Tym razem porucznik Andrzej Ciesielski postanowił przesłuchać inżyniera Henryka Kowalskiego zgodnie ze wszystkimi wymogami prawa. Z uprzedzeniem o obowiązku mówienia prawdy, o tym, że fałszywe zeznania są surowo karane, a także z pisaniem protokołu. Przy maszynie zasiadł podporucznik Antoni Szymanek. Kiedy ustalono personalia świadka,] padło pytanie:
– Jak długo znał pan Zygmunta Stojanowskiego?
– Poznałem go jeszcze na Politechnice. Byłem wprawdzie starszy od niego i skończyłem studia trzy lata przed nim, ale razem wiosłowaliśmy w AZS-ie. Nawet w jednej osadzie w wyścigu ósemek Politechnika – Uniwersytet Do tej pory mam gdzieś dyplom za wygranie tego tradycyjnego biegu.
– Przyjaźniliście się?
– To chyba za mocne słowo. – Kowalski zeznawał spokojnie i nie zdradzał większego zdenerwowania. – Po prostu byliśmy dobrymi kolegami. Po skończeniu studiów zaczepiłem się w spółdzielni „Pomoc Budowlanym”. Dość szybko awansowałem. Kiedy Zygmunt skończył „polibudę”, ściągnąłem go do siebie. Postarałem się, aby dostał jak najlepsze warunki pracy, a także namówiłem go na ciekawą robotę – ulepszenie płynu do smarowania form przy betonowaniu.
– To wiksil jest wynalazkiem Stojanowskiego?
– Oczywiście, że nie. Takie płyny są znane na świecie od dobrych pięćdziesięciu lat, chociaż w Polsce zaczęto je stosować na większą skalę dopiero po wojnie. Natomiast jego zasługą jest pewien pomysł racjonalizatorski – dodawanie do wiksilu sproszkowanego kwarcu. A właściwie nie kwarcu, lecz całej mieszanki różnych składników.
– Wiem. Zeosilu. Takiego białego proszku. Słysząc słowo zeosil podporucznik przypomniał sobie przygodę starszego kolegi i z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Tak, zeosilu. – Inżynier nie mógł ukryć zdziwienia, że oficerowie milicji tak dobrze orientują się w tajnikach produkcji przemysłu budowlanego.
– Później – powiedział Ciesielski – wasze dobre stosunki podobno bardzo się popsuły. Od przyjaźni doszło do jawnej wrogości. Czy to prawda?
– Prawda – niechętnie przyznał Kowalski.
– Może pan powie coś więcej na ten temat?
– Stojanowski zrobił mi świństwo.
– Jakie?
– To ja go wciągnąłem do spółdzielni i przy każdej sposobności pchałem w górę. Kiedy zostałem wiceprezesem, postarałem się o awansowanie Zygmunta na głównego technologa. W zamian za to doczekałem się jawnej niewdzięczności. Stojanowski zaczął kopać pode mną dołki. Widocznie chciał zająć moje stanowisko. Zaczęły się najrozmaitsze intrygi wokół mojej osoby. Buntowano: nie tylko personel biurowy, ale nawet robotników. Takie rozgrywki były poniżej mojej godności i po prostu pewnego dnia plunąłem na wszystko i odszedłem ze spółdzielni. Przeniosłem się na Tamkę do biura projektowego. Mam tam i lepszy zarobek i miłą koleżeńską atmosferę w miejscu pracy. Od tamtej pory nie miałem nic i wspólnego z panem Stojanowskim.
– A z panią Stojanowską?
Inżynier zaczerwienił się. Było to widoczne nawet mimo opalenizny.
– Pani Stojanowskiej nie widziałem od dnia jej ślubu.
– Ejże?
Kowalski zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– Przypominam sobie – powiedział z ociąganiem – że i panią Stojanowską spotkałem potem raz przypadkowo na Krakowskim Przedmieściu. Weszliśmy na kilka minut do kawiarni. Zdaje się, że ten lokal nazywa się „Telimena”. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Koziej.
