Trzy białe widma

Chłodne i deszczowe dni września nagle odmieniły się jakby na skinienie zaczarowanej różdżki. Znikły gdzieś chmury, zaczęło prażyć słońce. Najwidoczniej przypomniało sobie, że lato jeszcze się nie skończyło. Dlatego porucznik Andrzej Ciesielski, wybierając się na Targówek do spółdzielni pracy „Pomoc Budowlanym”, zrezygnował z opiętego i ciepłego munduru. Włożył dżinsy, koszulę w brązowo-białą kratkę i lekki sweterek. Nie wyglądał w tym stroju na przedstawiciela władzy, ani na swoje bądź co bądź dwadzieścia osiem lat. Ale tym się młody człowiek nie przejmował, przecież nie jechał na ulicę Księcia Ziemowita po to, aby; kogoś oficjalnie przesłuchiwać, ale po prostu dla „zasięgnięcia języka”.

porucznik nie znał za dobrze tej części Warszawy, toteż na wszelki wypadek wysiadł już na przystanku autobusowym przy ulicy Radzymińskiej, przy przejeździe kolejowym. Przeszedł pod wiaduktem i skręcił na prawo w ulicę Naczelnikowską. Drogowskazem była raui widoczna z daleka wieżyczka niewielkiego kościoła, o którym wiedział, że znajduje się na ulicy Księcia Ziemowita. Trafił więc bezbłędnie, chociaż nie od razu znalazł nazwę tej głównej arterii Targówka Fabrycznego.

Dalej poszło łatwo. Po minięciu kilku małych uliczek; przecinających Księcia Ziemowita zobaczył cementowy, biały parkan i mały budyneczek portierni z umieszczoną na nim tablicą:

POMOC BUDOWLANYM Spółdzielnia Pracy

Portiernia – jak portiernia. Z lewej strony była brama, w tej chwili szeroko otwarta, obok niej wąskie przejście dla pieszych, za szybą siedział pracownik spółdzielni. W głębi podwórza porucznik dostrzegł ciężarowy samochód. Kilku robotników ładowało nań plastykowe worki z czymś białym, podobnym do mąki. Obok stał młodyj człowiek, który na trzymanej w lewej ręce karcie notować ilość ładunków umieszczanych na platformie stara.

– Pan do kogo? – zapytał portier.

– Chciałem się widzieć z panem Malinowskim – wyjaśnił oficer milicji, nie legitymując się jednak pracownikowi spółdzielni.

– Nie ma go tutaj.

– A inżynier Kowalski?

– Nie znam.

– Z kim ze spółdzielni mógłbym porozmawiać? Chciałbym uzyskać trochę informacji.

– Ja tam nie wiem. Pracuję tu dopiero od dwóch tygodni. Niech się pan zapyta lepiej Wiśniewskiego.

– Kogo?

– Magazyniera Wiśniewskiego. Ten przy samochodzie – dodał portier.

Oficer milicji wszedł do środka i z zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. Nie był zbyt zbudowany panującym tutaj ładem. Wszędzie walały się jakieś beczki, a wielkie zbiorniki, najprawdopodobniej mieszalniki, pordzewiałe i zapewne już zużyte, tarasowały i tak niewielką przestrzeń. Jak się bowiem porucznik zorientował na pierwszy rzut oka, spółdzielnia rozporządzała wąskim pasem gruntu ciągnącym się od ulicy Księcia Ziemowita aż do torów kolejowych, po których właśnie z łoskotem przejeżdżał pociąg towarowy. Po bokach placu ciągnęły się jakieś szopy i wiaty kryte dachem z papy, a w głębi stała dość spora hala z czerwonej cegły. Na pewno wzniesiona wiele lat przed wojną. Plastykowe wory z białym proszkiem nie były umieszczone nawet pod wiatą, lecz tworzyły duży, bezładny stos na samym środku placu. Odnosiło się wrażenie, że leżały tam od momentu, kiedy je tutaj samochody przywiozły i zwaliły, gdzie popadło.

