Rozległ się dzwonek telefonu. Porucznik Andrzej Ciesielski podniósł słuchawkę i usłyszał pytanie wypowiedziane niskim, z lekka zachrypniętym głosem: – Czy mówię z porucznikiem Ciesielskim?
– Tak, słucham.
– Tu Irena Stojanowska.
– Słucham panią.
– Mam bardzo ważną wiadomość dla pana.
– Proszę przyjść do nas. Na dole będą uprzedzeni.
– Wolałabym nie. Obawiam się, że jestem obserwowana.
– Rozumiem.
– Może gdzieś na mieście wieczorem.
– Gdzie?
– W kawiarni „Pod Kurantem”. Pan wie, Wilcza róg Marszałkowskiej.
– Dobrze. O której?
– Czy godzina siódma wieczorem odpowiadałaby panu porucznikowi? Dzisiaj.
– Doskonale.
– A zatem o siódmej. – Kobieta położyła słuchawkę.
Podporucznik Antoni Szymanek, który uważnie obserwował przyjaciela, zauważył: – Robiłeś takie miny jak małpa na słupie. Założę się, że to telefonowała piękna wdówka.
– Żebyś wiedział.
– Ostro się dziewczyna bierze do rzeczy. Nie to, co ty. Nawet na jedną randkę nie umiałeś się z nią umówić!.
– A i dzisiaj nie randka. Twierdzi, że ma coś ważnego do powiedzenia, a poza tym podejrzewa, że jest śledzona.
– Przecież nie mogła ci wprost powiedzieć: „Andrzejku! Kocham i umieram z tęsknoty za tobą. Przyjdź do mnie na noc.”
– Świnia jesteś.
– Wystrój się Andrzej – doradzał przyjaciel – w ten nowy brązowy garnitur. Brąz jest dzisiaj najmodniejszy. A do tego wiśniowy albo ciemnozielony krawat. Nie zapomnij o zmianie skarpetek. Mają być w kolorze krawata.
– Przestań się wygłupiać.
– Weź także ze sobą obstawę. Ze dwóch naszych wywiadowców – podkpiwał dalej podporucznik – bo piękna Irenka gotowa, na nic nie zważając, rzucić się na ciebie w kawiarni i zgwałcić.
– Daj spokój. Sprawę mamy poważną, nawet jej jeszcze nie ugryźliśmy. Wszystko dotychczas zawiodło, może Stojanowska rzeczywiście wykryła coś nowego? Jej również zależy na znalezieniu mordercy męża. To by ją definitywnie uwolniło od podejrzeń milicji, od plotek sąsiadów i znajomych. Była wyraźnie przestraszona, a głos miała zmieniony.
– Zobaczymy – przytaknął podporucznik – do siódmej niedaleko. Zaledwie pięć godzin. Przydałoby się wpaść na jakiś ślad. Coraz bardziej boję się pokazać na oczy „staremu”. Jak dotychczas, to nie ma nas za co chwalić.
– Jego także nie chwalą. Bądź spokojny.
Był czas, że kawiarnię „Pod Kurantem” zaliczano do najelegantszych lokali w odbudowującej się ze zniszczeń wojennych stolicy. Uczęszczali tutaj ministrowie, znani literaci, profesorowie pobliskiej Politechniki. Ten „high-life” został w następnych latach wyparty przez czarną giełdę. Nie cinkciarzy czy też zwykłych koników, ale samą „górę” czarnej giełdy. Poważni, elegancko ubrani panowie codziennie o godzinie jedenastej wyznaczali tutaj kurs dolara i innych „twardych” walut, a także ustalali, ile się płaci za złotą dwudziestodolarówkę, a ile za „świnki”, byłe carskie złote ruble. Bywało, że miliony wędrowały od stolika do stolika. Naturalnie był to obrót bezgotówkowy. Ci panowie znali się dobrze i słowo partnera wystarczało drugiej stronie. Nie zdarzyło się chyba, aby ktoś oszukał czy nie dotrzymał terminu. Bo wtedy po prostu wydarzyłby się „wypadek” i czyjś trup popłynąłby z prądem Wisły, jakiś człowiek wpadłby na przykład pod ciężarówkę lub został przejechany przez pociąg na nie strzeżonym przejeździe kolejowym.
