Kobieta z walizką

Przez cztery dni obaj oficerowie powtórnie przesłuchali wszystkich świadków. Niestety, niczego nowego się nie dowiedzieli. Rozmowa z kierownikiem działu personalnego nie wniosła niczego do sprawy. Nie doszło wprawdzie jeszcze do spotkania z bezpośrednim zwierzchnikiem Zygmunta Stojanowskiego, inżynierem Januszem Adamczykiem, gdyż wyjechał on służbowo do Czechosłowacji, gdzie jego firma chciała wygrać przetarg na budowę fabryki kwasu siarkowego, sądząc jednak z wypowiedzi „personalnego” i ta rozmowa nie wróżyła postępów w śledztwie.

Pułkownik Adam Niemiroch, naczelnik wydziału zabójstw, nie spełnił przepowiedni Antoniego Szymanka i nie „wylał na zbitą mordę” obu oficerów. „Stary” nie ukrywał, że nie jest zadowolony z postępów śledztwa, ale musiał przyznać, że prowadzone było z wielką energią. Nie pominięto żadnego najmniejszego szczegółu. A że nie było rezultatów? Zebrany materiał okazał się zbyt szczupły, żeby mogły być. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo nadal brakowało motywów tego tajemniczego zabójstwa. Chyba żeby przyjąć mało prawdopodobną tezę, iż zbrodnię zainspirowała żona Stojanowskiego, Irena, która – jak wiadomo – tego samego dnia uciekła za granicę razem z obywatelem austriackim, Helmutem Schulzem.

Schulz był przedstawicielem na Polskę wielkiej austriackiej firmy. Większą część roku przebywał w Warszawie; mieszkał w pensjonacie na rogu Brackiej, Szpitalnej i Hibnera, w domu, w którym mieści się popularna kawiarnia „Szwajcarska”. Austriak władał dość dobrze językiem polskim. W Ministerstwie Handlu Zagranicznego i w polskich centralach importowych znano go doskonale. Cieszył się tam opinią człowieka poważnego i solidnego. Nasi handlowcy ze śmiechem odrzucili podejrzenia milicji, że mógłby być zamieszany w jakąkolwiek aferę kryminalną, a cóż dopiero w morderstwo.

Austriak pertraktował właśnie w sprawie zawarcia kontraktu dotyczącego eksportu maszyn budowlanych do Iraku. Warunki umowy zostały już uzgodnione z irańskimi firmami, chodziło jedynie o dopracowanie szczegółów współpracy polsko-austriackiej. Panu Schulzowi ogromnie zależało na sfinalizowaniu tej największej dotychczasowej jego transakcji, dlatego też udał się do swoich pracodawców w celu ostatecznego uzgodnienia kontraktu. Zarówno o jego wyjeździe, jak i o dacie powrotu do Warszawy, a miało to nastąpić mniej więcej za miesiąc, polskie koła handlowe były powiadomione.

Odpowiednie nasze centrale handlowe utrzymywały prawie codzienny kontakt telefoniczny z Austriakiem lub z jego wiedeńskimi pracodawcami.

W tej sytuacji rzeczywiście wyglądało na to, że Helmut Schulz jest poza wszelkimi podejrzeniami. Fakt, że ten człowiek znał Irenę Stojanowską, bywał w kawiarni „Aida” a także wyjechał z Warszawy tym samym pociągiem co żona zabitego, mógł być zwykłym przypadkiem. Zresztą Schulz dowiedziawszy się, że piękna kobieta wybiera się do Austrii mógł dostosować swój wyjazd do jej projektów. Po prostu dlatego, żeby mieć w drodze sympatyczne towarzystwo z widokami na flirt nad Dunajem.

Jedyną podejrzaną pozostawała nadal Irena Stojanowska, chociaż prowadzący śledztwo jakoś nie mogli uwierzyć w jej winę.

Kiedy równo w dwa tygodnie po zabójstwie Zygmunta Stojanowskiego porucznik Andrzej Ciesielski wchodził rankiem do gmachu Stołecznej Komendy MO, zatrzymał go podoficer dyżurny.

– Obywatelu poruczniku – meldował – od szóstej czeka na was jakaś kobieta. Proponowałem jej, żeby przyszła po ósmej, ale ona wolała siedzieć w poczekalni.

– Która to? – Porucznik ciekawie zerknął w głąb poczekalni, gdzie na stojących pod ścianą krzesełkach siedziało sporo osób.

– Ta z dużą walizą.

– Mówiła, jak się nazywa?

– Nie. Oświadczyła, że sprawa pilna i że musi was jak najprędzej zobaczyć.

Kobieta siedziała bokiem, Ciesielski zdołał zobaczyć tylko część jej głowy. Natomiast waliza stała na widoku i rzeczywiście była potężnych rozmiarów.

– Znała moje nazwisko?


– Tak. Od razu powiedziała, że chce się widzieć z porucznikiem Ciesielskim.

– W jakiej sprawie? Wspominała?

– Powiedziała, że w sprawie zabójstwa na Wilczej i że obywatel porucznik prowadzi śledztwo.