Podwórze było niegdyś brukowane. Ale ten bruk, rozjeżdżany setkami kół ciężarówek czy wozów konnych, dzisiaj przedstawiał smętny obraz. W zagłębieniach stały kałuże wody po wczorajszym deszczu. Jedna z tych kałuż obejmowała swoim zasięgiem dolne warstwy plastyko wych worków. Wszystkie te zaniedbania nie najlepiej świadczyły o gospodarności spółdzielni i wyraźnie wskazywały na to, że jej władze zwierzchnie lub choćby dzielnicowi milicjanci rzadko zaglądają na to podwórko. Omijając kałuże i starając się nie wpakować nogi w jakąś dziurę, Andrzej Ciesielski dotarł do ciężarówki, okrążył ją i podszedł do magazyniera.

– Przepraszam pana – starał się zwrócić uwagę Wiśniewskiego.

– Pan do mnie? – magazynier oderwał się od liczenia worków.

W tej chwili przechodzący koło nich z pięćdziesięciokilowym workiem na plecach robotnik pośliznął się. Zaklął pod nosem i chwytając równowagę puścił worek. Ten upadł płasko na ziemię i pękł z hukiem. Ogromny tuman białego pyłu natychmiast zakrył wszystko dookoła. Dopiero po chwili, krztusząc się i kichając, wybiegły z tego obłoku trzy białe widma. Nikt by nie rozpoznał, które z nich jest oficerem milicji, które magazynierem Wiśniewskim, a które pechowym robotnikiem.

Dwaj ładowacze stojący na przyczepie samochodu – do nich chmura pyłu nie dotarła – mało z wozu nie spadli, tak się zanosili od śmiechu. Również inni robotnicy pracujący przy załadunku czy znajdujący się w pobliżu nie mogli pohamować wesołości. A trzy białe widma przecierając oczy i wypluwając z ust wciskający się wszędzie proszek, biegły do portierni. Tam dopiero zaczęło się mycie rąk, twarzy i włosów oraz czyszczenie ubrania.

– Co to jest? – zapytał porucznik, kiedy wreszcie już z grubsza oporządził się i zdołał usunąć część białych śladów. Jakże się cieszył, że nie włożył dzisiaj munduru! Zupełnie nowe ubranie trzeba by było oddać do pralni. Z dżinsami i ze sweterkiem jakoś sobie poradzi.

– Do diabła z taką robotą! – klął niefortunny robotnik.


– Worki leżą w błocie, a bruk pełen dziur. Mało nogi nie skręciłem.

– Ile razy mówiłem prezesowi, że to się może skończyć wypadkiem! – magazynier pienił się ze złości. – Zawsze słyszę: „w przyszłym roku”. Całe spodnie sobie zniszczyłem. Zeosil to jeszcze głupstwo. Kiedyś oblałem sobie wiksilem nowiutkie dżinsy, ledwie je w pralni doczyścili.

– Co to jest? – porucznik powtórzył pytanie.

– Przepraszam, pan do kogo? – dopiero teraz Wiśniewski przypomniał sobie o obecności nieznajomego mężczyzny w portierce.

– Chciałbym się widzieć z inżynierem Kowalskim – wyjaśnił Ciesielski.

– Inżynier już u nas nie pracuje. Chyba ze dwa lata.

– A pan Malinowski?

– Który? Mamy tutaj co najmniej ze czterech Malinowskich.

– Chyba… Stanisław.

– Stanisławów jest też dwóch. Jeden to główny księgowy, a drugi jeździ jako kierowca naszą nysą. Właśnie wyjechał do Słupska. Po obuwie dla załogi.

– Nie, nie. Mnie chodzi o głównego księgowego.

– To nie tutaj. Źle się pan wybrał. Tutaj mieści się tylko jeden z oddziałów produkcyjnych. A zarząd spółdzielni znajduje się na ulicy Solec. Koło Mostu Poniatowskiego.

