W małym domku w Wiązowej

Nazajutrz porucznik Andrzej Ciesielski od rana denerwował się na swojego podwładnego i przyjaciela, Antoniego Szymanka. Minęło pół godziny od rozpoczęcia pracy, minęła nawet dziewiąta, a młody człowiek nie zjawił się w Pałacu Mostowskich.

„Znowu zaspał – podejrzewał oficer. – Już ja mu dam, jak tylko przyjdzie. Dłużej nie będę tego tolerował i jeszcze go wyłgiwał przed „starym”. Niech go raz pułkownik przyłapie na spóźnieniu i zaprosi na rozmowę do swojego gabinetu, a nasz Antoś od razu nauczy się punktualności”. Tak rozmyślając i złoszcząc się na kolegę, Ciesielski chyba po raz setny odczytywał treść kilku kartek znajdujących się w brązowej teczce z napisem „Zabójstwo na ulicy Wilczej”. A im dłużej czytał, tym mniej widział szans na znalezienie mordercy. Wreszcie zatelefonował do sekretarki zwierzchnika i zapytał, czy pułkownik Niemiroch jest skłonny poświęcić mu parę minut rozmowy. Otrzymawszy pozwolenie, Andrzej wziął akta sprawy i pomaszerował do „starego”.

U pułkownika był właśnie major Wyderko, więc sekretarka, panna Krysia, poleciła porucznikowi zaczekać.

– Nie wie pani, co się dzieje z Szymankiem? – zapytał. – Może pułkownik gdzieś go wysłał? Do tej pory Antek nie zjawił się w naszym pokoju. A jest mi bardzo potrzebny. Czekam na niego i czekam.

– Podporucznik Szymanek brał wczoraj delegację do Wiązownej – wyjaśniła sekretarka. – Wiem dobrze, bo sama mu ją wystawiałam. Mówił, że pojedzie tam prosto z domu. Proponowałam mu jeden z naszych wozów, ale śmiał się, że ma zbyt niską szarżę i woli jechać autobusem, bo służbowe auto mogą mu sprzątnąć sprzed nosa jakieś wyższe rangi.

– Ja przez tę sprawę zupełnie zgłupieję – roześmiał się Ciesielski. – Przecież sam przykazywałem Szymankowi, żeby jechał do Wiązownej przesłuchać rodziców zabitego. Jak mogłem o tym zapomnieć?

W tej chwili drzwi gabinetu pułkownika otworzyły się, wyszedł major Wyderko i powiedział do kolegi:

– Możecie wejść.

– No, co tam nowego? – spytał pułkownik Niemiroch.

– Ciężko idzie – szczerze przyznał porucznik. – Nie bardzo wiem, co dalej robić.

– Nie ma żadnych poszlak? Nikt nie widział mordercy?

– Tylko ta Bolecka, ale pułkownik już wie, bo jej zeznanie było w aktach, kiedy przejąłem sprawę. Poza tym nikt nic nie widział.

– Nie macie żadnych podejrzeń?

– Niby mam. Zarówno dozorca domu, jak i sąsiedzi zeznali, że w małżeństwie Stojanowskich sprawy nie układały się zbyt dobrze. Często dochodziło do kłótni, a nawet ordynarnych awantur. Żona groziła mężowi, że go zabije.

– No i co?

– Nie możemy odnaleźć Stojanowskiej. Jest podobno na wczasach, gdzieś w Bieszczadach. Ogłaszaliśmy przez radio i w telewizji, ale się nie zgłosiła. Mieszkanie opieczętowałem. Nie znaleziono w nim nic ciekawego.

– A co myślicie o tych groźbach?

– Nie bardzo chcę w nie wierzyć. Mało to rzeczy ludzie wygadują w czasie kłótni? Podobno Zygmunt Stojanowski nie chciał dać żonie rozwodu, ale to nie te czasy, żeby odzyskiwać wolność za pomocą dwukilowego odważnika. Nie chciał dać rozwodu? Ludzie obywają się bez takiego papierka. Sam znam kilka par mieszkających razem bez wyroku sądowego. Nawet dzieci mają. A po latach w końcu albo druga strona ustąpi, albo sąd dla dobra tych dzieci rozwiąże poprzednie małżeństwo. Irena Stojanowska pochodzi z Targówka, z rodziny – delikatnie mówiąc – takiej, która nigdy zbytnio nie szanowała kodeksów. Zarówno tego rodzinnego, jak i karnego. Nie podejmowałaby ryzyka zbrodni tylko dlatego, że jej mąż obrzydł i znalazła sobie innego. – Pułkownik nie przerywał podwładnemu. – Naturalnie, ta poszlaka jest poważna. Sprawę pod tym kątem zbadamy najdokładniej. Ale mój nos mi mówi, że daleko nie zajdziemy.