Z kawiarni „Pod Kurantem” łączniczki biegły do „La Palomy”, gdzie już czekały pomniejsze rybki czarnej giełdy. Z kolei wiadomość wędrowała do PKO i pod warszawskie hotele, do cinkciarzy i do „dewizówek”, no bo te panie także się interesowały kursami dolara.
Ale i to dzisiaj należy do przeszłości. Rekiny czarnej giełdy albo zostały zlikwidowane przez milicję albo ich niedobitki zaszyły się dużo głębiej w przestępczy półświatek stolicy. Teraz kawiarnia „Pod Kurantem”, której stylowe pokrycia foteli bardzo wypłowiały, a sufity za to w zamian pociemniały, jest spokojnym, niezbyt uczęszczanym lokalem, mającym swoją własną publiczność. Trochę młodzieży – głównie studenteria, trochę emerytów i mieszkające w pobliżu paniusie, które zachodzą tutaj na „kawkę z wuzetką”.
Porucznik przyszedł przed siódmą. Założył jednak brązowy garnitur, do którego dobrał starannie wiśniowy krawat, takąż chusteczkę wetknął w lewą kieszonkę marynarki, postarał się nawet o znalezienie prawie identycznych w kolorze skarpetek. Do wyznaczonego spotka nia brakowało dziesięciu minut. Ciesielski uważnie przyjrzał się publiczności okupującej niewiele więcej niż połowę stolików. Niczego i nikogo podejrzanego nie zauważył. Poprosił o coca-colę i zaczął przeglądać przyniesioną ze sobą popołudniówkę.
Kiedy wskazówki na zegarku oficera milicji ustawiły się na pięć minut po siódmej, drzwi kawiarni otworzyły się i weszła Irena Stojanowska. Zdjęła w szatni płaszczyk i skierowała się do stolika zajętego przez Ciesielskiego. Była ubrana z dyskretną wytwornością. Garsonka w „morskim” kolorze, jakaś barwna chusteczka na szyi, rajstopy stonowane w kolorze z sukienką – ostatni krzyk mody. Nowiutkie pantofelki, na pewno przywiezione z Wiednia.
Piękna pani uśmiechnęła się promiennie i podając rękę porucznikowi powiedziała: – Tak bardzo się ucieszyłam, kiedy pan do mnie zatelefonował. Obawiałam się, że się będziemy spotykać tylko w tym strasznym pokoju w Pałacu Mostowskich.
Oficer musiał mieć bardzo zdziwioną minę w tym momencie. Stojanowska wytłumaczyła to sobie opacznie.
– Wiem, że w niecałe trzy tygodnie po śmierci męża – powiedziała – powinnam chodzić na czarno w grubej żałobie. Może nawet z welonem? Ale to byłoby tylko zwykłą obłudą. Od wielu miesięcy Zygmunt był dla mnie obcym człowiekiem, tyle że mieszkającym ze mną pod jednym dachem. Współczuję mu, jak każdemu innemu młodemu, który nagle ginie. Ale nic więcej. A poza tym jest mi nie do twarzy w czerni.
– Piękna jest ta garsonka. Wspaniały kolor. Taki, jaki najbardziej lubię. To ten wiedeński materiał?
– Żeby pan wiedział. Dopiero wczoraj odebrałam ją od krawcowej. Kiedy pan zadzwonił i zaproponował mi to spotkanie, tak się cieszyłam, że ją już mam. Wiedziałam, że się panu spodoba.
– Kiedy ja – wyjaśnił Ciesielski – naprawdę do pani nie dzwoniłem. Dzisiaj około drugiej w południe odebrałem telefon. Jakaś kobieta, która przedstawiła się jako Irena Stojanowska, prosiła mnie o spotkanie w bardzo ważnej sprawie. Dodała, że jest śledzona i że się boi przyjść do komendy.
– Ja nie dzwoniłam! – Irena nie ukrywała zdumienia. – To właśnie pan zatelefonował do „Aidy” około dwunastej. Telefon odebrała koleżanka i oddając mi słuchawkę wyjaśniła: „Z milicji, jakiś porucznik Ciesielski”. Pan mi zakomunikował, że musi się dzisiaj ze mną zobaczyć i sam zaproponował godzinę i miejsce spotkania. Nawet byłam w kłopocie, bo musiałam prosić koleżankę, aby mnie zastąpiła. My w kawiarni pracujemy w ten sposób, że jednego dnia bez przerwy, od otwarcia aż do zamknięcia lokalu, a drugi mamy wolny. A dzisiaj wypadł mój dyżur.