– Zostałem słusznie ukarany za to, że zamiast zatelefonować i upewnić się, gdzie szukać pana Malinowskiego, przyjechałem na Targówek. Ale co to jest? – Porucznik pokazał wielką białą plamę i stosik proszku przykrywający resztki plastykowego worka. – Podobne do mąki, ale w smaku jakby piasek. Do tej pory czuję go między zębami.

– To jest zeosil – wyjaśnił robotnik.

– Zeosil? A co to takiego?


– Taki proszek. Biały jak mąka, ale dużo bardziej od niej miałki. Jest też bardziej miałki niż najlepszy cement. – Robotnikowi wyraźnie poprawił się humor. Jego stary wyświechtany kombinezon wyszedł z tej białej burzy w dużo lepszym stanie niż ubrania dwóch pozostałych uczestników małej katastrofy. – Robi się go z mielonego kwarcu z innymi dodatkami.

– Czym to się je? – Porucznikowi także już gniew przeszedł, a pozostała ciekawość. Nie ta zawodowa, a po prostu zwykła, ludzka ciekawość.

– Tego się nie je. To służy do robienia wiksilu w takich wielkich mieszalnikach, jak te, które pan widzi. – Robotnik wyraźnie stawał się rozmowniejszy. – Te są stare, do niczego. Ale mamy teraz nowe, znacznie większe.

– Żebym ja jeszcze wiedział, co to jest wiksil…

– Wiksil to taki płyn. Robi się go z różnych smarów i chemikalii, między innymi z zeosilu. Tego się używa przy betonowaniu. Smaruje się wiksilem ścianki szalunku albo jego formy i dopiero wtedy wlewa się płynny beton. Dzięki wiksilowi beton lepiej wypełnia formę, nie przylega do ścianek, szybciej też się wiąże i schnie. Dawniej betony trzeba było trzymać w szalunkach po dziesięć dni czy nawet po dwa tygodnie, a teraz dwa, trzy dni wystarczą. Wprawdzie cement jest bardziej szybko-sprawny, ale i w tym duża zasługa naszego wiksilu. Nie możemy nastarczyć z produkcją. A jeszcze do niedawna nikt nie chciał kupować. Obecnie robimy go tutaj i w jeszcze jednym oddziale naszej spółdzielni. Ten samochód ładowaliśmy właśnie dla tamtego oddziału.

– Zeosil także robicie na miejscu?

– Coś pan! To aż z Francji. Trzy razy droższe od najdroższej mąki!

– Nie widzę, żebyście go specjalnie szanowali – zauważył oficer.

Ten przytyk magazynier wziął do siebie i otworzył usta. – Co wam się, Walendziak, zebrało na gadanie? Lepiej weźcie się do roboty. Samochód miał wyjechać o dziesiątej, a tu prawie jedenasta i końca załadunku nie widać!

Robotnik chciał coś odpowiedzieć, ale się rozmyślił, machnął ręką i odszedł do swojej roboty. Tam też pospieszył i Wiśniewski. Zaś Andrzej widząc, że tutaj, na Księcia Ziemowita, niczego się nie dowie, kiwnął głową portierowi i wychodząc zapytał go:

– Jak tu się najlepiej zabrać na Solec? Do Zarządu Spółdzielni?,

– Można autobusem „138” z przystanku przy przejeździe Ale trzeba się na rondzie przy Saskiej Kępie przesiadać. Poza tym autobus rzadko chodzi. Lepiej przejść paręset metrów do Bazyliki na Kawęczyńskiej i stamtąd bezpośrednio tramwajem „25”.