– Cieszę się, panie Kowalski – zauważył ironicznie porucznik – że pamięć panu wraca. Proszę nie tylko o mówienie prawdy, ale i o nie przemilczanie niczego. My już i tak dużo wiemy. Przypominam, że to sprawa o morderstwo, panie inżynierze.
– Ja nie zabiłem Stojanowskiego.
– Nie stawiam panu takiego zarzutu. Ale tym bardziej wymagam mówienia prawdy.
Kowalski milczał przez długą chwilę.
– Przecież wiecie – powiedział wreszcie. – Irena była moją dziewczyną. Byłem nią bardzo zainteresowany.
– Chciał się pan z nią żenić?
– No… nie. Mam żonę i dwoje dorastających dzieci. – Kowalski zmieszał się wyraźnie.
– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. – A co na to Stojanowski?
– Wszyscy w zakładzie wiedzieli o naszym układzie. Irena zresztą wcale się z tym nie kryła. Przeciwnie, imponowało takiej prostej dziewczynie, że zajął się nią człowiek zasiadający w zarządzie spółdzielni. Na pewno liczyła, że dzięki temu zrobi karierę w zakładzie. Nie omyliłaby się zresztą. Nie była głupia i mogłem ją powoli przesuwać w górę, aż do kierownika produkcji.
– Bez wykształcenia technicznego?
Kowalski roześmiał się z tej uwagi jak z trafnego żartu. – Widać, że pan porucznik nie zna stosunków w spółdzielczości pracy. Tam zdarzają się nawet prezesi z niepełnym podstawowym. Dopiero ostatnio stawia się większe wymagania.
– A wracając do Ireny – przerwał porucznik.
– Wszystko było dobrze między nami, dopóki tej dziewczyny nie zauważył Stojanowski. W naszej spółdzielni nie brakowało kobiet. Młodych i przystojnych. A także chętnych do nawiązania bliższej znajomości z wyższym personelem technicznym. Zresztą Zygmuntowi jako mężczyźnie nie można było nic zarzucić. Mógł się i bez zajmowania eksponowanego stanowiska spodobać niejednej dziewczynie. Ale on, drań, wystartował prosto do Ireny, chociaż wiedział, że to moja sprawa.
– Dlaczego więc Irena wybrała jego zamiast pana? Przecież siłą jej nie porwał.
– Dlaczego? Dobre sobie! Wiedział, że ja nie mogę się z nią ożenić i dlatego zagrał na tej nucie. I wygrał.
– Pan wielokrotnie odgrażał się Stojanowskiemu. – Porucznik strzelił na ślepo.
– Odgrażałem się – spokojnie przyznał Kowalski. – Byłem wściekły na niego i na nią. Niewdzięcznica. Mało to forsy w nią władowałem? Wtedy, kiedy ją poznałem w zakładzie, była zwykłą dziwą z Targówka. Z dwiema lewymi nogami. Ani się ruszać, ani gęby otworzyć, już nie mówiąc o zachowaniu się w lokalu czy prawidłowym trzymaniu widelca i noża. Ja ją pierwszy zaprowadziłem do Bristolu, do Grandu, do „Kamieniołomów”. Dosłownie oszlifowałem tę dziewczynę. Słyszałem, że teraz zrobiła się z niej urocza kobieta. A komu to zawdzięcza?
– Chyba przede wszystkim własnej urodzie – odpowiedział Ciesielski.
– Uroda to diament bez oprawy. Ja jej dałem tę oprawę. A Zygmunt przyszedł na gotowe i sprzątnął mi dziewczynę sprzed nosa. Miałem być z tego zadowolony? Odgrażałem się mu nieraz. Mówiłem, że mu kości poprzetrącam. Robiłem wszystko, żeby mu w spółdzielni życie „obrzydzić. Przyznaję się nawet do tego, że napuściłem na niego robotników. Ale nigdy, w największej złości, nie groziłem, że go zabiję. Zresztą naprawdę to nawet palcem go nie tknąłem. Wkrótce drogi nasze się rozeszły, bo on znalazł pracę przy budowie Trasy Łazienkowskiej, a ja przeniosłem się do biura projektów. Od tamtej pory nie przypominam sobie, żebym go przypadkiem spotkał na ulicy.