– Dziwna historia. Nie poznałem pani po głosie, ale ponieważ ta osoba była zachrypnięta, myślałem, że pani się trochę przeziębiła. Nietrudno o to przy tych skokach temperatury. Teraz widzę, że ktoś nam zrobił głupi żart.
Porucznik wiedział kto. Obiecywał sobie, że jutro rano solidnie natrze uszu przyjacielowi. A swoją drogą… że też nie poznał głosu Hanki, żony Antoniego Szymanka! Przecież musiała być wtajemniczona w ten kawał i to właśnie ona rozmawiała przez telefon udając Irenę!
– Niemniej cieszę się z tego dowcipu. – Stojanowska powiedziała to szczerze. – Mam nadzieję, że pan od razu mi nie ucieknie i spędzimy miły wieczór. To ma dla mnie duży urok. Oficer milicji i posądzona o morderstwo przy jednym stoliku w kawiarni – dokończyła śmiejąc się.
– Tak szczerze mówiąc, nigdy pani poważnie nie posą dzałem o popełnienie tej zbrodni. Ale praca w milicji jest pracą w milicji. Wszystko musimy sprawdzić.
– Nie psujmy sobie humoru i nie rozmawiajmy przynajmniej dzisiaj o tej sprawie. – Piękna pani lekko dotknęła ręki porucznika. – Zgoda?
– Zgoda!
W tej chwili podeszła kelnerka, aby przyjąć zamówienie.
– Czego się pani napije? – zapytał oficer. – Kawa, może jakieś wino?
– Dziękuję. Na kawę dla mnie za późno, nie mogłabym po niej usnąć. Poproszę o herbatę i jakieś ciastko.
Kiedy kelnerka odeszła, Irena dodała: – Tak się spieszyłam na to nasze spotkanie, że nie zjadłam obiadu. A z alkoholem skończyłam. Nigdy mnie zresztą do niego nie ciągnęło. Ostatnio wprawdzie piłam aż za dużo, ale to Zalewski celowo usiłował mnie rozpić. W myśl powiedzenia: „Pij, będziesz łatwiejsza”. Na szczęście mam już to za sobą i powoli się uspokajam. Przystąpiłam nawet do odrabiania zaległości. Wczoraj odwiedziłam moją byłą szkołę dla dorosłych. Dyrektor okazał się wyrozumiały i zgodził się przyjąć mnie do trzeciej licealnej z tym, że do Nowego Roku dogonię program i zdam egzaminy. Boję się tylko matematyki.
– Mogę służyć pomocą. To mi szło zawsze najłatwiej. Dziwiono się też, że poszedłem na prawo, a nie na Politechnikę.
– Ostrożnie, bo gotowa jestem trzymać pana za słowo.
– Mówiłem najzupełniej poważnie. – Porucznik nie miał nic przeciwko temu, aby pomagać tak przystojnej uczennicy.
Rozmowa toczyła się gładko. Irena opowiadała o Wiedniu, którego oficer nie znał. Ciesielski z pewnym zdziwieniem stwierdził, że Stojanowska nie tylko oglądała wystawy na Kortner i Mariahilfe, ale również zdążyła obejrzeć piękne zabytki naddunajskiej stolicy i zwiedzić muzea oraz galerie obrazów. Była także w teatrze i na koncercie w filharmonii.
– Jakie to szczęście – dodała opowiadając o swoich wiedeńskich przygodach – że kiedy zostałam kelnerką w „Grand Hotelu”, przez kilka miesięcy brałam wraz z dwoma koleżankami lekcje niemieckiego. Dzięki temu nie zginęłam w Wiedniu.
Słuchając Ireny porucznik przypomniał sobie zgodne określenia ludzi, których niedawno przesłuchiwał: „Prymitywna dziewczyna z Targówka, nie umiejąca trzymać noża i widelca w ręce. Ubrana, że patrzeć nie można było. Ordynarna. Urządzająca karczemne awantury”. Ale to należało do przeszłości. Teraz przed oficerem milicji siedziała śliczna kobieta, ubrana tak, że mogłaby służyć za model, i prowadząca przyjemną, dowcipną rozmowę. O wszystkim i o niczym. Ta dziewczyna z Targówka chciała wyjść ze swojej sfery i udało się to jej znakomicie.