Ciesielski jeszcze raz spojrzał w kierunku otwartych drzwi poczekalni, ale kobieta ciągle była odwrócona w stronę okna. Czyżby Irena Stojanowska? Walizka świadczyła, że to właśnie ona, i to bezpośrednio z wiedeńskiego pociągu.

– Sierżancie – zdecydował oficer – za dziesięć minut poślijcie ją do mnie na górę. Ale przedtem zapytajcie o nazwisko i zatelefonujcie.

– Zrobi się. – Sierżant Paciorek mający za sobą przeszło dwadzieścia lat pracy w milicji, odnosił się dość poufale do dużo młodszych od niego oficerów. – Czy z walizką? Czy też ma ją zostawić w mojej dyżurce?

– Niech będzie z walizką. Bomby ani broni na pewno tam nie ma.

Tym razem, ku zdziwieniu Andrzeja, podporucznik Szymanek siedział za swoim biurkiem i pilnie wykańczał notatkę służbową z wczorajszej rozmowy z „personalnym” Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego.

– Chory jesteś, Antek? – zdziwił się Ciesielski.

– Dlaczego?

– Za dziesięć ósma, a ty już w pracy. Od dawna to się nie zdarzyło.

– Zapomniałeś, że Hanka wczoraj wróciła z urlopu? Całe wiadro wody wylała mi rano na twarz. Ściągnęła kołdrę i otworzyła okno. Musiałem wstać.

Zadzwonił telefon. Andrzej podniósł słuchawkę.

– Obywatelu poruczniku – meldował z dołu sierżant Paciorek – zgłosiła się obywatelka Irena Stojanowska.

– Niech ją ktoś przyprowadzi do mnie na górę.

– Tak jest. Przyjdzie z kapralem Niedzielskim.

– To szlagier! – entuzjazmował się podporucznik. – Jednak wróciła! Ciekaw jestem, jak wygląda i co nam powie?

– Zaraz zobaczymy i zaraz posłuchamy. – Ciesielski był równie zaciekawiony, chociaż nie dawał tego poznać po sobie.

Za chwilę w drzwiach stanęła wysoka kobieta. Rude włosy, duże zielone oczy, rysy twarzy jakby żywcem skopiowane z jakiejś kamei renesansowego malarza. Figura i nogi bez zarzutu. Nikt, kto opisywał oficerom milicji Irenę Stojanowską jako piękność, nie skłamał ani nie przesadził nawet na jotę.

– Chciałam mówić z porucznikiem Andrzejem Ciesielskim.

– To ja. Dobrze się składa, bo ja także z niecierpliwością na panią czekałem.

– Wróciłam dzisiaj o piątej rano z zagranicy.

– Wiem o tym. Z Wiednia – odpowiedział porucznik. A jak się miewa pan doktor Helmut Schulz?

Kobieta zaczerwieniła się. – Niech pan mi nie wspomina o tym łobuzie!

– Aż tak – porucznik uśmiechnął się drwiąco.

– Z dworca kolejowego pojechałam do domu. Zastałam na drzwiach mojego mieszkania milicyjne pieczęcie. Dozorca domu, pan Ksawery Rotocki, poinformował mnie o tragicznej śmierci męża i o tym, że pan prowadzi śledztwo w tej sprawie. Przyjechałam więc po klucze.

– Klucze są rzeczywiście w moim posiadaniu – potwierdził Ciesielski – ale najpierw chciałbym z panią porozmawiać.

– Domyślam się. Kiedy wysiadałam z taksówki zobaczyła mnie ta z pierwszego piętra i rozdarła się na całą kamienicę: „Morderczyni przyjechała”. Jakoś zdołałam się opanować i nie poszłam na górę. Ale tutaj słyszę, że nie tylko ona na tym koniu jedzie.

– Prowadzę sprawę o morderstwo. Zapewne panią już poinformowano, w jaki sposób zakończył życie jej małżonek? A tak się dziwnie składa, że żona Stojanowskiego rzekomo wyjechała na wczasy wędrowne w Bieszczady, a pomimo to widziano ją w Warszawie w dniu morderstwa. Co jeszcze dziwniejsze, w parę godzin po zbrodni doskonałej ta kobieta wsiadła do pociągu pośpiesznego jadącego do Wiednia. Chciałbym, aby pani nam wyjaśniła te wszystkie, wprost nadzwyczajne zbiegi okoliczności. Proszę, niech pani siada. Nie będziemy przecież rozmawiali na stojąco.

Irena Stojanowska zajęła wskazane jej krzesło.

– Słucham panią.

– Jak już pan porucznik zapewne wie – zaczęła piękna pani – moje małżeństwo z Zygmuntem Stojanowskim znajdowało się w stanie kompletnego rozkładu. Rozwód byłby najlepszym wyjściem w sytuacji. Niestety, przez zwykły upór mój mąż odmawiał wyrażenia zgody. Ja w rzeczywistości nie czułam się już żoną tego człowieka. Poznałam innego, znacznie bardziej wartościowego.

– Pana Mariana Zalewskiego? – podpowiedział podporucznik Szymanek.