Porucznik podziękował i postanowił skorzystać z tej drugiej propozycji. Po przygodzie z zeosilem nabrał ochoty na spacer. Wciąż jeszcze biały proszek łaskotał go pod koszulą i trzeszczał w zębach. Więc spluwając, zdjąwszy sweterek i rozpiąwszy koszulę do maksimum, Ciesielski wędrował wzdłuż nasypu kolejowego w stronę ulicy Kawęczyńskiej. Droga była wprawdzie nieco dłuższa, szło się ścieżką, ale za to żywej duszy dokoła. Można było się nareszcie pozbyć tego przeklętego białego prochu.

Pana Stanisława Malinowskiego mocno zdziwiła wizyta oficera milicji. Na pytanie dotyczące znajomości z Zygmuntem Stojanowskim odpowiedział ostrożnie:

– Przypominam sobie takiego pracownika. Był bodajże technologiem w naszym oddziale produkcyjnym na Targówku. Ale odszedł od nas przed czterema laty. Przypuszczam, panie poruczniku, że nasz dział kadr będzie mógł coś więcej powiedzieć o inżynierze Stojanowskim.

– Zdawało mi się, że trafiłem pod właściwy adres. Przecież panowie byli ze sobą dość blisko. Chyba nawet się przyjaźnili? Pan bywał w domu Stojanowskiego na Wilczej.

Główny księgowy trochę zmienił ton. – Cóż to za przyjaźń – bronił się nadal – ot, po prostu pracowaliśmy w tej samej spółdzielni, ale nawet nie w tym samym miejscu. Ja tutaj, on za Wisłą. Rzeczywiście, byłem na Wilczej raz albo też dwa. Nie pamiętam z jakiej okazji. Karty czy też imieniny pana Zygmunta. A co się stało?

Porucznik postanowił nie ukrywać niczego.

– Inżynier Stojanowski nie żyje. Przed tygodniem został zamordowany przed swoim domem na Wilczej, kiedy wysiadał z samochodu.

Główny księgowy z wrażenia upuścił na ziemię długopis, który obracał w palcach w czasie rozmowy z porucznikiem.

– Zamordowany?!

– Niestety. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie i nie możemy się pochwalić wielkimi sukcesami. Dlatego przyszedłem do pana.

– Ja naprawdę niewiele będę mógł powiedzieć o Zygmuncie, ale naturalnie, służę tym, co wiem. Czego pan chciałby się dowiedzieć?

– Jeżeli kogoś mordują, to znaczy, że ten ktoś był dla mordercy niewygodny lub był jego wrogiem. Dosłownie „śmiertelnym”.

– Zygmunt – główny księgowy pozbył się oficjalnego tonu i opuszczał słowa „pan” i „inżynier” – był trudnym człowiekiem we współpracy. Przyznaję, że jako fachowiec był bez zarzutu i spółdzielnia wiele mu zawdzięcza, może też wiele straciła, kiedy odszedł. Z drugiej strony jednak… Wszystko mu się nie podobało. Wszystko chciał zmienić lub poprawić. Dawał ludziom odczuć, że uważa ich za głupszych od siebie. A tego nikt nie lubi. Ale oczywiście, trudno mówić, żeby przysporzył sobie wrogów, i to takich, którzy nie zawahaliby się pozbawić go życia.

– Dlaczego odszedł? Spółdzielnia tak łatwo pozbyła się dobrego fachowca?

– Wiem, że nie zatrzymywali Stojanowskiego, chociaż zdawali sobie sprawę, kogo tracą. Zaważyły głównie tak zwane „stosunki międzyludzkie”. Otóż zapewne pan wie, że Stojanowski ożenił się z naszą pracownicą?

– Wiem. Była robotnicą.

– Tak. Dozowniczką przy mieszalniku. Bardzo ładna dziewczyna. Podobno jej łaskami cieszyło się w spółdzielni sporo osób. Może to jedynie plotki, ale faktem jest, że tę młodą osóbkę łączono często z nazwiskiem pana inżyniera Henryka Kowalskiego, wówczas wiceprezesa naszej firmy. Właśnie Zygmunt odbił Irenę Kowalskiemu. Po prostu przelicytował go. Tamten chciał mieć ładną kochankę, nie szczędził jej zresztą pieniędzy. Ten się z nią ożenił. Kobieta zawsze wybierze w takiej sytuacji związek pobłogosławiony w pałacu ślubów.