Irena spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– Trzeba wracać do domu – powiedziała. – Wprawdzie nie chciał pan tego, ale bardzo dziękuję za miłe spotkanie. Mam nadzieję, że nie będzie ostatnie.
Ciesielski zapłacił. Wyszli z lokalu.
Wejście do kawiarni „Pod Kurantem” jest nie jak w innych tego rodzaju lokalach wprost z ulicy, ale z bramy. W bramie nie paliło się światło, a blask padający z ulicy jedynie w niewielkim stopniu rozpraszał ciemności.
– Niech pani uważa – ostrzegł porucznik – tutaj jest stopień.
Irena wyszła z drzwi pierwsza. Za nią oficer. Kobieta czekając na swojego towarzysza odwróciła się w jego stronę.
Nagle Ciesielski usłyszał jakieś ciche kroki za sobą. Zobaczył, jak Stojanowska wyciąga rękę w górę i robi szybki krok w jego stronę. W tej chwili uczuł uderzenie z prawej strony głowy i w prawe ramię. Cios sparowany kobiecą ręką chybił nieco celu. Oficer zachwiał się na nogach, ale jakoś utrzymał równowagę. Nawet zdołał się odwrócić, ale zauważył jedynie sylwetkę uciekającego mężczyzny, okrytego ciemnym płaszczem. Andrzej poczuł ogromny ból głowy i oparł się o ścianę.
– Jak się pan czuje? – Irena wzięła go pod ramię. Wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła nią twarz oficera.
– Zranił pana gdzieś koło ucha – wyjaśniła – trochę krwawi.
– Głupstwo. – Ciesielski bagatelizował wypadek. – Gdyby nie pani błyskawiczna orientacja, mogłoby być dużo gorzej. Widziała go pani?
– Sylwetkę. Miał twarz zakrytą szalikiem i czapkę nasuniętą na oczy. Zobaczyłam, jak podbiega i podnosi rękę z jakimś czarnym przedmiotem. Chciałam zapobiec uderzeniu, nie bardzo się to udało, ale trochę zmieniłam i osłabiłam siłę ciosu.
– To był na pewno dwukilowy odważnik. – Andrzej usiłował się roześmiać. – Może go tu gdzieś porzucił. Miałbym drugi w swej kolekcji.
– Boli?
W głowie oficera łupało, jak gdyby pracowało tam ze trzech kowali, ale młody człowiek nadrabiał miną.
– Troszeczkę. Odprowadzę panią do domu i potem pójdę do pogotowia, żeby mnie opatrzyli.
– Naprawdę może pan iść? – dopytywała się Stojanowska.
– Nic się nie stało – brawurował Ciesielski.
Wyszli na ulicę. Doszli do Marszałkowskiej i zaczęli przecinać jezdnię. Porucznik stwierdził, że głowa boli go coraz bardziej, nogi robią się coraz słabsze. Z trudem przebył jezdnię i dalej posuwał się prawie po omacku, bo jakieś ciemne koła coraz szybciej wirowały mu przed oczyma. Idąca obok kobieta spostrzegła stan swojego towarzysza. Wzięła go mocno pod ramię i prowadziła coraz bardziej ciążącego jej mężczyznę. Po schodach na drugie piętro prawie go wniosła. Wprowadziła do pokoju i usadziła na wygodnym fotelu.
– Przepraszam – powiedział z wysiłkiem Andrzej – tak mi jakoś głupio. Przepraszam. Posiedzę tu chwilkę i zaraz sobie pójdę.
Irena przyniosła szklankę wody i jakąś pastylkę. Podała swojemu gościowi. – Proszę to połknąć i popić wodą.
Ciesielski pił łapczywie zimny płyn, ale gdyby nie stojąca obok kobieta, wypuściłby szklankę z ręki. – Dziękuję – powiedział i zemdlał.
Ocknął się po paru minutach. Ostrożnie otworzył jedno, a później drugie oko. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Leżał wygodnie ułożony na czymś miękkim, przykryty lekkim kocem. Pomieszczenie było oświetlone małą lampką, trochę rozpraszającą ciemności. Przy nim siedziała jakaś postać.
„Umarłem i jestem w niebie” – pomyślał Ciesielski i zaraz sobie przypomniał przeczytane gdzieś zdanie: „Niebo nie istnieje w żadnym miejscu, ani w żadnym czasie. Czas i przestrzeń nie mają żadnego znaczenia. Niebo to doskonałość”.
