Po kilku dniach energicznego dochodzenia cały mechanizm przestępstwa był już zupełnie jasny dla fachowców milicji. Płyn do smarowania betonowych form produkowano w dwóch oddziałach spółdzielni. Główna wytwórnia mieściła się na Ziemowita, druga, dużo mniejsza, na Żeraniu. Zeosil składowano na Ziemowita, co gangowi pozwalało na swobodny wywóz surowca za bramę. Oddział na Żeraniu w ogóle nie był wtajemniczony w machlojki dziejące się na Targówku i wytwarzał wiksil zgodnie z recepturą.
Członkowie przestępczego związku pamiętali, że na Trasę Toruńską należy dostarczać wyłącznie właściwy produkt. Tam bowiem pracował fnżynier Zygmunt Stojanowski, twórca receptury tego płynu, jedyny człowiek, który mógł się szybko poznać na fałszerstwie i zrozumieć jego przyczyny. Zdarzyło się jednak przypadkiem – a może banda była już tak rozzuchwalona powodzeniem, iż przestała na to zwracać uwagę – że na Trasę Toruńską pojechał transport z Ziemowita. Stało się to przyczyną poważnego zakłócenia toku prac przy betonowaniu podpór estakady. Tak poważnego, że nie uszło uwagi kierownictwa budowy.
Po paru dniach przesłuchań prowadzonych przez eki pę majora Liskiewicza i prokuraturę, jak to zwykle bywa, pomniejsi członkowie gangu, ratując własną skórę, zaczęli „pękać”. Z ich zeznań wynikało, że na czele stał, jako główny organizator, inżynier Wacław Pakosz, pełniący rolę technologa i kierownika produkcji „smarówki” na Targówku. Jego prawą ręką był magazynier Aleksander Wiśniewski. Ci dwaj zagarniali lwią część zysku, niewielkie resztki przypadały pozostałym.
Przestępstwo zorganizowano tak sprytnie, że na piśmie wszystko się zgadzało. Nie tylko prezes spółdzielni, ale i jej główny księgowy, Stanisław Malinowski, nawet się nie domyślali, że za ich plecami są popełniane milionowe nadużycia. Dopiero żmudna analiza ogromnej ilości dokumentów oraz remanent w magazynie wykryły pomysłowo uzyskiwane nadwyżki importowanego surowca. Nadwyżki, których już nie zdołano rzucić na wolny rynek.
Przy wszystkich przesłuchaniach ani razu nie padło nazwisko Zygmunta Stojanowskiego. Ten kąsek major Liskiewicz lojalnie zachował dla swojego młodszego kolegi, porucznika Andrzeja Ciesielskiego.
Tymczasem porucznik omal do szału nie doprowadził pracowników Zakładu Kryminalistyki. Dostarczył im całą górę spodni. Nie tylko dżinsów. Obawiał się, że może pracownica pralni, pani Maria Bolecka, omyliła się i źle określiła tą poplamioną część męskiej garderoby. Z ciemnymi marynarkami, było jeszcze więcej kłopotów. Tu nie wystarczało zwykłe prześwietlenie promieniami podczerwonymi. Wymagało to wykonywania znacznie bardziej skomplikowanych zabiegów.
Kiedy szczęśliwie uporano się z tą robotą, zaproszono do Pałacu Mostowskich Marię Bolecką. Porucznik pokazał jej kilkanaście fotografii różnych spodni. Każde z nich miały jakieś plamy. Były tam dżinsy, spodnie ze sztruksu i popielatej elanowełny. Pracownica pralni nie zawahała się ani przez chwilę. Pokazała dżinsy z owalną plamą wielkości gęsiego jaja na prawej nogawce poniżej kolana.
– To te – powiedziała. – Doskonale sobie przypominam. Bandyta nosił te spodnie w momencie, kiedy zamordował inżyniera wysiadającego z samochodu.
Andrzej Ciesielski uznał, że nadszedł czas decydującej rozgrywki. Do pokoju wprowadzono Aleksandra Wiśniewskiego. Przy maszynie zasiadł, jak zwykle, podporucznik Antoni Szymanek. Po spisaniu personaliów przesłuchiwanego, porucznik zapytał:
– Pan mnie sobie przypomina?
– Widziałem pana w naszej spółdzielni. Wtedy, kiedy pękł worek z zeosilem.
– Wtedy także wygadał się pan, że musiał oddać do pralni spodnie poplamione wiksilem. Ale dopiero później skojarzyłem te słowa z morderstwem popełnionym przez pana na Zygmuncie Stojanowskim. Wtedy też zrozumiałem, dlaczego tak zażarcie pan poluje na moją głowę.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Wie pan doskonale, a ja mam nieodparte dowody. Zresztą zaraz pana z nimi zapoznam. Pan już przegrał, panie Wiśniewski, i nie pozostaje panu nic innego, jak przyznać się do swoich czynów. Sprawa jest bardzo poważna. Jedna zbrodnia i dwa” nieudane zamachy na funkcjonariusza milicji. A za to grozi kara śmierci. Szczere przyznanie się do czynu sąd uważa za okoliczność łagodzącą. Radzę się nad tym zastanowić.