– Na pewno – Ciesielski uśmiechnął się.

– Kowalski był wściekły, bo zaangażował się dość poważnie. W zakładzie ludzie śmieli się z obu inżynierów. Nazywali ich „szwagrami”… Stojanowski kiedyś omal nie pobił jakiegoś robotnika. Ostatecznie na jego żądanie zwolniliśmy tego pracownika. To tylko dolało oliwy do ognia. Między Zygmuntem a Kowalskim rozgorzała walka podjazdowa. Co robił główny technolog, to nie znajdowało uznania w oczach wiceprezesa, i odwrotnie. Trzeba było przeciąć ten węzeł gordyjski. Sam radziłem Stojanowskiemu, żeby się przeniósł na budowaną właśnie wtedy Trasę Łazienkowską. Tam potrzebowano specjalistów. Warunki finansowe otrzymał dużo lepsze, niż miał u nas, nawet z premiami racjonalizatorskimi.

– A jego stosunek do pana?

– Zygmunt wyszedł ze spółdzielni śmiertelnie obrażony. Również na mnie, chociaż to właśnie ja podałem mu rękę i pomogłem wybrnąć z sytuacji. Więc nasze towarzyskie kontakty nagle się urwały. Po prostu zaproszony przeze mnie dwa razy wymówił się, że jest zajęty, a sam nie pośpieszył ani z zaproszeniem do siebie, ani nie pofatygował się zatelefonować w dniu imienin moich czy żony. Przypadkowo spotkałem go chyba przed miesiącem.

– Rozmawialiście?

– Parę minut, na ulicy. Powiedział, że teraz pracuje przy budowie Trasy Toruńskiej. Zapraszałem go na kawę do pobliskiej kawiarni, odmówił. Tłumaczył się brakiem czasu. Zapytałem o panią Irenę. Zrobił taką minę, jakbym mu dotknął nerwu w zębie. Najzwyczajniej w świecie spławił mnie słowami: „Kiedy będę wolniejszy, zatelefonuję”. Więcej go nie widziałem.

– Nie wie pan, czy Irena i Kowalski widywali się potem?

– Nie wiem. – Główny księgowy wyraźnie zesztywniał.

– A nie plotkowano na ten temat?

– Nie mam zwyczaju słuchać plotek.

– Proszę pana – powiedział porucznik – odłóżmy na bok konwenanse i dobre wychowanie. Tu chodzi o poważniejsze rzeczy. O śledztwo w sprawie morderstwa.

– Irena jeszcze przed ślubem przestała pracować w spółdzielni. Ktoś tam kiedyś gadał, że ją widział razem z Kowalskim na Krakowskim Przedmieściu w jakiejś kawiarni. W ogóle od plotek na temat obojga Stojanowskich przez dłuższy czas aż się trzęsło. Powiadali, że inżynier wyrzucił z mieszkania rodzinę Ireny, a nawet pobił starego Urbaniaka, którego podobno złapał na podkradaniu mu garderoby. Podobno teść i szwagrowie odgrażali się Zygmuntowi, że niech go tylko spotkają na Targówku, to mu wszystkie gnaty policzą.

– Ale jakoś skończyło się na pogróżkach?

– Zygmunt jednak trochę się bał. Od tamtej pory nigdy inaczej nie jeździł na Targówek jak samochodem. Nie zatrzymywał syreny przed zakładem na ulicy, lecz wjeżdżał do środka. Miał zresztą rację. Irena nie pochodzi ze zbyt arystokratycznego rodu. Tatuś złodziej, braciszkowie – znane bandziory. O konduicie mamusi też podobno można by było dużo powiedzieć.

– Czy pan Henryk Kowalski pracuje jeszcze w spółdzielni?

