Gdy zauważyłem, że wsiada do mojego wozu, pomyślałem, że chce go ukraść. Wyskoczyłem z restauracji, z serwetką w ręku. Stojąc na ulicy w rażącym świetle południa, spostrzegłem że wertując kartki przewodnika turystycznego, siedzi obok miejsca kierowcy. Była niewysoka, miała ogorzałą twarz, a jej bezbarwne włosy lepiły się od morskiej wody. Nosiła plażową kurtkę z zielonego frotte, po szyi spływały jej strużki wody znikając w dekolcie kostiumu kąpielowego. Cień, który znienacka pojawił się na stronach trzymanej przez nią książki, zwrócił jej uwagę.
Patrzyliśmy na siebie z zakłopotaniem przez dłuższą chwilę. Wydawała się całkiem spokojna, jak ktoś, kto jest przeświadczony, że wszystko jest w porządku.
– Pani wybaczy – zacząłem bełkotać – ale to… to jest mój samochód…
Zmarszczone ze zdziwienia gęste brwi, których nigdy chyba nie depi-lowała, dodawały głębi jej jasnemu spojrzeniu.
– Nie rozumiem, jaki pana samochód? – wyszeptała.
Była Angielką. Po francusku mówiła z takim akcentem, jakby chciała podkreślić swoje pochodzenie. Miała cienki głos, całkiem do niej nie pasujący. Przywiódł mi na myśl źle zdubingowane westerny, w których córka szeryfa mówi piskliwym głosem małej zidiociałej dziewczynki. Zirytowało mnie to.
– Siedzi pani w moim samochodzie! – odburknąłem niezbyt życzliwie.
Patrzyła na mnie uważnie, poruszając niemo wargami, jakby powtarzała zo mną niektóre słowa, których sens nie był dla niej oczywisty. A potem nagle wskazując stojącego, tuż przed moim i identycznego z nim białego MG, wybuchnęła śmiechem. Jego numer rejestracyjny był brytyjski.
– Jest mi niezmiernie przykro – zaszczebiotała młoda kobieta otwierając drzwi.
Zacząłem się śmiać z jej zmieszania. Była to przecież typowa pomyłka, jaką można popełnić w zatłoczonym Juan-les-Pins w sierpniu.
– Czyż nie są identyczne? – zapytała, wskazując na drugiego MG.
– Nie rozumiem…
– Czego pani nie rozumie?
– Jak mogłam się tak pomylić.
I nagle znowu stała się zwykłą „british". Zdała sobie sprawę, że rozmawia z mężczyzną, który nie został jej przedstawiony, i bez słowa zostawiła mnie przy wejściu do restauracji. Wróciłem do stołu i przez resztę posiłku nie rzuciłem okiem na zewnątrz. Gdy wyszedłem, nie było już MG Angielki.
Usiadłem za kierownicą i pojechałem do swojego hotelu, leżącego niedaleko za miastem. Codziennie po obiedzie ucinałem w swoim pokoju drzemkę, gdyż z powodu hałasu dochodzącego z nocnego lokalu o dwadzieścia metrów stąd, spędzałem bezsenne noce. W chwili, gdy wyskakiwałem z wozu, zauważyłem torbę plażową. Postawiła ją pod tablicą rozdzielczą i dlatego wcześniej nie dostrzegłem jej – była tak samo czarna jak podłoga MG. Torba zawierała powieść w języku angielskim, flakon z olejkiem do opalania, okulary przeciwsłoneczne, ręcznik i małego pluszowego lwa. W futerale do okularów ze złocistego plastyku znajdowało się około tysiąca franków.
Zmartwiło mnie to. Nie zamierzałem poszukiwać dziewczyny o spieczonej twarzy. Wziąłem torbę i wrzuciłem do tej części szafy, z której nie korzystałem.
Wakacje miałem spędzić w towarzystwie Denise; tyle tylko że na dwa dni przed naszym wyjazdem zerwaliśmy ze sobą pod niezwykle błahym pretekstem. Przez chwilę myślałem, że też nie wyjadę, ale w końcu doszedłem do wniosku, że Lazurowe Wybrzeże może oderwać mnie od kłopotów. I teraz żałowałem. Aby przebywaćw miejscach, w których ludzie się bawią, trzeba samemu być szczęśliwym, inaczej wszystko wydaje się jeszcze bardziej smutne. Szczerze mówiąc, nie martwiłem się zbytnio, odczuwałem raczej tępe rozczarowanie.