– Panowie i o tym wiedzą? To doprawdy dla mnie wielki zaszczyt, że moja skromna osoba tak absorbuje funkcjonariuszy milicji.

– Dziwi to panią?

Stojanowska nie podjęła zaczepki. – Postanowiliśmy wraz z moim narzeczonym, że jeżeli Zygmunt nie zgodzi się na rozwód, obejdziemy się i bez tego. Mój narzeczony mieszka na Wybrzeżu i umyśliliśmy, że po prostu nie wrócę do mieszkania na Wilczej. Najpierw wyjedziemy za granicę, a po powrocie do kraju osiedlę się w Gdyni. Chcąc uniknąć awantur z Zygmuntem Stojanowskim wyjaśniłam, że wyjeżdżam na wczasy wędrowne w Bieszczady. W ostatnim momencie mojego narzeczonego zatrzymały w kraju bardzo ważne sprawy. Ponieważ miałam już paszport i wykupione dewizy, wyjechałam sama, Marian miał dołączyć do mnie w Wiedniu.

– To się zgadza. Marian Zalewski nie otrzymał paszportu zagranicznego.

Piękna pani na znak zdziwienia uniosła nieco brwi, zaś podporucznik dorzucił: – Wyjechała pani w zamian w towarzystwie pana Helmuta Schulza. Prawda?

– Niech pan nie wspomina tej starej, grubej świni! – Stojanowska nie ukrywała wściekłości. – Schulz przyjaźnił się z Marianem. Robili razem jakieś wielkie interesy. Więc kiedy Zalewski nie mógł ze mną wyjechać, prosił przyjaciela, aby ten zaopiekował się mną w Wiedniu aż do przyjazdu Mariana nad Dunaj.

Ciesielski uśmiechnął się ironicznie.

– Ten łobuz skończony po przyjeździe do Wiednia umieścił mnie w jakimś podejrzanym hoteliku na Wimpligergase i z miejsca do mnie wystartował. Przez trzy dni udawało mi się to obracać w żarty, ale czwartego wpadł we wściekłość i zaczął wykrzykiwać, że nie po to zapłacił Zalewskiemu tysiąc dolarów, aby mnie oprowadzać po Schónbrunnie. A potem chciał wziąć siłą to, czego mu się nie udało dostać drogą zalotów i perswazji. Na szczęście nie natrafił na bezbronną i naiwną panienkę.

– Tak? To bardzo interesujące – pozwolił sobie na małą złośliwość Antoni Szymanek. – Proszę, niech pani kontynuuje.

– Złapałam walizkę, wrzuciłam do niej moje ciuchy na „łapu-capu” i dałam nura z tej nory. Całe szczęście, że kiedy pracowałam w „Grand Hotelu” poznałam tam bardzo sympatyczną panią z Austrii. Dała mi wtedy swój wiedeński adres i prosiła o odwiedzenie przy okazji. Złapałam taksówkę i kazałam się zawieźć do tej Austriaczki. Bardzo serdecznie mnie przyjęła, a kiedy jej opowiedziałam o mojej przygodzie z Schulzem, aż się za głowę złapała. Wstyd jej było za takiego rodaka.

Dziesięć dni siedziałam u tej pani. Całe mieszkanie jej wypucowałam na wysoki połysk. Muszę się przyznać, że ja bardzo lubię sprzątać. Dla mnie sprzątanie to odpoczynek psychiczny. Tylko pod tym względem zgadzaliśmy się z Zygmuntem. On był strasznym pedantem i także lubił, żeby wszystko zawsze było czyściutkie i na swoim miejscu. Przy sprzątaniu nigdy, nawet w ostatnich dniach naszego wspólnego mieszkania, kiedy oboje wzajemnie zamienialiśmy sobie życie w piekło, nie kłóciliśmy się. Ja ścierałam kurze, myłam okna, on pastował i froterował posadzki…

Mogłabym u tej Austriaczki siedzieć nawet i pół roku. Chciała mi za to sprzątanie zapłacić. Naturalnie, nie wzięłam ani grosza. U nich także są grosze, jak w Polsce. W rewanżu kupiła mi piękny niebieski dżersej na garsonkę i śliczny moherowy bliźniak. – Stojanowska zrobiła ruch, jakby chciała otworzyć stojącą obok niej walizkę i zademonstrować oficerom wiedeńskie cuda, ale szybko się zreflektowała.

– Czy w czasie pobytu za granicą kontaktowała się pani z Marianem Zalewskim?

– Dzwoniłam do niego trzy razy, ale nie zastałam go w domu. Wysłałam depeszę z moim nowym adresem. Widocznie telegram nie doszedł, bo nie otrzymałam odpowiedzi. Nie chciałam się naprzykrzać sympatycznym Austriakom i przyjechałam dzisiaj rano do Warszawy. Najpierw zajechałam na Bracką, do pensjonatu, w którym mieszkał Marian. Tam mi powiedziano, że wyjechał przed paroma dniami nie podając adresu. Kolejną taksówką podjechałam na Wilczą, a następnie tutaj.