– Ależ skąd! Teraz, panie, ze spółdzielczości ucieka, kto tylko może. Codziennie ludzie się zwalniają. Każdy lepszy fachowiec idzie gdzie indziej. Często wystarcza przejść przez ulicę i za tę samą pracę dostanie się tysiąc złotych więcej. Nie wytrzymujemy konkurencji z przemysłem państwowym. Tam i płace wyższe, i warunki pracy bez porównania lepsze, i o przydział mieszkania dużo łatwiej. Spółdzielność pracy jest nie doinwestowana. Nasze zakłady to w przeważającej części rozwalające się stare przedwojenne rudery. Kto w takich warunkach chce u nas pracować? Ja sam myślę o ucieczce, chociaż pracuję przy tym biurku dwadzieścia lat. Taka jest smutna prawda o spółdzielczości pracy, panie poruczniku. Już dwa lata jak pan inżynier Kowalski nas pożegnał.

– Gdzie go odnajdę?

– W biurze projektów na Tamce. Bez nerwów, pracując w ściśle określonych godzinach, zarobi dużo więcej niż tutaj przy ciągłym użeraniu się o wszystko… Kiedy zamordowano Zygmunta?

– We wtorek czternastego września. – Dopiero w sobotę wróciłem z Krakowa, gdzie w jednej z tamtejszych spółdzielni kontrolowałem sporządzenie bilansu. Dlatego śmierć Stojanowskiego tak mnie zaskoczyła. Nie czytałem wczoraj i przedwczoraj „Życia Warszawy” i widocznie dlatego przegapiłem w „kronice towarzyskiej” nekrolog Zygmunta. W przeciwnym razie przyjechałbym na pogrzeb.

– Pogrzebu jeszcze nie było.

– Coo? – zdziwił się główny księgowy. – Dlaczego?

– Opóźniły go różne czynności śledcze. Poza tym poszukujemy Ireny Stojanowskiej, która wyjechała na wczasy wędrowne w Bieszczady i nic nie wie o tej tragedii. Dlatego też pogrzeb odbędzie się dopiero za dwa dni.

– Bez żony?

– Niestety, bez. Dłużej nie można czekać. Formalnościami zajęli się rodzice inżyniera. A nekrolog jest dopiero w dzisiejszym „Życiu”.

– O, jak to dobrze, że pan porucznik do mnie przyszedł. Moglibyśmy nie zauważyć. Trzeba przecież, żeby spółdzielnia kupiła wieniec, a delegacja załogi wzięła udział w tych smutnych obrzędach. Ja także tam będę.

– Jak pan myśli, kto go mógł zabić?

– Nie wiem. – Stanisław Malinowski rozłożył ręce. – Ten człowiek miał swoje wady, któż ich zresztą nie ma… Nie był lubiany, to prawda. Bywał nieraz zbyt ostry dla ludzi i zbyt wiele od nich wymagał. Ale to dotyczy okresu sprzed czterech lat. Nie przypuszczam, aby mordercy trzeba było szukać wśród pracowników naszej spółdzielni. Bardzo mi przykro, panie poruczniku, że właściwie nic nie mogę pomóc.

– Nie żałuję jednak czasu przeznaczonego na tę rozmowę – odpowiedział porucznik. – Dochodzenie milicyjne można porównać do skomplikowanej mozaiki budowanej z różnego rodzaju, różnej wielkości i różnego koloru kamyczków. Pan także dorzucił parę takich kamyków do mojej układanki.

– Gdyby pan porucznik kiedykolwiek potrzebował dodatkowych informacji o moim tragicznie zmarłym przyjacielu, naturalnie zawsze jestem do dyspozycji. – Główny księgowy wyraźnie dał oficerowi odczuć, że uważa rozmowę za skończoną.