Nie myślałem już o Angielce spotkanej z rana.
Wieczorami, jeśli żaden spektakl mnie nie nęcił, spędzałem godzinę lub dwie w kasynie gry. Nie jestem hazardzistą, ale lubię atmosferę panującą w salach gier. Czuje się tam napięcie, co mnie lekko podnieca. Wzruszają mnie te poważne i blade twarze, które skupione nad oświetlonymi stołami, silą się na kamienny spokój. Jeżełi piekło zatrudnia jakiś personel, to jestem przekonany, że składa się on z byłych krupierów. Niefrasobliwy spokój tych istot tak silnie kontrastuje z fałszywym spokojem klientów, że staje się on szatański.
Pamiętam, tego wieczora obstawiłem piątkę, następnie czternastkę i znowu piątkę. W ciągu kilku minut przegrałem piętnaście tysięcy franków. Rytuałowi stało się zatem zadość. Tym razem zagrałem jeszcze raz, i to całkiem inną metodą: postawiłem piętnaście tysięcy franków na czerwone. Jeśli wyjdą czarne, to wieczór ten będzie mnie kosztował trzydzieści tysięcy franków, gdyby jednak wyszły czerwone, to pokrywam swoje stroty i opuszczam kasyno.
Trzy żetony po pięć tysięcy franków każdy postawiłem na czerwone jednak z pewnym zażenowaniem. Zabierałem już rękę ze stołu, gdy zauważyłem po drugiej jego stronie śliczną młodą kobietę. Uśmiechała się do mnie. W lewej ręce trzymała stos żetonów. Odliczyła z niego żetony wartości piętnastu tysięcy franków i patrząc na mnie, postawiła je na czerwone. Jej gest wyglądał jak wyzwanie i zaskoczył mnie. Zastanawiałem się, gdzie już widziałem tę dziewczynę. Krupier puścił w ruch ruletkę, a następnie zręcznym ruchem wyrzucił kulkę.
Ciągle zastanawiając się, w jakich okolicznościach się poznaliśmy, nie spuszczałem młodej kobiety z oczu. Wydawało mi się, że musiało to być dość dawno.
Wyszły czerwone. Dziewczyna zrobiła rozczarowaną minę i po tym wyrazie twarzy rozpoznałem ją. Było to poznana rano Angielko. Stałem osłupiały z powodu bajecznej przemiany. Jak ta dziewczyna o rumianej twarzy siedząca w MG mogła przekształcić się w elegancką i śliczną kobietę? Obszedłem stół, aby podejść do niej.
– Co za miła niespodzionka!
– Zapomina pan o wygranej – wyszeptała wskazując na zielone sukno.
Z udaną swobodą wzruszyłem ramionami.
– Podwajam stawkę – powiedziałem cichym głosem, dając do zrozumienia, że taka stawka to dla mnie drobiazg.
– Nie powinnam była grać przeciw panu.
Jej kasztanowe włosy o rudawym odcieniu były zaczesane do góry i spięte złotym łańcuszkiem, którego ścisłe ogniwa przypominały rybie łuski. Uczesanie to podkreślało piękno jej włosów. Rano wydawała mi się rumiana, w rzeczywistości padła po prostu ofiarą słońca. Skromny raczej makijaż wykorzystywał ten naturalny podkład w sposób zaskakujący, podkreślając urodę jej rysów. Ubrana była w zieloną suknię z małym dekoltem, obok którego przypięła różę z czarnej koronki. Kreacja ta zapewne nie pochodziła z Paryża, nie była zbytnio szykowna, ale pasowała do niej.
Usłyszałem stukot kulki. Tym razem wyszły czarne, co oznaczało, że moje trzydzieści tysięcy franków przepadło. Wykorzystałem tę chwilę, żeby zaprosić moją towarzyszkę do baru.
– Szampano?
Zaśmiała się.
– Czy pani wie, że zostawiła w moim samochodzie torbę plażową?