– A Irenę Stojanowską?
– Kiedy już ochłonąłem z pierwszego gniewu, żal mi się zrobiło dziewczyny. Zatelefonowałem do niej i poprosiłem o spotkanie. Trochę się droczyła, w końcu jednak umówiliśmy się w tej „Telimenie”. Przyszła, ale nic z tego nie wyszło.
– Dlaczego?
– Odegrała przede mną rolę zakochanej w mężusiu żoneczki. Cały czas szczebiotała „Zygmuś to… Zygmuś tamto…”. Diabli mnie brali, jak się zgrywa.
– Może rzeczywiście była w nim wtedy zakochana?
– Coś pan! – Inżynier z oburzeniem spojrzał na obu oficerów. Jak mogli nawet przez moment przypuszczać, że ktoś mając do wyboru jakiegoś tam Stojanowskiego i pana Henryka Kowalskiego wybierze tego pierwszego!
– Nie chciała się ze mną widywać – dodał inżynier – i w końcu machnąłem na nią ręką. Nie będziesz ty, to będzie inna, pomyślałem. Całe szczęście, że tego towaru w Polsce nie brakuje.
– A następne pana spotkania z Ireną?
Inżynier zawahał się, ale w końcu uznał, że tym dwóm młodym ludziom, którzy tyle wiedzą, nie uda się zmydlić oczu i postanowił mówić prawdę.
– Ktoś ze znajomych powiedział mi, że Stojanowska jest kelnerką w kawiarni w „Grand Hotelu”. Postanowiłem się przekonać, czy to prawda i przy okazji tam zaszedłem. Naturalnie, nie sam. Z pewną przystojną panią, żeby widziała, że nie umarłem z rozpaczy po niej.
– Rozumiem – uśmiechnął się porucznik. Ten „Don Juan dla ubogich” zaczynał go naprawdę bawić. – Rozmawiał pan z nią?
– Nie. Tyle co z kelnerką. Zamówiłem kawę, wino i tort. Ale widziałem – Irenie było nieprzyjemnie, że nas musi obsługiwać.
– A później?
– To już naprawdę było zupełnie przypadkowo – zastrzegł się Kowalski. – Byłem na konferencji w pewnym przedsiębiorstwie przy Placu Teatralnym i przechodząc zobaczyłem nowo otwartą kawiarnię „Aida”, a w niej Irenę. Wtedy wstąpiłem na kawę.
– Jak dawno to było?
– Chyba ze dwa tygodnie temu. W biurze, w moim kalendarzu, mam zapisany dokładny termin. Jeżeli pana ciekawi, będę mógł to podać z dokładnością co do godziny.
– Rozmawiał pan ze Stojanowska?
– Rozmawiałem. Powiedziała mi, że się rozwodzi z Zygmuntem, ale on uparł się i nie chce dać zgody. Miała jednak nadzieję, że to załatwi. Mówiła także, że ma bogatego narzeczonego, z którym w najbliższym czasie wyjeżdża na parę tygodni za granicę.
– Mówiła dokąd?
– Tak. Na Riwierę Francuską. Zdziwiłem się, bo przecież to bardzo drogie wczasy. Trzeba mieć sporo dewiz. Ale ona opowiadała, że jej narzeczony robi jakieś wielkie interesy na Wybrzeżu. Wspominała, że ma piękny zielony samochód. Rzeczywiście, w czasie naszej rozmowy jakiś młody człowiek zajechał takim oplem rekordem pod kawiarnię. Irena zaraz do niego pobiegła. Zapłaciłem za kawę i wyszedłem z lokalu. To było nasze ostatnie spotkanie.
– Jak wyglądał ten człowiek?
– Tak na oko, miał chyba około trzydziestki. Ale twarz dość zniszczona. Niewysoki, szczupły. Włosy ciemne, a czoło wybitnie podwyższone, dochodzące prawie do czubka głowy. Nos lekko załamany. Oczy ciemne. W ogóle facet trochę wymoczkowaty. Nie wiem, co Irena w nim widzi? Chyba te pieniądze, o których wspomniała.