– Marian Zalewski rzeczywiście nagle opuścił Warszawę i nie przypuszczam, aby się tutaj pojawił w ciągu najbliższych paru miesięcy, a może nawet lat – informował Andrzej Ciesielski.

– A to dlaczego?

– Wolał uniknąć rozmów z nami, a przede wszystkim spotkania z panem Helmutem Schulzem. A także chyba z panią.

– Nie rozumiem?

– Czy pani nigdy nie widziała niebieskiej kotwicy wytatuowanej na lewym nadgarstku Mariana Zalewskiego? Pani naprawdę nie wie, co to znaczy?

– To głupstwo. Marian mi wytłumaczył, że kiedy jeszcze chodził do liceum on i paru kolegów wytatuowali sobie te kotwiczki, żeby imponować dziewczętom z młodszych klas. Taka dziecinada.

– To nie dziecinada, lecz pięć wyroków sądowych. Ostatni i najpoważniejszy – siedem lat. Za sutenerstwo.

– To nieprawda, to oszczerstwo! – zawołała Irena.

Porucznik sucho się roześmiał. – My, proszę pani, nie bawimy się w rzucanie oszczerstw na niewinnych ludzi. Wszystko, co mówimy, mamy udokumentowane w aktach. Prowadzę sprawę o morderstwo, musiałem więc zainteresować się zarówno pani osobą, jak i ludźmi, z którymi się pani stykała. Także Marianem Zalewskim.

– To nie może być prawda – powtórzyła Stojanowska.

– Proszę pani – włączył się podporucznik – to ja zbierałem informacje o panu Zalewskim i mogę je powtórzyć. Po raz pierwszy został zatrzymany przez milicję jako osiemnastoletni młodzieniec. Razem z podobnymi sobie młokosami zorganizował bandę obrabowującą sklepy i kioski uliczne. Wtedj tę młodzież sąd potraktował z ojcowską wyrozumiałością. Skończyło się na niskich wyrokach. Po wyjściu z więzienia Zalewski przerzucił się na oszustwa. Pierwszy raz wpadł, kiedy ze wspólnikiem, udając cudzoziemców, odwiedzali mieszkania i sprzedawali rzekomo angielskie materiały na ubrania. A to były nasze, krajowe, i na dodatek nie setki, ale nawet obok wełny nie leżały. Znowu wyrok. Potem nowe oszustwa i tym razem – cztery lata odsiadki. Jedna z licznych amnestii otworzyła przed nimi drzwi więzienia. Zmienił zawód. Z oszusta przedzierzgnął się w sutenera. Miał dwie dziewczyny pracujące na – niego. Jedną w Sopocie, drugą w Gdańsku. Znalazł sobie jeszcze trzecią. Normalne postępowanie sutenera. Najpierw szalona miłość, prezenty, podróże, wszystko, czego dziewczyna zażąda. Stawiał tylko jeden mały warunek: całkowite zerwanie z rodziną i dotychczasowymi znajomościami. Swoje ofiary wyszukiwał wśród młodych, naiwnych osóbek przyjeżdżających na wczasy nad morze. Kiedy już zakochana na amen dziewczyna zerwała ze wszystkimi, wtedy namową czy po prostu pięścią uczyło się ją nowego zawodu. Ta trzecia, przez którą Marian fatalnie wpadł, pogodziła się wprawdzie z koniecznością zarabiania na swojego ukochanego, ale zbuntowała się, gdy usłyszała, że ma jeszcze dwie „wspólniczki”. Zameldowała milicji.

– To straszne. – Irena Stojanowska zakryła twarz rękami.

– Sama pani doskonale się orientuje – ciągnął podporucznik – że sutenerstwo jest przestępstwem, którego bardzo trudno dowieść przed sądem. Podopieczne prostytutki, ze strachu czy też z miłości, zwykle kryją swego alfonsa. Tym razem jednak sprawa była zupełnie jasna i zapadł wyrok. Siedem lat. Zalewski odsiedział to co do jednego dnia, ale po wyjściu z więzienia znowu wrócił „do zawodu”. Milicja w Gdańsku wie, że pracowały dla niego dwie mewki. W jednej z nich zakochał się Szwed z Malmo, Erik Jansson. Postanowił się z dziewczyną ożenić i zabrał ją na drugą stronę Bałtyku. Zalewski nie miał zamiaru bezinteresownie pozbywać się takiego wypróbowanego źródła dochodów. Szwed, czy też sama dziewczyna, jakoś się jednak dogadali z sutenerem. Ona wyjechała za granicę, w Gdyni pozostał zielony opel rekord. Tym samochodem nasz bohater przyjechał do Warszawy, aby tutaj coś nowego upolować. Uznał, że pewna kelnerka z kawiarni „Aida” akurat nadaje się do tej roli. Rozpoczął więc normalne zabiegi…

Irena ukryła twarz w dłoniach. Jej plecy drżały od płaczu. Na próżno przecierała oczy chusteczką i starała się opanować, Antoni Szymanek był bezlitosny.

