To, co odczuwałem, było zupełnie niepojęte. Nie byłem w stanie wyrazić swego niedowierzenia, swego przerażenia i swej nadziei. Bałem się, że się mylę, i zastanawiałem się, czy nie straciłem zmysłów. Ogarnęła mnie chęć przyjrzenia się temu mężczyźnie z bliska. Brett zatrzymał mnie w chwili, gdy już chciałem wyskoczyć z wozu.
– Proszę się uspokoić. – W jego zazwyczaj szorstkim głosie było obce mi dotychczas ciepło. – Spodziewałem się takiej reakcji z pana strony – dodał.
Przez ułamek sekundy znowu odtworzyłem scenę zbrodni. Fauiks wyzywający i okrutny z rewolwerem w ręku. Nasza krótka walka i duszenie Marjorie. I ta kula, która trafiła go wprost w głowę. Jego czaszka natychmiast przybrała ohydny, krwawy wygląd. Leżał na trawie, martwy! Padł natychmiast. Był tam też nad ranem, mokry od deszczu, zesztywniały, z zakrzepłą krwią. Nie, ten człowiek, który teraz szedł ulicą i od którego nie mogłem oderwać wzroku, nie mógł być Neviłem Faulksem. To był jego bliźniak. Albo duch… Ałe nie mógł być tym mężczyzną, którego zabiłem i pochowałem w czarnej ziemi pod trawnikiem.
– Chodźmy za nim – błagałem – chcę mu się przyjrzeć z bliska.
– Zobaczy go pan później, mister Valaise. Mój zastępca prowadzi go do mojego gabinetu, gdzie przyjrzy mu się pan do woli. Zanim się to stanie, będę musiał z nim porozmawiać…
– To nie jest Nevil Fauiks, prawda?
– Rzeczywiście, to nie jest Nevil Fauiks.
– To jego brat?
– Też me. Ten człowiek nazywa się William Brent.
– Podobieństwo jest obłędne.
– Wcale tak nie myślę.
– Przysięgam panu, że tak!
– A ja panu przysięgam, że nie. Obaj są wysocy i szczupli, ale na tym kończy się ich podobieństwo. Brent, w odróżnieniu od Faulksa, nie jest nawet brunetem.
Rzuciłem jeszcze raz okiem na oddalających się mężczyzn.
– Ależ tak, niech pan spojrzy: ten mężczyzna ma ciemne włosy!
– Bo są farbowane!
Inspektor wyjął z wewnętrznej kieszeni jakiś plik papierów, które wypychały mu marynarkę.
Czego tam nie było – wycinki z gazet, okólniki pisane na maszynie, jakieś listy i zdjęcia. Brett wziął do ręki jedno z tych zdjęć i pokazał mi je. Była to twarz ascetycznego mężczyzny, o czarnych jak węgel brwiach i silnie wystającej grdyce.
– Przedstawiam panu świętej pamięci Nevila Faulksa, mister Valaise.
Pokręciłem głową.
– Nie, inspektorze! Myli się pan: nigdy nie spotkałem tego mężczyzny.
– Owszem, spotkał go pan. To było wtedy, gdy czatując na Marjorie Fauiks, widział ją pan po drugiej stronie ulicy idącą ze swym mężem. Powiedział mi pan, że wówczas przeszła przez jezdnię, aby się do pana zbliżyć. Ale pan patrzył tylko na nią. Dla pana jej towarzysz był wyłącznie plamą, poza tym nie chciał pan, żeby pana dostrzegł. Nigdy człowiek nie przygląda się dokładnie ludziom, przez których sam nie chce być zauważony.
Ale po południu widziałem go w teatrze na świeżym powietrzu. Nasze spojrzenia skrzyżowały się!
– To już nie był Nevil Fauiks, to, mister Valaise, był już ten drugi.
Zastukał obrączka w szybę. Pierwszy raz zauważyłem, że nosi obrączkę. Nie przyszło mi dotychczas do głowy, że Brett może być żonaty. Dla mnie był tylko machiną do pokonania mnie, urzędnikiem, który ma mnie jak najszybciej wysłać na szubienicę! To złote kółko kojarzyło mi się z jakimś mieszkaniem, z kobietą, dziećmi, przedmiotami, zapachami… Mieszkał gdzieś tutaj, w tym szarym mieście. Może przejeżdżaliśmy przed jego domem?