– Kierujcie się, poruczniku, nie nosem, ale dowodami śledztwa. Tak będzie lepiej, i dla sprawy, i dla nas.

– Stojanowskiego nie zabito dla kaprysu czy też przez omyłkę. Nie zrobił tego także szaleniec. Gdybym mógł znaleźć powód tej zbrodni…

– Szukajcie.

– Dlatego tak sprawdzam wszelkie poszlaki przeciwko Irenie Stojanowskiej, chociaż w jej udział w morderstwie nie mogę uwierzyć.

– Zbadajcie przeszłość tego człowieka. Nawet stosunkowo odległą przeszłość. A także przeszłość i obecne kontakty jego żony. Nie można z góry zakładać, że jest niewinna. Logicznie myśląc, na pewno nie ryzykowałaby zbrodni, aby się uwolnić od nie kochanego męża. Ale mogło być inaczej. Mogła się powodować emocjami.

– Tak jest, panie pułkowniku. Zbadamy wszystko.

– A co robi Szymanek?

– Posłałem go do Wiązownej, aby porozmawiał z rodzicami Zygmunta Stojanowskiego.

– To bardzo dobrze – pochwalił Niemiroch. – Jeżeli będziecie mieli coś nowego, proszę natychmiast mnie zawiadomić.

Podporucznik Antoni Szymanek jak zwykle zaspał. Postawienie budzika na stole, poza zasięgiem ręki, niewiele pomogło. Kiedy młody człowiek na dobre otworzył oczy, z przerażeniem stwierdził, że dochodzi dziewiąta. Ubrał się jak do pożaru i wybiegł na ulicę. Nie próbował nawet jechać na dworzec autobusowy. Uznał to za zbyt wielką stratę czasu. Wskoczył w autobus, dojechał nim do Placu na Rozdrożu, tam wysiadł i zszedł na Trasę Łazienkowską. Miał szczęście – prawie w biegu wsiadł do ruszającego autobusu „182”. Dojechał nim do skrzyżowania Ostrobramskiej z Grochowską. Tutaj znowu się przesiadł, tym razem w pośpieszny „P” i dojechał do stacji benzynowej „Agip”. Jak zwykle, tankowało tu wiele samochodów osobowych. A żaden kierowca nie odmówi oficerowi w mundurze milicji, proszącemu o podrzucenie go do Wiązownej „w pilnej sprawie służbowej”.

Dziękując uprzejmemu właścicielowi wiśniowego fiata i wysiadając w centralnym punkcie osady, to jest przed restauracją, Szymanek spojrzał na zegarek. Było już dobrze po dziesiątej. „No – pomyślał sobie – dałby mi Andrzej bobu, żeby wiedział, o której się tu przywlokłem. Dałby! Całe szczęście, że się o tym nigdy nie dowie”.

Okazało się jednak, że podporucznik wysiadł za daleko. Trzeba było zatrzymać samochód nie przed restauracją, a co najmniej pół kilometra bliżej, przy szosie odchodzącej w lewo. Właśnie tam, i to jeszcze o kilometr marszu, znajdowała się mała posiadłość pana Karola Stojanowskiego. W głębi ogrodu stał schludny, acz niewielki domeczek. Najwyżej pokój z kuchnią. Ścieżka prowadząca od ulicy cała była po bokach wysadzana krzewami i kwiatami. Róże, malwy, dalie i astry. Na prawo i na lewo od ścieżki rosły drzewa owocowe. Młode, ale już obwieszone owocami. Jabłonie, morele, grusze i śliwy. Jeśli właściciel tego małego gospodarstwa był takim dobrym motorniczym, jak ogrodnikiem, Miejskie Zakłady Komunikacyjne straciły doskonałego fachowca.

Oboje państwo Stojanowscy czekali na oficera milicji. Byli bardzo przybici nieszczęściem, jakie ich dotknęło. Taką cichą, ale najgorszą rozpaczą. Bez łez, bez wybuchów płaczu.

