrubowane do granic możliwości. Opóźnienie zdjęcia form opóźniało cały cykl budowy podpory.
– Czym pan tłumaczy to przedłużenie trzymania betonu w formie?
– Bez specjalnych laboratoryjnych badań ściśle tego stwierdzić nie sposób. Ale jako praktyk, mogę podejrzewać, że jakaś cementownia, chcąc sobie poprawić wskaźniki produkcji wypuściła cement gorszej klasy. Nie szybko, ale wolno sprawny. Trzeba pecha, że porcja tego cementu trafiła do naszej wytwórni betonu. Dostajemy cement z różnych cementowni. Zasadniczo ten produkt powinien być jednakowy. Niestety, tak nie jest. Wprawdzie na workach są takie same sygnatury, ale jedna wytwórnia pracuje solidniej, druga nie dba o jakość, a tylko o ilość. A że to później stwarza nam, budowlanym, niesłychane trudności, co ich to obchodzi?
– A czym pan tłumaczy, że teraz plany produkcji są wysoko przekraczane?
– Po prostu zużyliśmy cały zapas gorszego cementu i obecnie pracujemy na lepszym. Jakość materiału budowlanego odpowiada numerowi sygnatury. Dlatego jednocześnie w trzech sekcjach produkcja podskoczyła w górę. Ta, którą kierował Zygmunt, zawsze przodowała, stąd też i teraz, przy zachowaniu dawnej organizacji pracy, jest najlepsza. Dwie pozostałe mając do czynienia z gorszym betonem, nauczyły się lepiej pracować na innych odcinkach, co przy dobrym betonie daje im możliwości poważnego przekroczenia planów. A że zarobki robotników od razu skoczyły w górę, więc się pilnują.
– Po wyjściu z pokoju inżyniera Janusza Adamczyka, podporucznik Szymanek krótko określił sytuację: – Nowe koncepcje wzięły w łeb, a my wyszliśmy na potężnych durniów.
To było, niestety, prawdą. Śledztwo stanęło w martwym punkcie.