– Wszystko układało się dobrze, dopóki dziewczynie nie zachciało się wyjazdu za granicę. To zresztą w pewnym stopniu odpowiadało Zalewskiemu. Może na obczyźnie potrafiłby zmusić „ukochaną”, żeby była miła dla starszych panów. Zawsze w ten sposób zaczynał. Ale napotkał maleńką przeszkodę. Takimi „fachowcami” nie chwalimy się przed zagranicą i Marianek nie dostał paszportu.

– A mnie, łajdak, powiedział, że ma jakieś ważne interesy, które wymagają jego obecności w Warszawie – Stojanowska wreszcie na tyle się opanowała, że mogła wydobyć głos z gardła.

– Szczęście w nieszczęściu. Zalewski w tej samej kawiarni „Aida” czy też w barku w Bristolu, gdzie był stałym gościem, poznał zamożnego Wiedeńczyka, przedstawiciela wielkiej austriackiej firmy. Panu Schulzowi przypadła do gustu kelnerka. Zalewski przekonał naiwnego Austriaka, że wystarczy tysiąc dolarów, aby wynająć dziewczynę do intymnych usług na parę tygodni w Austrii. W Warszawie nic z tego nie wyjdzie, bo kelnerka boi się „obyczajówki”, ale w Wiedniu sprawa jest do załatwienia. Aby nie obrażać godności dziewczyny, pieniądze weźmie Zalewski i wręczy jej po cichu. W ten sposób piękna pani będzie mogła odgrywać komedię bezinteresownej miłości.

Irena Stojanowska tylko zacisnęła pięści. Gdyby teraz zjawił się przed nią jej niedawny ukochany, chyba by nie wyszedł żywy z jej rąk.

– Helmut Schulz zaakceptował warunki. Wręczył zielone banknoty Zalewskiemu, po czym dumny i szczęśliwy wywiózł swój skarb do naddunajskiej stolicy. Ale jakże przykry zawód go tam spotkał! Nic dziwnego, że teraz Austriak pała chęcią jak najszybszego spotkania ze swoim uczynnym przyjacielem.

– Za to przyjaciel się nie kwapi – roześmiał się Ciesielski.

– Badaliśmy osobę Mariana Zalewskiego pod kątem jego ewentualnego udziału w zabójstwie. Ma bezsporne alibi. Do godziny ósmej wieczorem krytycznego dnia uwodził pewną młodą osóbkę w restauracji „Budapeszt”. Kelner i szatniarz dobrze go sobie przypominają, bo otrzymali hojny napiwek. W ogóle, pan Zalewski umiał wydawać pieniądze zarobione przez jego podopieczne. Po ósmej Zalewski spotkał się z Schulzem – wtedy prawdopodobnie otrzymał przyrzeczone tysiąc dolarów i prawo zamieszkania w pensjonacie na czas nieobecności Austriaka w Warszawie. Później udali się obaj pod adres koleżanki, u której pani zatrzymała po rzekomym wyjeździe w Bieszczady. Całą trójką pojechaliście na dworzec, gdzie Marian, jak przystało na zakochanego narzeczonego, robił smutną minę i długo machał chusteczką za odjeżdżającym pociągiem. Chyba niczego nie pominąłem? – skończył Andrzej Ciesielski.

– Dziękuję panu porucznikowi. – Mówiła to już zupełnie inna kobieta niż ta, która przed chwilą zalewała się łzami. – Wyratowaliście mnie ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Pochodzę z Targówka, więc znam życie. Wiem, że gdybym się znalazła razem z Zalewskim na Wybrzeżu nie uniknęłabym swojego losu. Albo śmierci. Proszę mi wierzyć, że niczego się nie domyślałam. Wychodząc za Stojanowskiego popełniłam fatalną omyłkę. Zalewski wydawał mi się dużo lepszy i szlachetniejszy. Teraz widzę, że to była fałszywa maska…

– Kiedyś – podjęła po chwili – zdawało mi się, że byłam w Zygmuncie zakochana. A może i kochałam go naprawdę? Celem mojego życia było wyrwać się jak najdalej ze środowiska, w którym się urodziłam i dorastałam. Kurwą – zaśmiała się sucho – mogłam zostać i nie opuszczając Targówka. Właśnie, żeby nią nie być, pracowałam przez osiem godzin dziennie przy mieszalniku. Potem myślałam, że znajdę ostoję i spokój życiowy u boku Zygmunta. Po tej pierwszej omyłce chciałam popełnić drugą, jeszcze gorszą. Za uchronienie mnie przed tym, będę do śmierci dłużniczką pana porucznika.

– Nie widzę w tym żadnej mojej zasługi – odpowiedział porucznik.

– Ani ja – przerwał Antoni Szymanek.

– Sprawa pana Zalewskiego – ciągnął Ciesielski nie zwracając na niego uwagi – to tylko mały incydent w naszym śledztwie. Pozostaje najważniejsze: sprawa o morderstwo.

– A ja jestem główną podejrzaną? – uśmiechnęła się Irena.

– Przyznaję, że historia opowiedziana przez panią jest wielce prawdopodobna i w wielu miejscach pokrywa się z naszymi ustaleniami. Prosiłbym jednak o dodatkowe informacje.