Znowu otworzył oczy. Teraz świadomość już wróciła. Przypomniał sobie spotkanie „Pod Kurantem” z Ireną Stojanowską i późniejszy napad. A także drogę przez mękę, jaką był najwyżej dwustumetrowy spacer do mieszkania Ireny.
– Co to? Straciłem przytomność – Andrzej chciał usiąść na tapczanie.
– Proszę leżeć i nie ruszać się. – Stojanowską lekko przytrzymała chorego. – Zaraz zatelefonuję po pogotowie i do komendy.
– Nie trzeba. Nic mi nie jest – protestował porucznik, ale gdy tylko spróbował ruszyć głową, ból wykrzywił mu całą twarz.
– Jest pan ciężko ranny. Proszę leżeć spokojnie – powtórzyła Irena. – Już dzwonię. Obawiam się, że to wstrząs mózgu. Zaraz też zrobię okład z lodu.
– Nie, nie – ponownie protestował oficer. – Niech pani najwyżej zawiadomi podporucznika Szymanka.
– Jaki jest numer jego telefonu?
– 39-84-67 – powiedział Ciesielski i znowu zapadł w omdlenie.
Kiedy się obudził, w pokoju oprócz Ireny Sto janowskiej było pełno ludzi. Poczciwy przyjaciel na wiadomość o napadzie natychmiast zmobilizował aż dwa radiowozy i ściągnął lekarza milicyjnego. On właśnie pochylał się nad chorym.
– Wstrząs mózgu, ale mam nadzieję, że niezbyt groźny. Młody organizm i twarda czaszka. Sądzę jednak, że gdyby nie pani interwencja mogłoby być znacznie gorzej. Jak pani postępowała z naszym chorym?
– Dałam mu środek uspokajający i przyłożyłam lód na głowę.
– Bardzo dobrze – pochwalił lekarz – zaraz przyjedzie karetka i zabierzemy porucznika na Wołowską. Czy pani jest pielęgniarką?
– Nie. Ale kiedy chodziłam do powszechniaka na Kawęczyńską, Czerwony Krzyż zorganizował w szkole kurs na sanitariuszki. Poza tym my, dziewczyny z Targówka, zawsze umiałyśmy opatrzyć rozbity łeb brata lub założyć opatrunek, kiedy ktoś kogoś trochę drasnął nożem. To dla mnie nie pierwszyzna.
„Tak stale narzeka na ten Targówek – przemknęło porucznikowi przez biedną zmaltretowaną głowę – a w gruncie rzeczy jest z niego dumna”.
– Posłałem wywiadowców na miejsce wypadku – tłumaczył podporucznik Szymanek – ale niczego nie znaleźli. Nikt nic nie widział. Miałem przeczucie, kiedy mówiłem, żebyś wziął ze sobą obstawę. Mielibyśmy już bandziora w ręku. Ale ty nigdy nie słuchasz doświadczonych ludzi i potem są tego opłakane skutki.
– Proszę nie denerwować chorego – wtrącił się lekarz. – Na rozmowy będzie czas później. Teraz dam mu zastrzyk. Dlaczego ta karetka jeszcze się nie zjawia?
Porucznik Ciesielski nawet nie usiłował odpowiadać. Znowu zapadł w półsen. Nie poczuł lekkiego ukłucia igłą. Nie zdawał sobie także sprawy, że dwóch pielęgniarzy przenosi go na nosze, a później do samochodu.
Kiedy się obudził, stwierdził, że znajduje się w małej separatce. Przy łóżku siedziała pielęgniarka. Na stole stał duży bukiet kwiatów. Zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie przez okno pokoju.
– Gdzie ja jestem?
– W szpitalu na Komarowa – wyjaśniła pielęgniarka. – Spał porucznik przeszło piętnaście godzin. Czy głowa ciągle tak boli?
Ciesielski spróbował usiąść. W tej samej chwili ból odezwał się z nową siłą.
– Proszę się nie ruszać – ostrzegła pielęgniarka.
– Już się baliśmy, że źle z panem.
– Jutro wstanę.
– Mowy o tym nie ma.
– Skąd te kwiaty? – Oficer dopiero teraz dostrzegł bukiet.