– Kiedy milicja zawiadomiła nas o tym nieszczęściu – powiedział Karol Stojanowski – natychmiast pojechałem na Wilczą: Chciałem się czegoś dowiedzieć. Znalazłem mieszkanie opieczętowane. Tylko dozorca, pan Rotocki, powiedział mi, że syn został zabity, kiedy wysiadał z samochodu. Jak to się stało? Dlaczego?

– Na razie niewiele wiemy i sami szukamy – przyznał szczerze podporucznik. – Ustaliliśmy tylko to, co i państwo wiecie. Nie mamy żadnych poszlak. Może państwo kogoś podejrzewają?

– Nikogo.

– Czy syn miał jakichś wrogów?

– Zygmunt? – zdziwiła się pani Stojanowska. – Taki dobry i uczynny człowiek? Własną koszulę by drugiemu oddał… Od dziecka był taki. Mieliśmy trójkę dzieci. Zygmunt był najmłodszy. Staraliśmy się kochać wszyst kie dzieci jednakowo. Ale tamci dorastali, szli w świat, na swoje. Zygmunt został z nami. Dla nas pozostał najdroższym dzieckiem… Marysia daleko, we Francji. Maciej w Zabrzu. Dzwoniliśmy wczoraj do niego. Odpowiedział, że w tej chwili nie może przyjechać, bo tam jakąś wieżę w kopalni montują, ale synowa będzie u nas jutro rano.

– Kiedy państwo widzieli Zygmunta?

– Przyjechał do nas jak zwykle w niedzielę. Tak około dziesiątej. Spędził z nami cały dzień i dopiero wieczorem wrócił do Warszawy. Zajmował się ogródkiem. Bardzo lubił tę robotę. Śmiał się, że musi zarobić na owoce, które mu dajemy…

– Nie zauważyliście państwo, czy był zdenerwowany lub przygnębiony? – Nie okazywał złego humoru? Złości?

– Nie. Był zupełnie normalny. Zachowywał się jak zwykle. Zresztą Zygmunt nie należał do tych, po których wszystko można poznać. Nawet jeśli go coś gnębiło, tłumił to w sobie i na zewnątrz nic nie ujawniał. Wspominał wprawdzie, że w pracy ostatnio mu nie idzie, ma jakieś trudności z wykonaniem planu. Ale nie wydawało mi się – tłumaczył ojciec zabitego – żeby to mogło być dla niego powodem do specjalnego zdenerwowania.

– A co się dzieje z Ireną? – zapytała pani Stojanowska. – Zygmunt, kiedy tu był, ani słowa nie pisnął o żonie, a my nie chcieliśmy pytać.

– Podobno wyjechała w Bieszczady na wczasy – informował podporucznik – i dotychczas nie wróciła. Widocznie nie słucha radia i nie ogląda telewizji, bo wzywaliśmy ją dwukrotnie do natychmiastowego powrotu.

– Myśmy także nie zwrócili na to uwagi – zauważył pan Karol – chociaż na ogół słuchamy radia.

– W małżeństwie waszego syna ostatnio nie wszystko się układało jak należy? Prawda? – Podporucznik czekał na potwierdzenie.

Pani Eufemia Stojanowska westchnęła.


– Nawet bardzo źle tam było – przytaknął pan Karol.

– Irena nie jest złą dziewczyną – pani Eufemia próbowała bronić synowej – tylko trochę brakuje jej, jak to się mówi, „kindersztuby” i jest za porywacza. Nie umie zapanować nad sobą. Ale Zygmunt także nie był bez winy. Ciągle ją usiłował poprawiać i wychowywać. Powtórzyła się historia z „Pigmaliona” Bernarda Shawa. Wiedział przecież, z kim się żeni. Dziewczyna młoda, ciekawa życia, chciałaby się trochę zabawić. A on po pracy zawsze był zmęczony i najbardziej lubił siedzieć w domu. W takiej sytuacji łatwo o konflikty, tym bardziej jeżeli kobieta jest wybitnie przystojna i nietrudno jej znaleźć innych wielbicieli. Najgorzej, że nie mieli dzieci.

– Od tego się wszystko zaczęło – potwierdził Stojanowski.