Nasza taksówka ruszyła. Wyprzedziliśmy zastępcę Bretta i owego Brenta w chwili, gdy mieli przejść przez ulicę. Obaj mężczyźni rozmawiali i Brent nie zauważył mnie, gdy wzburzony przyglądałem mu się przez tylną szybę samochodu.
– Dokąd idą? – spytałem niepewnie.
Obawiałem się, że mężczyzna zniknie tym razem na zawsze, tak jak w starych baśniach znikały czarownice. Na tej szkockiej ziemi, tak sprzyjającej duchom, wszystkie czary były możliwe.
– Idą na policję, ale Brent myśli, że kierują się do szpitala.
– Jak to?
Mój zastępca podał się za pielęgniarza. Powiedział mu, że mrs Faulks została ranna w jakimś wypadku ulicznym i prosi go o przybycie.
– Po co to kłamstwo?
– Aby się przekonać, że ten mężczyzna rzeczywiście zna mrs Faulks. Teraz, skoro poszedł z Lawrencem, wiemy już, że ją zna. Zadowolony jestem z tego drobnego fortelu. – Brett wyraźnie się cieszył. Wyciągnął nogi i splótł dłonie na brzuchu. Westchnął z zadowolenia. – Lovely day, nie sądzi pan, mister Valaise? Przy okazji przypomniało mi się, że mam list do pana.
Ciężko dysząc zaczął grzebać w niemiłosiernie wypchanych kieszeniach. Wyjął złożony na pół list. Wysłano go z Francji. Poznałem eleganckie pismo Denise.
– Nadszedł wczoraj do Learmonth Hotel i pozwoliłem go sobie otworzyć. Jego zawartość może być panu niemiła, mister Valaise, ale to prawdopodobnie on uratował panu życie.
Zacząłem czytać:
„Kochany Gburze!
Czy Ivanhoe Pierwszy był rogaczem? Tego nikt nie wie! Za to wiadomo, że Ivanhoe Drugi został nim! To się stało nazajutrz po Twoim wyjeździe. Z kim? Z Narcyzem, rzecz jasna, z tym ślicznym blondynem z plaży. Skórę ma jak jedwab i gra w siatkówkę po mistrzowsku, ale w łóżku myśli tylko o sobie. Jedyna przyjemność, jaką miałam z tym wspaniałym idiotą, nie była natury fizycznej, lecz moralnej. Wyobraź sobie, że spytał o Ciebie (nie tyle z sympatii, ile z obawy, że zaraz wrócisz). Opowiedziałam mu o Twojej idylli z córką Albionu i wiesz, co ten cherubin wykrzyknął? «Mam nadzieję, że to nie była ta dziewczyna, która zrobiła mi numer z samochodem». Wzięłam go no spytki. Nie było wątpliwości, chodziło o tę samą babę! Aby móc zaczepiać mężczyzn bez narażenia na szwank własnej opinii, myli samochody! Trzeba było na to wpaść! Z Narcyzem numer się nie udał, bo nie była w jego typie. W jego samochodzie również zostawiło torbę plażową, ale spostrzegł to na czas, on! Krótko mówiąc, gdy byś się okazał królem frajerów, to nie byłabym specjalnie zdziwiona.
Będziesz pewnie uważał, że jestem złośliwa? Chyba tak, ale wiedz, że po cnocie najważniejszą rzeczą u kobiety jest jej miłość własna.
Coś miłego jednak na zakończenie: brakuje mi Ciebie.
Twoja Denise"
Złożyłem list. Ogarnęło mnie uczucie goryczy i najgłębszego poniżenia.
– Ten list stał się punktem zwrotnym w moim śledztwie, mister Valaise. Czytając go, zrozumiałem nagle, że pan nie kłamał i że był pan raczej ofiarą niż zabójcą. A nic tak nie pobudza do działania mózgownicy gliny, jak właśnie tego rodzaju sytuacja.
Moje milczenie zmusiło go do spojrzenia na mnie.
Musiałem mieć dziwną minę, bo przyglądając się sunącym obok nas ogromnym autobusom, zaczął pociągać dziwnie nosem i skulił się w samym kącie auta.
„Gdybyś się okazał królem frajerów, to nie byłabym specjalnie zdziwiona!".
Co było lepsze? Być mordercą czy frajerem? Dlaczego miałem uważać za osobistą klęskę to, że przestałem grać rolę mordercy z premedytacją? Czy Brett nie pogardzał mną teraz bardziej, gdy okazałem się ofiarą, a nie winowajcą? Królowi frajerowi! Czy Ivanhoe I był rogaczem?! Czułem się, jakbym znalazł się na dnie, w mrocznych oparach, przez które przebija się zatrwożone stado zahukanych facetów w moim typie. Byłem oszukanym idealistą, wyśmianym bohaterem, zdradzonym kochankiem!