– Tu się w ogóle telefony urywają z pytaniami o pańskie zdrowie – wyjaśniała pielęgniarka. – A taka piękna pani z dużymi zielonymi oczyma już z samego rana tu przybiegła. Nie wiem, co ona nabajtlowała portierowi, że ją wpuścił na górę… Przyniosła te kwiaty. Tak się upierała, że musi pana choć z daleka zobaczyć, że nie miałam serca i pozwoliłam jej zerknąć przez otwarte drzwi do tego pokoju. A pan leżał jak kłoda. To żona czy narzeczona? Śliczna dziewczyna.
Porucznik nic nie powiedział, ale troskliwość Ireny i pochwała, jaką usłyszał z ust pielęgniarki, zrobiły mu wielką przyjemność.
– Byli tu także pańscy koledzy z Pałacu Mostowskich – wyjaśniała pielęgniarka – ale ich tu w ogóle nie puściłam dalej na jak na korytarz. Szczególnie jeden taki podporucznik to się ze mną aż pokłócił. Koniecznie się uparł, żeby przy panu dyżurować.
– To Antoni Szymanek, mój współpracownik – uśmiechnął się Ciesielski. – Jeżeli się zjawi, to bardzo proszę wpuścić go do mnie.
– Pan doktor już mi zapowiedział, żebym nie tylko nikogo nie wpuszczała, ale nawet za długo z panem nie rozmawiała. Zresztą pan doktor zaraz sam do pana przyjdzie. Kazał mi natychmiast zawiadomić, jak tylko się pan obudzi.
Lekarz zbadał chorego. Orzekł, że niebezpieczeństwo jakichś komplikacji na szczęście minęło, ale zalecił całkowity spokój. Żadnych wysiłków.
– Jutro już będę zdrowy – tłumaczył Ciesielski – i będę mógł opuścić szpital.
Lekarz tylko się roześmiał: – Mowy o tym nie ma. Za dwa tygodnie pogadamy na ten temat. Jutro, jeżeli porucznik będzie się lepiej czuł, pozwolimy na krótkie odwiedziny. I to najwyżej dwóch, trzech osób.
A gdy Ciesielski usiłował protestować, doktor dodał z uśmiechem: – Przede wszystkim tej pięknej rudowłosej pani, co tak się troszczyła o naszego pacjenta.
Irena Stojanowska zjawiła się w szpitalu nazajutrz już o godzinie dziesiątej. Ta dziewczyna najwidoczniej miała jakieś swoje chody i umiała obejść ścisły rygor panujący na ulicy Komarowa. Znowu przyniosła kwiaty. Pochyliła się nad porucznikiem i nie bacząc na ciekawe spojrzenie pielęgniarki serdecznie ucałowała chorego.
– Tak się cieszę – powiedziała – że już ci lepiej. Tak się bardzo bałam, kiedyś zemdlał. W pierwszej chwili zupełnie straciłam głowę. Z największym trudem zdołałam się opanować.
– Ja także cieszę się, że przyszłaś.
– Bałam się, że mnie w ogóle nie wpuścisz.
– Jak to?
– Jestem przecież podejrzaną numer jeden, a teraz znowu to spotkanie w kawiarni i ten napad przy drzwiach. Myślałam, że i o to możesz mnie posądzać.
– Co ty mówisz. Przecież gdyby nie ty, może już bym nie żył!
Irena Stojanowska zjawiała się od tej pory dwa razy dziennie w szpitalu. Zdołała zaprzyjaźnić się z pielęgniarkami, a nawet z samym ordynatorem. Przynosiła choremu – smakołyki, czytała mu gazety, bo porucznika ciągle jeszcze bolały oczy. Niepostrzeżenie stawała się osobą coraz bliższą młodemu oficerowi. On także orientował się, że nie są to tylko uczucia samarytańskie pięknej pani. Nigdy jednak nie padło między nimi żadne słówko na ten temat.
Stałym gościem w szpitalu był także podporucznik Szymanek. Nie miał jednak dla Ciesielskiego dobrych wiadomości. Śledztwo w sprawie zabójstwa inżyniera Stojanowskiego nie posunęło się naprzód ani o milimetr. A w sprawie napadu na oficera milicji – w ogóle nie ruszyło z miejsca.
– Dla mnie nie ulega wątpliwości – stwierdził podporucznik – że ten sam człowiek, który zabił inżyniera, chciał także sprzątnąć i ciebie. Nawet ta sama metoda. I tak samo zabrał ze sobą jakiś ciężki przedmiot – może odważnik? – którym celował w twoją głowę
– To jasne – przyznał Ciesielski. – Ale dlaczego?