– Coś w dziesięć miesięcy po ślubie Irena poroniła. Zygmunt ją posądzał, że to naumyślnie… Lekarz stwierdził konflikt krwi i synowa nie chciała ryzykować drugiej ciąży. To było główną przyczyną późniejszych, coraz bardziej nasilających się niesnasek. W końcu ona zażądała rozwodu. Zygmunt niewątpliwie kochał ją nadal, ale myślę, że bardziej przez upór niż z miłości nie chciał jej dać tej upragnionej wolności. Ot, i cała historia. Nie udało mu się z tym małżeństwem, po co ciągnąć razem życie, które staje się z każdym dniem dla obojga coraz większym koszmarem? Dzieci nie mieli, nikomu by się krzywda nie stała. Syn był jeszcze młody… Dopiero trzydzieści siedem lat. Jeszcze przed nim szmat czasu. Mógł znaleźć kobietę bardziej nadającą się na jego żonę niż Irena.

– Ona kogoś miała?

– Nie wiem. Zygmunt nam się nie zwierzał, a jej przecież nie pytałam. O tym, że Irena wyjeżdża na wczasy, ani słówkiem nie wspomniał. Ona także, kiedy przyjechała do nas ostatnio, nic o tym nie mówiła. Byłam bardzo zdziwiona tą wizytą, bo od przeszło roku nigdy się tu nie zjawiała.

– To dziwne. Przecież kiedy syn był u państwa, żona już bawiła na wczasach.

– Ależ nie – zaprotestowała pani Eufemia Stojanowska – Zygmunt był w niedzielę, a Irena przyjechała w poniedziałek.

– Na drugi dzień po Zygmuncie?

– Tak. – Stojanowska nie mogła zrozumieć, czemu ten młody człowiek w mundurze oficera zrobił taką zdziwioną minę. – Irena przyjechała do nas w poniedziałek, tak około dwunastej godziny. Mówiła, że znowu doszło pomiędzy nimi do awantury i Zygmunt znowu ją uderzył.

– Pani w to uwierzyła?

– Tam sprawy zaszły tak daleko, że niczemu już się nie dziwiłam. Sam Zygmunt kiedyś nam się tłumaczył, że tak się zdenerwował podczas kłótni, iż nie zdołał zapanować nad sobą i uderzył żonę w twarz. To było przed półtora rokiem. Wtedy jeszcze nie wspominało się o rozwodzie. Syn Irenę przeprosił i przez pewien czas było między nimi dobrze.

– A w poniedziałek? Czego pani Irena chciała od państwa? Chyba nie przyjechała z towarzyską wizytą?

– Och, Irena była bardzo miła. Kiedy chciała, umiała być taką, że lepszej i ze świecą się nie znajdzie. Przywiozła mi pudełko czekoladek, mam je jeszcze w domu, a Karolowi dwie paczki zagranicznych papierosów.

– Morrisy – pan Karol wyciągnął napoczęte pudełko w stronę podporucznika.

– Dziękuję, nie palę.

– Irena powiedziała, że nas zawsze lubiła i darzyła szacunkiem i jej stosunek do nas się nie zmieni, ale dłużej nie może żyć z Zygmuntem pod jednym dachem. Prosiła nas, abyśmy porozmawiali z synem. Żeby się wreszcie zgodził na rozwód.


– A państwo? Co jej odpowiedzieliście?

– Potwierdziliśmy tylko, że my również uważamy rozwód za najlepsze wyjście z sytuacji i że już nieraz mówiliśmy o tym z Zygmuntem. Bez żadnego rezultatu zresztą.

– Obiecałem jej – dodał pan Karol – że spróbuję synowi przetłumaczyć, ale zaznaczyłem, iż wątpię w skuteczność moich słów, bo Zygmunt uparty od dziecka. Niekiedy sięgałem i po pasek, ale to też nic nie pomogło.

– Ona nam powiedziała – przypomniała sobie pani Stojanowska – że jeżeli Zygmunt zgodzi się na rozwód, zostawi mu wszystko, co od niego dostała, natychmiast się wyprowadzi i zapłaci mu sto tysięcy złotych.

– Sto tysięcy! – podporucznik aż gwizdnął.

– Wyraźnie powiedziała: sto tysięcy.

– Taka bogata?

– Ostatnio dobrze zarabiała. Była kelnerką w eleganckich lokalach. Ale na pewno nie ma aż takiej sumy. Sądzę, że tak rzucała słowami, żeby Zygmunt zmiękł.