– Nikogo nie zabiłem – powtórzył Wiśniewski.
– Uplanowaliście morderstwo wyjątkowo zuchwałe. Udało się. Ale zarówno wtedy, jak i później popełnił pan wiele błędów. Nie ma bowiem zbrodni doskonałej. Przestępca zawsze zostawia ślad.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Słyszał pan kiedyś o mikrośladach?
– Nie.
– Szkoda. Wytłumaczę panu, co to są te mikroślady „. Otóż są to drobniutkie cząsteczki materii, często niewidoczne gołym okiem, na przykład kurz czy włoski materiału marynarki. Przestępca nie wiedząc o tym, zostawia je na dotykanych przez siebie przedmiotach.
– Co mnie to może obchodzić?
– Sądzę jednak, że zainteresuje pana to, co dalej powiem. Otóż na dwukilowym odważniku, który został znaleziony przy zwłokach Stojanowski ego, wykryto mikroślady zeosilu. Oto orzeczenie Zakładu Kryminalistyki. Może pan sobie je przeczytać. Nieodparty dowód, że inżyniera zabił ktoś, kto miał do czynienia z zeosilem. To był ślad wskazujący na waszą spółdzielnię, jako na środowisko pracy mordercy.
Wiśniewski milczał.
– Na terenie spółdzielni, a ściślej mówiąc w magazynie, znaleźliśmy trzy komplety odważników. Jeden niepełny. Brakowało dwukilogramowego. Porównanie tego odważnika z pozostałymi wykazało, że należy do tego kompletu.
– Cóż z tego? Odważnik mógł ukraść ktoś, kto przypadkowo przyszedł do spółdzielni. Albo morderca, żeby zrzucić na mnie podejrzenia.
– Zgoda – przytaknął porucznik – ale mamy świadka zbrodni. Stał w bramie i pan go nie zauważył. Natomiast ten świadek, pani Maria Bolecka, widziała pana i zauważyła plamę na pańskich dżinsach. Miał pan na głowie popielatą cyklistówkę i nosił pan jasny płaszcz, tak zwany „prochowiec”. Wielu pracowników spółdzielni zeznało, że wielokrotnie nosił pan taki płaszcz i taką czapkę. Nie znaleźliśmy ich u pana. Prawdopodobnie zostały zniszczone. Ale żal było panu w}Tzucić nowe dżinsy. Oto one. – Porucznik wyjął spodnie z szafy. – Pańskie?
– Moje. I cóż z tego? Tam nie ma żadnej plamy.
– Myli się pan. Wprawdzie oddał pan spodnie do pralni chemicznej, ustaliliśmy nawet której, lecz plama pozostała; Niewidoczna gołym okiem, to prawda, ale wyraźna w promieniach podczerwonych. Oto zdjęcie pańskich spodni dokonane przy pomocy tej techniki – to mówiąc porucznik podał Aleksandrowi Wiśniewskiemu fotografię, gdzie na nogawce spodni wyraźnie odcinała się plama w kształcie gęsiego jaja.
Przesłuchiwany człowiek wpatrywał się w okazane mu zdjęcie, jak gdyby ujrzał widmo.
– Świadek zbrodni – wyjaśnił Ciesielski – rozpoznała te spodnie wśród kilkunastu innych. To pracownica pralni chemicznej. Ma „zawodowe oko”. Zaprotokołowaliśmy jej zeznanie. Chce pan przeczytać?
– Nie.
Jedno się panu udało prawie bezbłędnie. To pierwszy zamach na moją osobę. Znowu pan ryzykował morderstwo w centrum miasta, pod bokiem milicji. Gdyby nie błyskawiczny refleks pani Stojanowskiej, nie rozmawiałbym z panem, chociaż i tak nie uniknąłby pan sprawiedliwości. Z tego zamachu, przyznaję szczerze, nie mamy żadnych śladów. Inna sprawa z bombą przesłaną mi do Pałacu Mostowskich. Operował pan w gumowych rękawiczkach, które nie pozostawiły śladów ani na książkach, ani na pudełku z materiałem wybuchowym. Ale miał pan tego dnia na sobie granatową marynarkę. Wystarczyło przesunąć rękawem po okładce drugiego, tego nie uszkodzonego tomu „Wielkiej Koalicji”, aby pozostały mikroślady, drobne włoski wełny. Oto marynarka. – Oficer milicji znowu sięgnął do szafy. – A oto orzeczenie Zakładu Kryminalistyki stwierdzające, że włoski znalezione na książce pochodzą z tej marynarki. Bomba była sporządzona ze spłonki i z prochu myśliwskiego. Te same spłonki i ten sam proch znaleziono u pana w domu. Jest pan myśliwym, członkiem koła łowieckiego i nabywał pan myśliwskie utensylia zupełnie legalnie. Naturalnie, z przeznaczeniem na polowanie, a nie zabijanie ludzi. W pana mieszkaniu znaleziono również drut, z którego została wykonana sprężyna bomby. Uważa pan, że potrzeba więcej dowodów? Wiśniewski nie odpowiadał.