– Wiem. Zmartwiłam się z powodu okularów, ale miałam nadzieję, że znowu pana spotkam…
Miało nadzieję, że mnie spotka z powodu okularów przeciwsłonecznych… Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił mi przyjemność. Nie mogłem oderwać od niej oczu. Była pełna wdzięku, poruszała się z niezwykłą swobodą; pierwszy raz w życiu zetknąłem się z tak ujmującą urodą.
– Dlaczego pan mi się tak przygląda? – zapytała w końcu. – Czy coś nie w porządku?
– Pani jest piękna!
Odwróciła oczy, a po małej chwili oświadczyła:
– Swoją pierwszą podróż do Francji odbyłam w ramach wycieczki. Byłam wówczas młodą dziewczyną. Przed wyjazdem nasz przewodnik powiedział między innymi, że pierwszą rzeczą, jaką Francuz czyni, gdy jest sam na sam z kobietą, to mówi jej, że jest piękna.
– Cieszę się, że się pani nie rozczarowała, mademoisełle…
– Madame!
– Och, przepraszam. Pani pozwoli, że się wreszcie przedstawię: Jean-Marie Valaise.
– Nazywam się Faulks, Marjorie Faulks.
Kelner przyniósł szampana i chciał nalać do kieliszków. Poprosiłem go, żeby zostawił butelkę w wiaderku z lodem. Pragnąłem, aby to tete-a-tete trwało jak najdłużej.
– Powiedziałem pani, że jest piękna, bo dziś rano nie odniosłem tego wrażenia – oświadczyłem znienacka.
Kiwnęła głową.
– Dziś rano wziął mnie pan za złodziejkę, o poza tym dopiero co opuściłam plażę i byłam czerwona jak rak. Wydaje mi się jednak, że to właśnie teraz się pon myli: nie jestem wcale piękna.
Jeszcze raz przyjrzałem się jej bezwstydnie, tak jak się patrzy na obraz. Czy była piękna? Może rzeczywiście nie. Miała typowe dla Angielek usta, z bardziej wydatną górną szczęką. Musiała czytać w moich myślach, bo kciukiem pogłaskała górną wargę.
Wypiliśmy pierwszy kielich. Marjorie, żeby lepiej rozkoszować się napojem, zamykała oczy. Nagle przyszło mi do głowy, że nie sama przyjechała na Wybrzeże. Gdy wsiadła do mojego MG, zajęła miejsce pasażera i wydawała się na kogoś czekać. Ta myśl zasmuciła mnie nieco.
– Mieszka pani w hotelu?
– Nie, zatrzymałam się u rodaków, którzy wynajęli willę w Cap d'Antibes.
– Przyjechała pani na długo?
– Wracam samolotem jutro wieczorem.
Moje rozczarowanie było widoczne. Przypominałem chłopca, który przekonał się, że noga, której dotykał swoim kolanem i z zachwytem stwierdzał, te się nie odsuwa, nie należy do siedzącej obok niego przy stole pięknej sąsiadki, ale jest nogą od stołu.
– Szkoda.
– Tak, szkoda. Uwielbiam Lazurowe Wybrzeże.
– Czy jest tu pani ze swoim mężem?
– Nie, z powodu swoich zajęć nie mógł w tym roku wziąć jeszcze urlopu. Jest architektem i pracuje przy budowie wielkiego budynku szkolnego na przedmieściach Londynu. A pan czym się zajmuje?
– Jeżdżę głównie samochodem – odparłem. – Sprzedaję maszyny liczące wyprodukowane przez amerykańską firmę.
Otoczeni gwarem płynącym z sal kasyna, rozmawialiśmy jeszcze z godzinę. Wokół lamp wiły się kłęby dymu i piekły nas w oczy. Marjorie wstała tak gwałtownie, że nie od razu pojąłem, iż zamierza wyjść.
– Jestem umówiona z przyjaciółmi i już dawno jestem spóźniona. Dziękuję za szampana…
– A pani torba plażowa? – wybełkotałem całkiem oszołomiony jej gwałtownością.
– Gdzie się pan zatrzymał?
– „Pod Błękitną Palmą", znajduje się…
– Poślę po nią, do widzenia panu.
Wtopiła się w tłum. Pobiegłem za nią, ale musiałem wrócić, bo jeszcze nie zapłaciłem za butelkę szampana, a barman był zajęty.