– Czy Stojanowska mówiła, kiedy wyjeżdża? Precyzowała termin wyjazdu?
– Nie. Powiedziała mi jedynie, że „w najbliższym czasie”. Byłem zdziwiony tą demonstracyjną jej nieobecnością na dzisiejszym pogrzebie. Darli ze sobą koty, rozwodzili się, ale elementarna przyzwoitość nakazywała jednak wziąć udział w tej uroczystości. Bądź co bądź formalnie byli jeszcze małżeństwem. Przecież na pewno nie wyjechała za granicę!
– Tak pan sądzi? – Ciesielski nie zdradzał, że wie o wyjeździe Ireny do Austrii.
– Jestem tego pewien. Nie dalej jak wczoraj widziałem, tego jej wymoczka w barku w „Bristolu”. Siedział tam z jakąś dość przystojną dziwą. Zaś zielony opel stał zaparkowany na ulicy Karowej. Od razu poznałem zarówno jego, jak i ten wóz. Nawiasem mówiąc, samochód jest znacznie ciekawszy niż jego właściciel.
– Czy pan zauważył rejestrację wozu?
– Tak. Zastanowiło mnie, że facet jeździ szwedzkim samochodem. Ale ponieważ jest z Wybrzeża, mógł go kupić od jakiegoś Szweda, któremu właśnie zabrakło forsy na szampana czy na tamtejsze mewki. Podobno zdarzają się okazje, że można nabyć doskonały wózek za psie pieniądze. Wprawdzie przy przerejestrowywaniu trzeba zapłacić spore cło, ale to i tak się zwykle opłaca.
– Nie będziemy jednak rozmawiali o samochodach – przerwał porucznik – a o morderstwie. Stojanowski nie zginął w wypadku ulicznym, lecz pozbawiono go życia uderzeniem w tył głowy. Komuś z jakichś powodów zależało na tym, żeby tego człowieka usunąć z grona żyjących. Co pan może powiedzieć na ten temat?
– Tyle tylko, że nie ja go zabiłem.
– A kto to zrobił i dlaczego?
– Czy ja wiem? Zygmunt był człowiekiem trudnym we współpracy. Można powiedzieć, że jak rzadko kto miał wybitny talent do robienia sobie wrogów.
– Dlaczego?
– Był bardzo wymagający. Poza tym pedant. Nigdy nie szedł na najmniejsze kompromisy. Nie wyobraża pan sobie, poruczniku, ilu on ludzi wyrzucił ze spółdzielni. I to przy tym braku rąk do pracy, przy bardzo napiętych planach. Niech tam robotnik coś spartolił, zrobił sobie „bumelkę”, spóźnił się kilka razy albo został złapany w czasie pracy pod budką z piwem, od razu musiał iść za bramę. Nie raz i nie dwa tłumaczyłem Stojanowskiemu, że główny technolog w spółdzielni powinien być trochę dyplomatą i umieć w odpowiednim momencie przymykać jedno oko. Inaczej nigdy planu nie wykona. Nic nie pomagało. Zygmunt twardo odpowiadał, że on w pracy nie będzie tolerował brakorobów i bumelantów. Przecież swoją najdroższą potrafił wyrzucić z roboty, bo ją złapał, że zamiast pilnować mieszalnika właśnie spoglądała w lusterko i malowała sobie oczy. A zrobił to już wtedy, kiedy – jak to się mówi – „byli po słowie” i termin wyznaczyli. Nawet miałem nadzieję, że Irena wycofa się z tej afery. Ale ona należy do twardych zawodniczek. Kiedy trzeba, umie obrazę schować w kieszeń… Zygmunt był bardzo nie lubiany przez załogę, chociaż o dobrych pracowników umiał się wykłócić i dawał ludziom zarobić.
– A konkretnie, czy zdarzyło się coś drastycznego?