– Ma pan prawo milczeć. Może pan nawet kłamać. To my, milicja i prokurator, musimy panu dowieść winy. Dowody, które zebraliśmy, zupełnie wystarczą dla sporządzenia aktu oskarżenia. Wystarczą także dla sądu. To nie będzie poszlakówka, bez względu na to czy pan się przyzna, czynie. Czy pan powie prawdę, czy nadal będzie pan się wypierał swoich czynów. Zapomniałem jeszcze dodać, że urzędniczka poczty przy ul. Świerczewskiego także rozpoznała pana wśród okazanych jej zdjęć jako nadawcę paczki. Zapamiętała ten fakt, bo w jej karierze pierwszy raz zdarzyło się, aby ktoś nadawał paczkę na adres Stołecznej Komendy Milicji, instytucji mieszczącej się tuż za rogiem ulicy. Jeszcze raz powtarzam, pan przegrał, panie Wiśniewski.
– Ja… ja nie chciałem zabijać. Pakosz mnie zmusił.
– Jak to było?
– Kradłem zeosil. W małych ilościach. Nie doważałem surowca przeznaczonego do mieszalników i wynosiłem po parę kilogramów. Kiedyś złapał mnie na tym Pakosz. Śmiał się z mojej głupoty i powiedział, że tacy „detaliści” zawsze gniją w więzieniach. Trzeba zorganizować jeden wielki skok, który by przyniósł miliony. Wtedy właśnie przestaliśmy w ogóle dodawać zeosilu do wiksilu. Szybko powstały ogromne nadwyżki. Część ich wywieźliśmy pod pozorem przerzutu do wytwórni na Żeraniu. Reszty już nie zdążyliśmy sprzedać. Pewnego dnia przyszedł Pakosz i powiedział, że jest wsypa. Stojanowski spostrzegł, że wiksil nie odpowiada normom, zadzwonił do Pakosza i zagroził, że oddaje próbkę do analizy. Wiadomo było, jak to się skończy.
– Wtedy przestraszyliście się i zaprzestaliście wywożenia zeosilu z magazynu?
– Tak. Pakosz również kazał znowu dosypywać zeosilu do produkowanego przez nas wiksilu. A mnie powiedział, że jeżeli nie chcę co najmniej dziesięć lat siedzieć w więzieniu, trzeba Stojanowskiego sprzątnąć… Pakosz tłumaczył, że gdyby go Stojanowski nie znał osobiście, sam by to zrobił. A potem, kiedy pan był u nas w spółdzielni, także Pakosz posłał mnie na Wilczą. To jego żona telefonowała do pana i umawiała się w kawiarni podając się za Stojanowską. Z tą bombą to też jego pomysł. Wiedział, że poluję i mam proch. Przygotował mi rysunek, żebym wiedział jak zrobić. Od początku miał mnie w ręku i musiałem go słuchać. – Wiśniewski zupełnie wyczerpany zamilkł.
– Na tym na dzisiaj skończymy – zadecydował porucznik. – Jutro znowu będę pana przesłuchiwał. Opowie pan szczegółowo, jak doszło do zawiązania przestępczej grupy i w jaki sposób przeprowadzaliście zamach na Stojanowskiego.
– To on, ten łotr, namówił mnie do wszystkiego.
– Sprawę będzie rozpatrywał sąd, on też oceni postępowanie każdego z was.
Po wyprowadzeniu aresztowanego Antoni Szymanek roześmiał się wesoło: – Nareszcie koniec!
– Nie ciesz się – sprowadził go na ziemię porucznik. – Czekają nas jeszcze wielodniowe rozmowy z poszczególnymi członkami gangu. Prokurator musi dostać sprawę zapiętą na ostatni guzik. Przyznanie się głównego sprawcy to niepełne zwycięstwo. Należy zbadać kto był inicjatorem zbrodni, a kto tylko ślepym wykonawcą.
– Wiem o tym. Ale najgorsze mamy poza sobą.
Tego dnia wieczorem Andrzej Ciesielski nakręcił znany sobie numer. Kiedy po drugiej stronie drutu odezwał się niski, melodyjny głos, porucznik powiedział: – Mówi Andrzej.
Z drugiej strony przez chwilę panowało milczenie.
– Halo, słyszysz mnie?
– Myślałam, że już nigdy nie zadzwonisz.
– Dzisiaj nareszcie wyświetliliśmy całą sprawę. Zabójca Stojanowskiego jest aresztowany. Przyznał się do winy.
– Tak…
– Chciałem zapytać, czy mogę przyjść?-
– Przyjdź jak najprędzej. – Piękna pani położyła słuchawkę.