– Wszystko, co tylko będę mogła… Nie popełniłam tej zbrodni ani też nie namówiłam nikogo do zabójstwa mojego męża. Mnie samej jak najbardziej zależy na wykryciu przestępcy. Choćby dlatego, żeby byle kto nie wykrzykiwał na całe podwórko, że jestem morderczynią.

– Może więc pani powie, jak to było z inżynierem Kowalskim i waszym ślubem z Zygmuntem Stojanowskim?

– Mając osiemnaście lat poszłam pracować do „smarowki”. Pan na pewno orientuje się w moich stosunkach rodzinnych i atmosferze, w jakiej wyrosłam. Skończyłam tylko podstawówkę na ulicy Kawęczyńskiej. Przyznaję, nie byłam święta. Święte nie rodzą się na Targówku. Ale, przysięgam, nigdy od nikogo nawet grosza nie wzięłam. Do ładnej dziewczyny w dużym zakładzie pracy startowali zarówno koledzy z produkcji, jak i urzędnicy. Wśród nich także inżynier Henryk Kowalski. W głowie mi nie zawrócił, ale mógł się podobać. Był przede wszystkim inny niż moi dotychczasowi wielbiciele. Stał się moim pierwszym nauczycielem savoir-vivre’u. Wiedziałam o nim, że jest żonaty, ma dwoje dzieci i że nigdy się ze mną nie ożeni. Umiał się, drań, w życiu dobrze urządzić. Spokój i ład w domu, a przystojna dziewczyna do łóżka. Do czasu godziłam się na ten układ. Być może panowie mnie potępiają, ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia. Zrobiłam pierwszy krok na drodze do wydostania się z ciasnej obręczy, jaką mnie opasało życie.

– Absolutnie pani nie potępiam – żywo zaprzeczył porucznik…

– Nieco później poznałam Zygmunta Stojanowskiego. Był we mnie nieprzytomnie zakochany i tą miłością mnie zdobył. A poza tym chciał się ze mną ożenić. Nigdy, to mu przyznaję, nie traktował mnie tylko jak dziwy do łóżka. Chyba i ja początkowo byłam w nim zadurzona. Ale to mi po ślubie bardzo szybko przeszło.

– Dlaczego?

– Wychodząc za mąż za Stojanowskiego zdawałam sobie sprawę z różnicy wykształcenia, inteligencji i wychowania. Byłam prostą dziewczyną z przedmieścia Warszawy, córką ludzi, którzy z trudem pisali i czytali. Ich normy moralności także różnią się od praktykowanych przez mieszkańców ulicy Wilczej. A Zygmunt był synem i wnukiem inteligenckiej rodziny. To, czego ja się z trudem uczyłam, on miał po prostu we krwi. Wiedzia łam, że muszę się podciągnąć do jego poziomu. Byłam na to zdecydowana. Ale nikt nie wytrzyma nieustannego prawienia morałów, uwag od świtu do nocy. Albo robienia tylko tego, co się drugiemu podoba. Ja bez zgody Zygmunta nawet pończoch i majtek nie mogłam sobie kupić. Kazał mi iść do szkoły dla dorosłych. Zapisałam się. Pierwszy rok chodziłam codziennie na lekcje i nawet nieźle się uczyłam. Ale miałam dwóch nauczycieli. Tego w szkole i tego w domu, który codziennie sprawdzał moje lekcje, siedział obok i pilnował nauki. Czy mogą się panowie dziwić, że przez przekorę przestałam uczęszczać do tej szkoły?

– Sam bym chyba tak zrobił – przytaknął porucznik.

– Do pracy, naturalnie do pracy fizycznej, a co najwyżej do handlu jako ekspedientka nie mogłam iść, bo przecież pani inżynierowej nie wypadało. Więc zostałam w domu. Lubię sprzątać, ale trudno całymi dniami zajmować się dwoma pokojami i kuchnią… Zawsze lubiłam bawić się i tańczyć. A Zygmunt siedział kamieniem w mieszkaniu nad książką. Nie żałował mi pieniędzy, to prawda, ale zwykłe wyjście do miasta, aby się trochę powłóczyć, zajrzeć do sklepów i obejrzeć wystawy, uważał wprost za zbrodnię. Już nie mówiąc o tym, że wszystko, co mnie się podobało, nie znajdowało uznania w oczach męża. I tak dzień za dniem moja miłość zmieniała się powoli w nienawiść. Być może mam podły charakter, ale w końcu największą przyjemność sprawiało mi zrobienie mu na złość. On zresztą także dość szybko doszedł do wniosku, że popełnił życiowy błąd. Z jego strony także znikła miłość, pozostała jednak urażona ambicja. Właśnie ta ambicja nie pozwalała mu dać zgody na rozwód. Moje pójście do pracy w „Grand Hotelu” odchorował ciężkim atakiem serca. To była według niego „hańba okrywająca całą rodzinę Stojanowskich”. Nawet moi teściowie śmieli się z niego, chociaż nigdy nie okazali mi serca. Tego serca, którego tak szukałam w domu na Wilczej.