– Albo ktoś jej taką sumę obiecał dać – dorzucił podporucznik.

– Nie wiem, powiedziała to jakby mimochodem. Najwięcej mówiła o tym, że takie ich wspólne życie jest dalej niemożliwe. Wspominała coś o samobójstwie.

– A nie o zabójstwie?

Państwo Stojanowscy spojrzeli na siebie z przerażeniem.

– Pan myśli, że byłaby zdolna? Żona zabijająca męża?

– Ja nic nie myślę. Pytam po prostu. Takie zbrodnie już się zdarzały.

– Nie – zaprzeczyła pani Eufemia – Irena jest taka, jaka jest, ale na pewno nie posunęłaby się do takiej podłości. I to nazajutrz po rozmowie z nami. Kiedy stąd wychodziła, żegnając się powiedziała: „Liczę, że rodzice trafią mu nareszcie do rozumu”. A ze mną się nawet wycałowała.

– Pani podobno miała kiedyś nieprzyjemną przeprawę z Ireną?

– Ach, to było przed kilkoma miesiącami. Przyjechałam do nich po południu. Syna nie było w domu, jeszcze nie wrócił z pracy, a Irenę zastałam w przedpokoju, gotową do wyjścia. Powiedziała, że się spieszy do kawiarni, bo jakaś koleżanka prosiła ją o zastępstwo. A w kuchni ani jednego garnka na kuchence. Ani śladu obiadu. Więc pytam, co Zygmunt będzie miał na obiad, jak przyjdzie? A ona mi odpowiedziała, że to ją nic nie obchodzi i nie wyszła za mąż po to, żeby pichcić obiady. Odpowiedziała może trochę za ostro i tak poszło od słowa do słowa, aż synowa zrobiła naprawdę nieprzyjemną scenę. Od tego czasu już nigdy tam nie chodziłam.

– Czy syn utrzymywał jakieś kontakty towarzyskie?

– Kiedy pracował w spółdzielni, przyjaźnił się z paroma kolegami, ale niezbyt mocno. Zygmunt był raczej iypeni samotnika. Nawet zaraz po maturze i jako młody student nie „szalał” jak inni młodzi ludzie w jego wieku, i Był typem domatora. Wygodny fotel, telewizor lub ciekawa książka – to jago najmilszy sposób spędzania czasu. Pamiętacie państwo nazwiska jego przyjciół?

– Niektórych. Inżynier Henryk Kowalski, księgowy Malinowski… i bodaj jeszcze pan Adamczyk.

– Wszyscy pracowali w tej samej spółdzielni?

– Nie. Ten Adamczyk… chyba w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego. To kolega syna ze studiów. On właśnie ściągnął Zygmunta do spółdzielni.

– Co to za spółdzielnia?

– „Pomoc Budowlanym”, tak się nazywa. A mieści się na Targówku. Właśnie tam Zygmunt poznał swoją żonę.

– Dlaczego zrezygnował z tej pracy? Wiedzą państwo?

– Przede wszystkim zaważyły względy materialne – w przedsiębiorstwie budowlanym zarabiał więcej – no; i także pewne ambicje syna. W spółdzielni osiągnął już; maksimum tego, co mógł. Co innego praca w wielkiej firmie budowlanej. Tam i szanse awansu są nieograniczone i możliwość doskonalenia swojego warsztatu pracy znacznie większa. Poza tym powstała trochę delikatna sytuacja z żoną. Pewnie już wiecie, że Irena była tam zwykłą robotnicą. A tu wychodzi za mąż za głównego technologa. Trochę głupia sytuacja.

– No tak, rozumiem. A późniejsze stosunki towarzyskie, w czasie małżeństwa?

– Prawie żadnych. Tak nam się wydaje. Niech pan nie zapomina poruczniku, że przed ślubem Zygmunta wyprowadziliśmy się z Warszawy i kontakty z synem i jego żoną utrzymywaliśmy raczej luźne; odwiedzali nas czasem w Wiązownej. Jak się jednak zorientowaliśmy z pewnych odezwań, Irena nie paliła się do podtrzymywania stosunków z przyjaciółmi męża, jej dawnymi zwierzchnikami. Zygmunt także nie życzył sobie otwierania drzwi domu przyjaciółkom żony czy też jej rodzinie.