W swoim pokoju, w Pałacu Mostowskich, Andrzej Ciesielski referował Antoniemu Szymankowi zarówno przygodę na Targówku, jak i przebieg spotkania ze Stanisławem Malinowskim. Podporucznik wyraził szczery żal, że nie wybrał się również na ulicę Księcia Ziemowita. Stracił okazję obejrzenia oficera milicji w roli „białej damy”. Komentując zaś przebieg rozmowy, zwięźle zdefiniował:

– Ten Malinowski to nieprzeciętny cwaniak.

– Dlaczego?

– W czasie jednak krótkiej rozmowy zdołał rzucić podejrzenie na inżyniera Henryka Kowalskiego i na rodzinę Ireny. A jednocześnie sprytnie podkreślił swoje alibi. Każde słowo z tego, co powiedział, było wyważone z dokładnością do jednej setnej milimetra.

– O nic go nie posądzałem – roześmiał się Ciesielski – a o alibi nawet nie miałem zamiaru pytać.

– On jednak wolał z góry tę kwestię wyjaśnić.

– Jaki stąd wniosek?

– Nie wiem. Niewątpliwie miał jakiś cel wypowiadając te słowa. Może po prostu nie chciał powiedzieć ci wszystkiego? Może i on miał jakieś poważniejsze zatargi z Zygmuntem Stojanowskim? Bał się, że i tak, prędzej czy później, musisz się o tym dowiedzieć. Więc z góry się ubezpieczył. To zresztą nie ma żadnego znaczenia.

– A to dlaczego?

– Bo zabójczynią, a w każdym razie inicjatorką zbrodni, jest Irena Sto janowska.

– Jesteś bardzo apodyktyczny w swoich sądach. Na jakiej podstawie tak twierdzisz?

– Masz. – Porucznik podał przyjacielowi wąski pasek papieru. – Teleks ze stacji granicznej Zebrzydowice.; Zachowałem ten rodzynek na sam koniec. Żeby ci nie przeszkadzać w opowiadaniu.

Teleks był krótki. Placówka Wojsk Ochrony Pogranicza w odpowiedzi na pytanie milicji wyjaśniła, że Iren Stojanowska w dniu piętnastego maja w godzinach po rannych przekroczyła granicę polsko-czechosłowacką w pociągu pośpiesznym jadącym do Wiednia. Irena Sto janowska legitymowała się ważnym paszportem zagranicznym i odpowiednim przydziałem dewiz. Jakichkolwiek przemycanych towarów przy niej nie znaleziono. Wyjechała z Polski legalnie, bez najmniejszych przeszkód. WOP nie miał żadnych podstaw, aby zatrzyma” warszawską turystkę.

– Zwiała! – zawołał porucznik.

– Czternastego września mniej więcej około godziny siódmej wieczorem zabito Stojanowskiego. Jego żona w parę godzin później wsiadła do wiedeńskiego pociągu. Na tym etapie śledztwa nikomu nie przyszło do głowy, aby zgłaszać na granicy jakieś zastrzeżenia. I to w stosunku do żony zabitego.

– Tym bardziej – potwierdził Ciesielski – że od początku sugerowano nam, iż Irena bawi na wczasach wędrownych w Bieszczadach… No tak, zbrodnia musiała by z góry zaplanowana, i to na wiele tygodni przed tragicznym wtorkiem. Przecież trzeba było wyrobić sobie przy dział dewiz i załatwić formalności paszportowe, a także zarezerwować bilet na ściśle określony dzień. Dzień popełnienia zbrodni.

Porucznik energicznym ruchem schował swoje notatki do teczki z aktami i podniósł się zza biurka.

– Dokąd idziesz?

– Do pułkownika Niemirocha. Niech on decyduje, czy mamy się starać o ekstradycję Ireny Stojanowskiej u władz austriackich.


– Zaproponuj staremu – powiedział podporucznik z powagą – żeby mnie wysłał w delegację służbową do Wiednia, do pomocy austriackiej policji.

– Na pewno to zrobię. – Ciesielski wyszedł z pokoju.

Загрузка...