– Właśnie. Dlaczego? – zastanawiał się młody oficer.
Piątego dnia po napadzie zjawił się w szpitalu pułkownik Niemiroch. „Stary” miał dobry wywiad. Przyszedł wtedy, kiedy przy łóżku chorego siedziała Irena Stojanowska. Wręczył jej pięć pięknych róż i uśmiechając się powiedział: – Dziewczynie z Targówka, od starszego sąsiada ze Szmulek.
– Pan z Brzeskiej czy z Markowskiej? – ucieszyła się Irena.
– Nie. Z Kijowskiej. Mój ojciec był kolejarzem. Jako chłopak mieszkałem na Kijowskiej w takim małym czerwonym domku. Tuż obok składów kolejowych. Teraz nie ma już ani składów ani tego domku. Rozebrano go, gdy stawiano tam najdłuższy w Warszawie „mrowiskowiec” i budowano drugą jezdnię obok Kijowskiej.
– Pamiętam ten domek. Rosły koło niego drzewa owocowe. Chyba wiśnie i grusze?
– Moj ojciec je sadził – potwierdził pułkownik. – Wspaniałe klapsy. Jak to góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem… Ale przede wszystkim muszę pani serdecznie podziękować za uratowanie życia mojemu oficerowi i za dalszą tak serdeczną nad nim opiekę.
– Pan Ciesielski uratował mi może nawet więcej niż życie. Los sprawił, że mogłam mu się choć w części zrewanżować.
– Gdyby pani Irena nie podbiła ręki napastnikowi, już dawno byłoby po moim pogrzebie – dorzucił porucznik.
Stojanowska dobrze rozumiała, że pułkownik nie przyszedł specjalnie tylko po to, żeby jej podziękować, ale że chce porozmawiać ze swoim podwładnym. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek. – Och, już dochodzi piąta – powiedziała. – Czas na mnie. I tak koleżanka poświęciła się zastępując mnie w pracy. I pożegnała się z obecnymi w separatce.
– Masz szczęście, chłopie – roześmiał się pułkownik, kiedy drzwi za piękną panią już się zamknęły. – Dla takiej opiekunki nawet ja, stary, nadstawiłbym swojego siwego łba. Ten, kto cię tak urządził, to na pewno zabójca Stojanowskiego.
– Już o tym rozmawialiśmy – wtrącił podporucznik Szymanek. – Dlaczego jednak zaryzykował drugi napad? Tego nie mogę zrozumieć. Przecież takie akcje na ulicy Wilczej, pod bokiem komendy MO, to ogromne ryzyko. Wystarczyło, żeby ktoś wychodził za Andrzejem z kawiarni i już byśmy mieli gościa w garści.
– Jednego jeszcze nie wiecie – wyjaśnił Ciesielski. – To nie Stojanowska telefonowała do mnie do komendy. Do niej także zadzwonił jakiś mężczyzna i podszywając się pode mnie poprosił o pilne spotkanie.
– Napad przygotowano drobiazgowo – powiedział podporucznik. – Wywiadowcy, którzy natychmiast badali sprawę na miejscu, stwierdzili, że żarówka zawsze oświetlająca bramę, była tego dnia wykręcona, tak żenię kontaktowała i nie paliła się.
– To na pewno nie Irena zorganizowała ten napad – dość porywczo powiedział porucznik. Właśnie ona nagłym ruchem ręki ocaliła mi życie.
– Uspokój się, głuptasie, nikt jej nie posądza – odpowiedział pułkownik. – Już to, że przyszła na spotkanie, uwalnia ją od wszelkich podejrzeń.
– Ale dlaczego napadli na Andrzeja? – nadal dziwił się podporucznik.
– Widocznie – wyjaśnił Niemiroch – przestępca uważa, że Ciesielski jest bardzo bliski wykrycia prawdy i należy się go pozbyć za wszelką cenę. Dlatego zdecydował się na tak niebezpieczną rozgrywkę. Na pewno ten człowiek, czy ci ludzie, bo to może być cała szajka, wszystko sobie dobrze skalkulowali. Z ich rachunku wynikało, że Zygmunt Stojanowski musi zniknąć z tego świata. Najprawdopodobniej chcieli mu w ten sposób zamknąć usta. Teraz z kolei uznali, że ze strony Andrzeja grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Ale jakie? Przecież ja nic nie wiem.