– A jaka właściwie jest pani Irena?

– Bardzo ładna – odpowiedział Karol Stojanowski – brakuje jej wykształcenia, ale niewątpliwie ma dużo sprytu życiowego i wrodzoną inteligencję, także dar przystosowania się do środowiska. Małżeństwo z Zygmuntem, inżynierem z zarządu spółdzielni, to był dla niej duży awans społeczny, nawet materialny. Umiała tę szansę wykorzystać. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyliśmy, na widok jej ubrania i sposobu bycia włosy nam z przerażenia stanęły na głowie. Dziś ubiera się i zachowuje zupełnie inaczej niż dziewczyna z jakiejś drewnianej budy z Targówka. Ale naturalnie, tak całkowicie nie potrafiła zmienić swojego charakteru. Kiedy wpada w gniew, ten jej Targówek bierze górę… Kiedy wychodziła za Zygmunta była bardzo młoda. Nie miała nawet dwudziestu lat. Syn był od niej starszy o przeszło piętnaście lat. To nawet nie byłoby żadną przeszkodą, gdyby nie rzeczywiście niedobrane charaktery. Ona lubi siei bawić. Tańce, dansingi, jeśli muzyka – to ta najbardziej] nowoczesna. Dom i zajęcia domowe ją nudzą. Dziecko może by ich zbliżyło i zatarło różnice. Niestety, dziecka,1 jak już mówiłam, nie było.

– Od początku było widać, że to niedobrane małżeństwo – dorzuciła pani Eufemia.

– Zygmunt należał do odludków – ciągnął pan Stojanowski – zawsze stronił od kobiet. Aż się bałem, że maj jakieś nienormalne skłonności. Ale kiedy już spotkał! „swój ideał”, to zakochał się bez pamięci. Przypuszczam,] że jej także nasz syn się podobał, był przecież przystojnym mężczyzną – zgrabny, wysoki. Chętnie więc] nawiązała flirt z takim zwierzchnikiem. Zapewne o ślubie nie marzyła. Dopiero później zauważyła swoją szansę i wykorzystała ją, choć szczęścia również i ona w tymi małżeństwie nie znalazła.

– Ciągle nie możemy się pogodzić z tym ciosem – pani Stojanowska dyskretnie otarła oczy – ani uwierzyć.

– A Co z pogrzebem? – zapytał pan Karol. – Ponieważ! Irena nie wraca, chcielibyśmy się tym zająć.

– Jeżeli nie zdołamy odszukać młodej pani Stojanowskiej – wyjaśnił podporucznik – ten smutny obowiązek przypadnie państwu. Prokurator musi wydać zezwolenie na pochowanie, ale to zwykła formalność, bo powód śmierci jest przecież doskonale znany i nie zachodzi konieczność przeprowadzania dalszych badań. Mam nadzieję, że przedsiębiorstwo, w którym pracował syn państwa, pomoże wam w załatwieniu formalności.

– Zaraz pojadę z panem do Warszawy – oświadczył ojciec zamordowanego.

– Może jednak jutro? – zaproponował podporucznik widząc że oboje starsi państwo jeszcze się nie uspokoiłem po tragicznej wiadomości. – Może pani Irena zjawi się w tym czasie w Warszawie? Zresztą druga synowa państwa ma tu jutro przyjechać.

Stojanowski od razu ustąpił. Umówił się z podporucznikiem, że skomunikuje się z nim nazajutrz i wtedy ewentualnie podejmie odpowiednie kroki.

Antoni Szymanek miał szczęście. Pierwszy samochód, jaki usiłował zatrzymać na szosie lubelskiej, podwiózł go nie tylko do Warszawy, ale wprost przed Pałac Mostowskich. Zjawił się tam stosunkowo tak wcześnie, że nawet przyjaciel i zwierzchnik, Andrzej Ciesielski, nie powinien się był domyślić, że młody człowiek znowu przegrał bitwę z budzikiem.

Ciesielski wysłuchał raportu podporucznika i polecił mu sporządzić notatkę z wizyty w Wiązownej.

– Trzy momenty z tej rozmowy uważam za bardzo ciekawe i charakterystyczne – pochwalił się Szymanek. – Pierwszy to te sto tysięcy, które Irena rzekomo chciała zapłacić mężowi za zgodę na rozwód. Skąd mogła zdobyć taką wielką sumę?