– Tak. Z majstrem Walentowskim. To było po ślubie Zygmunta. Doszło do jakiegoś błahego zatargu pomiędzy majstrem a inżynierem. Walentowski, dobry pracownik, ale o ostrym języku, nie spełnił jakiegoś polecenia Zygmunta, zasłaniając się zresztą moim zarządzeniem. W złości odszczeknął inżynierowi, żeby obaj szwagrowie między sobą rzecz uzgodnili, a dopiero później mieli pretensje do ludzi. Zygmunt natychmiast zdjął majstra z roboty i zażądał wylania go z pracy. To nie było sprawiedliwe i Walentowski odgrażał się inżynierowi.
– Tak jak i pan – zakonkludował porucznik.
– Tak samo – przyznał Kowalski – ale moje pogróżki, o tym każdy wiedział, były czekiem bez pokrycia. Co innego groźby Walentowskiego. Ludzie z Bródna i Annopola nie rzucają takich słów na wiatr. Wiem także, że rodzina Ireny również odgrażała się inżynierowi, że zadziera nosa i nie chce ich znać. Oni mogli w ten sposób po prostu pomóc Irenie w otrzymaniu upragnionego rozwodu. Niech się pan spyta dzielnicowego, jaką opinią cieszą się Urbaniakowie na Targówku.
– Zygmunt Stojanowski został zamordowany we wtorek czternastego września około godziny siódmej wieczorem. Co pan w tym dniu robił?
– Nie prowadzę pamiętnika – odpowiedział inżynier. – Radziłbym jednak przypomnieć sobie.
– Byłem w pracy jak zwykle.
– Do której?
– Chyba do prawie piątej, bo wykańczałem projekt.
– A później?
– O szóstej umówiłem się z jedną panią w kawiarni.
– Z kim i gdzie?
– W „Nowym Świecie”. Wolałbym przemilczeć nazwisko tej pani. To koleżanka z pracy. Mieliśmy zjeść kolację i iść do niej. Ale ona tylko zajrzała do kawiarni i wyjaśniła, że jakaś jej kuzynka niespodziewanie przyjechała do Warszawy. Nici wyszły z naszego spotkania, więc poszedłem do kina.
– Do którego? Każde słowo muszę z pana wyciągać.
– Do „Skarpy”. Na drugą część „Ojca Chrzestnego”.
– Sam?
– Tak, sam.
– Nie zauważył pan w kinie kogoś znajomego?
– Nie.
– A może służba, bileterzy tam pana znają.
– Nie. Prawie nigdy nie chodzę do tego kina. Wtedy, poszedłem, bo było najbliżej.
– Jednym słowem, nie ma pan alibi. Może chociaż bilet panu został?
– Wyrzuciłem po wyjściu z kina.
– Tym gorzej dla pana.
– Gdybym się spodziewał podejrzenia mnie o morderstwo, poszedłbym do kina w towarzystwie dwóch świadków i notariusza. Jeszcze raz powtarzam panu, że ja nie zabiłem Zygmunta.
– A ja jeszcze raz stwierdzam, że nigdy nie postawiłem panu takiego zarzutu. Jest pan przesłuchiwany w charakterze świadka. Skoro jednak nie ma pan żadnego alibi, pańskie położenie mocno się pogarsza.
– Nic na to nie poradzę – Henryk Kowalski rozłożył ręce.
– Na tym na razie skończymy. Proszę podpisać protokół. Na każdej stronie u dołu. Gdyby pan sobie przypomniał coś ważnego, proszę się z nami skomunikować.
– Powiedziałem wszystko, co wiedziałem.
– Dziękuję panu. Na dole będą uprzedzeni o pana wyjściu z gmachu komendy.
Inżynier wyszedł z pokoju, zaś podporucznik Szymanek zauważył: – Ten człowiek nie ma alibi, a jego wygląd doskonale pasuje do tego, co zapamiętała pani Maria Bolecka, jedyny świadek, który widział mordercę.
– Zauważyła, że to człowiek wysokiego wzrostu, a takich jest w Warszawie przynajmniej sto tysięcy. A tych bez alibi na krytyczną godzinę także by się zebrało kilkanaście tysięcy osób.
– Nie nabrałem o nim zbyt wysokiego mniemania.