– Typowe niedobrane małżeństwo – zgodził się podporucznik Szymanek.

– Ostatni rok – to była piekielna męka dla nas obojga. Przyznaję, urządzałam awantury. Liczyłam, że w ten sposób wymuszę decyzję o rozstaniu. Zygmunt cierpiał, wiem. Nie panował nad sobą, kilka razy mnie uderzył, chociaż nigdy nie podniósł głosu. W takim momencie zjawił się Marian Zalewski. Czy można się dziwić, że zdołał mnie oczarować? Poszłabym nawet za diabłem, byle znaleźć wyjście z domu na Wilczej. Bo na Targówek wrócić nie chciałam i nie mogłam. Być samą – na to także nie miałam sił.

– Faktem jest, że Zygmunt Stojanowski został zamordowany. A pani przed chwilą stwierdziła, że go nienawidziła.

– Ja go nie zabiłam. Przyznaję, że w gniewie wykrzykiwałam coś, co w kodeksie karnym nazywa się „groźbami karalnymi”. Ale nigdy nie podńosłam na niego ręki.

– Stojanowskiego zabił mężczyzna. Wysoki mężczyzna. O sylwetce podobnej do sylwetki inżyniera Henryka Kowalskiego.

Stojanowska głośno się roześmiała.

– Co za non«°ns. Kowalski zabójcą! Dlaczego?

– Mógł to zrobić dla swojej dawnej miłości. Żeby ją odzyskać.

– Brednie. Kowalski palcem by dla mnie nie kiwnął. Gdybym była w nędzy, dwudziestu złotych by mi nie pożyczył. To człowiek, którego ideałem jest dobrze się urządzić w życiu. Jego dziewczyny to zawsze zależne od niego podwładne z pracy. Płacił im awansem i co najwyżej pójściem od czasu do czasu do jakiejś knajpy. A na odzyskaniu mnie Henrykowi na pewno nie zależało. W ogóle często zmieniał obiekty swoich zainteresowań.

W smarówce nazywano go „Turkiem”. Przezwisko wzięło się od przedwojennego tureckiego właściciela piekarni na rogu Targowej i Białostockiej, tam gdzie jest teraz małe targowisko. Ten piekarz żył z każdą ze swoich ekspedientek. Nie przyjmował dziewczyny do pracy, jeżeli nie przeszła przez jego łóżko. O procederze „Turka” jeszcze teraz na Targówku legendy chodzą. Poza tym Kowalski to tchórz. On miałby wszystkim ryzykować? Nie, to wykluczone.

– Jednak odgrażał się Zygmuntowi Stojanowskiemu.

– Wiem. Klepał, co mu ślina na język przyniosła. Poza tym przy każdej okazji podkładał świnię mężowi.

– A Stojanowski jemu?

– Naturalnie. Skończyło się tym, że obu wylano z pracy. Zygmunta najpierw, Kowalskiego nieco później.

– Pani rodzinka także się odgrażała Zygmuntowi.

– Tego pan chyba nie bierze poważnie? Kiedy ojciec dowiedział się, że Zygmunt ma zamiar ożenić się ze mną, chciał jak najlepiej przehandlować córkę. A przynajmniej mieć stałą metę, gdzie zawsze można te dwie setki na wódkę dostać. Mąż z tym radykalnie skończył. Zresztą w tej kwestii oboje byliśmy zgodni. Sam pan wie, poruczniku, że ludzie z Targówka po pijaku, w bójce, potrafią kogoś dźgnąć nożem. Nie zawsze żyją z uczciwej pracy. Ale nie idą na mokrą robotę. Nie ma też wśród nich płatnych morderców.

– Takich na szczęście w ogóle w Polsce nie mamy – dorzucił podporucznik.

– Więc kto i dlaczego zabił pani męża? – zapytał Ciesielski.

– Żebym to ja wiedziała? W pierwszej chwili, kiedy pan Rotocki powiedział mi o tym morderstwie, nie bardzo wiedziałam, o co w ogóle chodzi. Zygmunt był człowiekiem ciężkim, zarówno w pożyciu małżeńskim, jak i w pracy. Nie miał prawdziwego przyjaciela. Ogólnie go nie lubiano. On nawet w domku swoich rodziców, w Wiązownej, przestawiał meble według swojej woli, a nie tak, jak starzy państwo chcieli. On decydował, na której grządce posieją rzodkiewkę, gdzie posadzą pomidory, a gdzie sałatę. Po pewnym czasie każdy będzie miał dosyć takiego człowieka. Ale od nielubienia do zabójstwa przecież daleka droga. Z drugiej strony mąż znał się na robocie. Przecież ta cała „smarówka” stała w obliczu plajty. Dopiero Zygmunt uruchamiając nową produkcję i zaprowadzając tam jaki taki porządek, wyprowadził spółdzielnię na spokojne wody. Ale od kiedy stamtąd odszedł, na Ziemowita powrócił stary bałagan.

– Czy Stojanowski kiedykolwiek wspominał o tym, że ma wrogów lub, że się kogoś boi?