– To prawda. Ale przestępca nie zna tej prawdy. Uważa, że jest o krok przed zdemaskowaniem. Musi się spieszyć. Sądzę nawet, że postara się poprawić to, co mu się nie udało za pierwszym razem. Dlatego, kiedy już opuścisz szpital, musisz bardzo na siebie uważać.
– Nie ma obawy – roześmiał się podporucznik – już ja się zajmę bezpieczeństwem mojego bezpośredniego przełożonego. Włos mu z głowy nie spadnie.
– W każdym razie nie należy lekceważyć możliwości ponownego zamachu na Andrzeja. Wracając jednak do śledztwa – ciągnął pułkownik – z postępowania przestępcy wynika, że nie zdając sobie sprawy z tego, odkryliśmy drogę do rozwiązania zagadki lub jesteśmy bardzo bliscy jej wykrycia. Tę prawdę mamy zapisaną w aktach ale przeszliśmy koło niej, nie zwracając na nią uwagi. Dlatego sądzę, że po wyjściu Andrzeja ze szpitala należy przede wszystkim bardzo dokładnie przeanalizować cały materiał śledztwa, a także przypomnieć sobie każdy szczegół – od pierwszego momentu, od kiedy milicja zjawiła się na miejscu zbrodni. To specjalnie dotyczy Andrzeja. Bandyta najbardziej jego się obawia i stara się nie tracić czasu. Przecież na Antka byłoby znacznie wygodniej dokonać napadu, bo mieszka na małej, zazwyczaj pustej uliczce Mokotowa. Tam napastnik ryzykowałby znacznie mniej, niż w centrum miasta, na Wilczej.
– Nic z tego nie rozumiem – stwierdził Ciesielski.
– Masz teraz dużo wolnego czasu. Głowa już cię chyba nie boli, więc niech „baska” pracuje. A po powrocie do Pałacu Mostowskich od razu bierz się do czytania akt sprawy. Od początku do końca i od końca do początku. Czytaj aż do znudzenia. Choćbyś już je znał na pamięć.
A także przypomnij sobie coś poza tym robił, z kim rozmawiałeś. Jakiś błahy, drobny element może być poszukiwanym przez nas kluczem.
– Żeby wreszcie ten cholerny konował pozwolił mi się ruszyć z miejsca – narzekał porucznik.
– Leż, kiedy ci każą – pułkownik żegnał chorego. – Mnie twój rozbity łeb nie jest potrzebny, tylko zdrowy.
Tymczasem „konował” stwierdził, że stan rannego poprawia się niespodziewanie szybko i ósmego dnia pozwolił mu na mały spacer po ogrodzie szpitalnym, uprzedzając, że jeśli nic się nie zmieni na gorsze, porucznik nazajutrz będzie mógł opuścić gmach szpitala.
Ciesielski ubrał się piorunem, ogromnie ucieszony decyzją lekarza. W pierwszym spacerze towarzyszyła mu Irena. Dziewczyna była dziwnie smutna. Nie podzielała radości swojego „podopiecznego”. Zauważył to Andrzej.
– Wcale się nie cieszysz, że już wróciłem do zdrowia – powiedział.
– Cieszę się, ale smuci mnie, że już się nie będziemy widywali – odpowiedziała szczerze młoda kobieta. – Tak przywykłam do tych odwiedzin. Polubiłam je nawet. Taka byłam spokojna siedząc przy tobie w tym małym pokoiku szpitalnym. A teraz to się wszystko kończy. Ty wrócisz do swojej pracy, a ja pozostanę… główną podejrzaną o zabójstwo męża i może także o zamach na twoje życie.
– Ireno, jak możesz tak mówić! – Andrzej protestował tak gwałtownie, że nawet nie spostrzegł, kiedy trzymał ją w objęciach. Miała gorące usta, przytuliła się do niego całym ciałem.
– Puść mnie – powiedziała lekko się wyswobadzając z ramion mężczyzny. – Pójdę już sobie. Jutro się nie zobaczymy. Tak będzie najlepiej. Zobaczymy się wtedy, kiedy będziesz chciał i kiedy będziesz mógł. Chciałabym jednak, abyś wiedział, że te kilka dni które spędziłam przy twoim łóżku były chyba najpiękniejsze w moim życiu.
Dziewczyna odwróciła się i szybko odeszła w stronę bramy. Andrzej Ciesielski nawet nie próbował jej zatrzymać.