– Zgadzam się, że pan Henryk Kowalski nie jest świetlaną postacią, ale daj mi motyw zbrodni. Przecież nie te stare kłótnie sprzed trzech lat o dziewczynę, którą zresztą obaj stracili. Stojanowski nawet zapłacił wyższą cenę niż Kowalski.
– Wszystko rozbija się o ten motyw – stwierdził z żałosną miną podporucznik. – Prowadzimy dochodzenie prawie tydzień i nie posunęliśmy się naprzód nawet o malutki krok. Zaczynam się coraz bardziej obawiać, że „stary” nas obu wyleje z milicji na zbitą mordę.
– Będziesz mógł wtedy zostać księdzem, o czym dzisiaj marzyłeś.
– Zapominasz o Hance.
– W grecko-katolickim obrządku celibat obowiązuje tylko przy wyższych stopniach kapłańskich. A zwykli proboszczowie mogą mieć żony – pocieszał Andrzej przyjaciela. – Ale zanim nas wyleją, będziesz musiał sprawdzić tego majstra Walentowskiego, chociaż nie wierzę, żeby to przyniosło jakieś pozytywne rezultaty. A także alibi obu panów Urbaniaków. Musimy również odszukać człowieka z zielonym oplem. Obawiam się, że to ostatnie zadanie będzie najtrudniejsze.
Wbrew obawom porucznika znalezienie „pana z oplem” okazało się znacznie łatwiejsze, niż to sobie Ciesielski wyobrażał. W ciągu godziny wszystkie milicyjne radiowozy krążące po Warszawie otrzymały polecenie szukania zielonego opla rekorda ze szwedzką rejestracją. Miano zatrzymać wóz pod jakimkolwiek pozorem, wylegitymować kierowcę, ze szczególnym zwróceniem uwagi na miejsce jego zamieszkania, zarówno w Warszawie, jak i ewentualnie na Wybrzeżu. Podano także przypuszczalny rysopis kierowcy.
Nie upłynęły nawet dwie godziny i porucznik dostał wiadomość od jednego z patroli. Meldunek podawał szczegółową rejestrację samochodu, nazwisko jego właściciela, niejakiego Erika Jonssona zamieszkałego w Malme, a także nazwisko i adres aktualnego użytkownika wozu. Był nim Marian Zalewski zamieszkały w Gdyni przy ulicy Świętojańskiej. Zalewski przebywał czasowo w Warszawie. Początkowo zatrzymał się u swojej siostry, a od czternastego września gościł w pensjonacie przy ulicy Brackiej w pokoju stale zajmowanym przez Helmuta Schulza, obywatela austriackiego, który wyjechał na kilka tygodni do Wiednia i odstąpił swoje pomieszczenie przyjacielowi.
Jeszcze tego samego dnia nadano z Warszawy telegram do milicji gdańskiej z prośbą o informacje o Marianie Zalewskim, a podporucznik Szymanek odwiedził Gmach Sądów przy ulicy Świerczewskiego i w Rejestrze Karnym bez trudu odszukał kartę „człowieka z oplem”. Znalazł w niej sporo ciekawych informacji, chociaż zapisano je wyłącznie cyframi – data wyroku, artykuł kodeksu karnego i wysokość wymiaru kary.
Natomiast inne poszukiwania skończyły się fiaskiem. Edward Walentowski był wprawdzie zameldowany na Bródnie przy ulicy Piotra Skargi, ale od dwóch lat znalazł sobie zajęcie w Przedsiębiorstwie Poszukiwań Naftowych i pracował przy wierceniu w Województwie Białostockim, gdzieś pod Sokółką. Jeden telefon wyjaśnił, że ślusarz Walentowski był w dniu czternastego września cały dzień w pracy, a wieczorem w swoim barakowozie.
Najlepsze alibi mieli obaj panowie Urbaniakowie. Gdy gasili pragnienie w pewnej knajpce przy ulicy Radzymińskiej, doszło do „lekkiego nieporozumienia towarzyskiego”. Przyjechała milicja i cała zacna kompania wieczór i noc spędziła w dzielnicowym areszcie.