– Nie. Przeciwnie, lubił się chwalić swoimi sukcesami. Nieraz się przechwalał, że wyłącznie dzięki niemu Trasa Łazienkowska została wykonana w terminie. Ostatnio, chociaż żyliśmy jak pies z kotem, także dużo opowiadał, jak to świetnie sobie daje radę przy budowie Trasy Toruńskiej. Nie sądzę, żeby to były tylko czcze przechwałki. A kogo i czego miałby się bać?

– Właśnie. Czego? Nie możemy znaleźć motywu popełnionej zbrodni. Komu przeszkadzał?

– Zdaję sobie sprawę – odpowiedziała piękna pani – że motywy miałam jedynie ja. Tylko ja wygrywam na tym morderstwie. Uwalniam się od nie kochanego męża, który odmawiał zgody na rozwód i zyskuję ładne mieszkanie w samym centrum stolicy. Wolność i mieszkanie, to przecież wielki skarb. Ale ja tego.nie zrobiłam, chociaż rozumiem, że dla panów pozostanę główną podejrzaną, aż do czasu całkowitego wyjaśnienia i znalezienia prawdziwego mordercy.

Porucznik milczał. Nie próbował zaprzeczyć. Ta kobieta miała rację.

– Dlatego też – dodała Stojanowska – mnie również zależy na szybkim rozwiązaniu tej zagadki. Jeśli w czymkolwiek mogę panom pomóc, proszę mną rozporządzić.

– Na razie dziękujemy pani za udzielone nam wyjaśnienia – porucznik kończył przesłuchanie. – Oto klucze od mieszkania. Pokwituje pani ich odbiór, a jutro o dziesiątej proszę przyjść do nas. Wtedy zostanie pani oficjalnie przesłuchana. Może też do jutra przypomni pani sobie jakieś szczegóły. Mogą być ważne dla dalszego śledztwa. A teraz spróbuję znaleźć jakiś samochód, który by panią odwiózł na Wilczą, bo o taksówkę w tym punkcie Warszawy dość trudno.

– Dziękuję, ale nie skorzystam z pańskiej grzeczności. Gdyby mnie odwieziono milicyjnym wozem, byłoby jeszcze więcej gadania. Wyobrażam sobie, jak tam na Wilczej babskie jęzory pracują! Dam sobie radę samą. Zresztą mam tramwaj prawie pod sam dom, a walizka, chociaż taka duża, nie jest zbyt ciężka.

– Jaka to piękna kobieta – powiedział z zachwytem Antoni Szymanek, kiedy za Ireną Stojanowską zamknęły się drzwi.

Porucznik Ciesielski nie odpowiedział. Był zajęty układaniem swoich papierosów.

– A jak ona strzelała tymi zielonymi oczyma na pewnego oficera milicji – monologował dalej podporucznik.

I tym razem Ciesielski nie podjął rękawicy.

– A ten ton jakim mówiła. „Jestem pana dożywotnią dłużniczką”. Ileż on obiecywał! Ja rozpracowałem Mariana Zalewskiego, ale mnie nikt nie deklarował wdzięczności. Widocznie zobaczyła na mojej ręce obrączkę domyśliła się, że ten drugi, ważniejszy i przystojniejszy, jest do wzięcia. Cwana bestia.

Porucznik ciągle był zajęty układaniem papierosów.

– A mój Andrzejek, jak to on powiedział? „Wcale pani nie potępiam”. A zdawałoby się taki cichy, porządny chłopak – kpił dalej Szymanek. – Hanka go od chyba dwóch lat bezskutecznie swata, a tu wystarczył jeden strzał zielonych oczu. Gdybym był Mniszkówną albo Vicki Baum, zaraz bym napisał romans pod tytułem: „Piękna morderczyni i stalowe oczy porucznika milicji”.

– Nudzisz mnie.

– No, przyznaj, Jędruś, podobała ci się ta cizia?

– Owszem, ładna dziewczyna – niechętnie przyznał porucznik.

– Powiadam ci, masz u niej szanse.

– Tak mielesz tym jęzorem, że nawet notatki służbowej z dzisiejszej rozmowy nie mogę zrobić.

– Podobała ci się – powtórzył Antek. – Kiedy tu jutro przyjdzie na przesłuchanie, ja na chwilę wyjdę z pokoju. Ty się wtedy z nią umów na randkę. Nie będziesz miał sobie nic do zarzucenia. Po prostu jeszcze jedna metoda prowadzenia dochodzenia przez naszego milicyjnego asa. Nawet „staremu” możesz o tym zameldować. Jemu tak zależy na wyświetleniu tej sprawy, że z góry udzieli ci błogosławieństwa.

– Głupi jesteś – zdenerwował się Ciesielski. Złożył papiery do teczki i powiedział: – Idę do pułkownika. Muszę go zawiadomić o powrocie Ireny Stojanowskiej do kraju i o tym, że jutro ją przesłuchamy. Może „stary” będzie chciał być przy przesłuchaniu?

Ciesielski wyszedł, a rozbawiony podporucznik pomyślał, że w tym, co mówił przyjacielowi, jest jednak ziarnko prawdy.

Загрузка...