– To jasne. Jeżeli ten facet z pięknym samochodem, o którym wspominał dozorca domu, rzeczywiście na serio zajął się Ireną, mógł zaofiarować duże pieniądze, aby usunąć przeszkodę.

– Ale mógł też machnąć dwukilowym odważnikiem. Jednym uderzeniem sporo oszczędzał.

– To prawda – zgodził się Ciesielski – ale tego trzeba dowieść, a przede wszystkim odnaleźć Irenę Stojanowską i jej tajemniczego wielbiciela.

– Drugi moment, a zwracam ci na to specjalną uwagę, to słowa Ireny o samobójstwie. Czy traktować je jako zwykły bluff? A skoro była bliska załamania nerwowego tak, że dopuszczała myśl targnięcia się na swoje życie, mogła także dojść do wniosku, że lepiej się jednak targnąć na cudze. Te słowa, moim zdaniem, są także jedną z poszlak.

– Znam osoby, które co drugie zdanie mówią: „Ja się I zabiję” i nikt tego nie traktuje poważnie. Nawet one I same.

– Trzeci fakt zaliczam nie do poszlak, a do dowodów. I Irena nie wyjechała na wczasy w Bieszczady. A przynajmniej nie wyjechała w sobotę, na trzy dni przed śmiercią I męża. W przeddzień zbrodni była u jego rodziców w Wiązownej.

– To świadczy – porucznik Ciesielski był ostrożny I w formułowaniu zarzutów – że coś ukrywała przed I mężem, ale wcale nie znaczy, że go zabiła czy też namówiła do morderstwa osobę trzecią.

– Wszystko to razem wzięte do kupy wyraźnie wskazuje na Irenę Stojanowską jako co najmniej organizatorkę i wspólniczkę zbrodni! Rozesłałbym za nią listy gończe. A po jej odnalezieniu natychmiast bym ją zamknął.

– Prokurator prowadzący razem z nami śledztwo nigdy się na to nie zgodzi, już nie mówiąc o pułkowniku Niemirochu, a i ja sam jestem przeciwny takim krokom.

– Rób, co chcesz. Jesteś moim zwierzchnikiem. – Podporucznik poczuł się nieco urażony.

– Odwaliłeś kawał dobrej roboty – Ciesielski starał się udobruchać przyjaciela – i przyznaję, że poszlaki poważ – I nie się zagęściły. Dotychczas szukaliśmy Ireny Stojanowskiej przez radio i telewizję. Teraz spróbujemy ją odnaleźć przy pomocy aparatu milicji. Ale bez tak drastycznych środków jak list gończy i zatrzymanie czy też transport pod konwojem do Warszawy. Nie ucieknie nam na pewno.

– Może już uciekła? Za granicę?

– Sprawdzimy i to. Zajmiesz się tym jutro rano.

– Dobrze szefie, rozkaz przyjęty. – I podporucznik; wysunąwszy szufladę swojego biurka, zaczął do niej chować wszystko, co się znajdowało na wierzchu.

– Co robisz? – zdziwił się Ciesielski.


– Po prostu kończę pracę. Nie mam zamiaru nocować w tej budzie.

– Andrzej spojrzał na zegarek. – Masz jeszcze dziesięć minut.

– Zanim uporządkuję papiery i umyję ręce, będzie akurat czwarta.

– Polacy są najbardziej punktualnym narodem świata

– mruknął Ciesielski. – Nikt tak punktualnie, co do sekundy, nie kończy pracy jak my. A pewien podporucznik bije pod tym względem wszelkie rekordy.

– Nie zapominaj, mój kochany – odgryzł się Szymanek – że już od siódmej rano byłem w Wiązownej. No, ale tego to mój gorliwy zwierzchnik nie raczył zauważyć.

– O, umiesz się rozdwajać! To cenna sztuka! No, No. Więc od świtu, powiadasz, byłeś w Wiązownej? A około dziesiątej, kiedy jechałem do Komendy Głównej MO, widziałem ciebie na Placu na Rozdrożu.

Antek zrobił tak głupią minę, że Ciesielski w głos się roześmiał. Za przykładem przyjaciela zaczął chować akta do biurka.

– Jutro rano – powiedział – pojadę do „smarówki” na Targówku. Może znajdę tam któregoś z tych przyjaciół Stojanowskiego, o którym wspominali jego rodzice.

Загрузка...