Na dobrą sprawę, jedyny moment, w czasie którego wyglądałem na bohatera, zaistniał poprzedniego dnia, kiedy ława przysięgłych uznała mnie winnym zabójstwa z premedytacją.
– Jak pan do tego doszedł, monsieur Brett? Był widocznie myślami daleko, bo odezwał się do mnie dopiero po chwili.
– Do czego, mister Valaise?
– Jak pan odkrył prawdę?
– Przestudiowałem na nowo wszystkie materiały sprawy: pana zeznania i zeznania świadków.
– I co?
– Zwróciłem wówczas uwagę na pewien szczegół: mrs Faulks i mrs Morthon zapewniały, że pan pierwszy zadzwonił do Nevila Faulksa. Udałem się raz jeszcze do pańskiego hotelu, gdzie właściciel oświadczył mi stanowczo, że pan do nikogo nie dzwonił. Ale nie był pewien, czy pan cały wieczór przebywał w swoim pokoju. Oglądał telewizję i pan mógł wyjść między dziewiątą a wpół do jedenastej. Skupiłem się więc nad drugim wezwaniem telefonicznym, nad rozmową Nevila z panem, w czasie której potwierdzał przyjęcie propozycji spotkania. W tym „Bed and breakfast" rozmowy z miastem odbywają się za pośrednictwem włościcielki, która łączy je z poszczególnymi pokojami. Ponieważ ma słabą pamięć, zapisuje numery na specjalnej tablicy. I jest ich na niej pełno. Ale żaden z nich nie należał do Fort William's Hotel. A przecież właśnie tam do pana zatelefonowano!
Przyglądałem mu się z podziwem.
– Jest pan gliną najwyższego lotu, monsieur Brett.
– Dziękuję.
– I co pan dalej zrobił, jeśli można spytać?
– Moi ludzie zaczęli sprawdzać wszystkie numery figurujące na tablicy. W końcu jeden z nich okazał się godny uwagi. Należał do pewnej umeblowanej kawalerki. Została wynajęta na dzień przed przybyciem Faulksów do Edynburga przez niejakiego mr Brenta z Londynu. Chciałem się przekonać, jak wygląda ów osobnik. Zaczaiłem się. Wreszcie nadszedł…
Brett nie mógł oprzeć się dłużej chęci zapalenia: wyjął fajkę z kieszeni i nabił ją. Zanim dojechaliśmy do komendy policji, pociągnął z niej kilkakrotnie.
– I co dalej, inspektorze?
– Gdy Brent nadjechał i wysiadł z jasnego MG, czułem że jestem na właściwym tropie. Pozwoliłem sobie wówczas na drobną niedelikatność: gdy wszedł do siebie, mimo braku nakazu rewizji, przeszukałem jego MG. Znalazłem tam coś, co dało mi rozwiązanie zagadki. Pokażę to panu później, w moim gabinecie.
– Proszę wejść, mrs Faulks! Proszę mi wybaczyć to nagłe wezwanie…
Weszła do gabinetu swoim lekkim krokiem. Tym razem ubrana była na czarno i nie miała makijażu. Jej piegi wyglądały, jak ślady, które mogą powstać na skutek skropienia twarzy kwasem. Gdy mnie spostrzegła, podniosła lekko brwi, ale zaraz odwróciła głowę, podkreślając w ten sposób, iż odtąd zamierza mnie ignorować.
Brett zachowywał się wobec niej wyjątkowo uprzejmie, niemal szarmancko.
– Proszę zająć miejsce w tym fotelu. Mam nadzieję, że nie miała pani żadnego pilnego spotkania dziś rano?
– Miałam wracać do Londynu!
– Przecież strajk dalej trwa!
– Miałam jechać karawanem – odparła sucho.
– Och, proszę mi wybaczyć, mistress Faulks Zupełnie wylecioło mi to z głowy! – Usiadł na rogu biurka, na wprost fotela, w którym siedziała. Nachylił się nad nią i wyszeptał: – A ja myślałem, że zamierza pani wrócić MG mister Brenta!
Twarz Marjorie przybrała odpychającą, ziemistą barwę. Pod oczami pojawiły się dwa szaro-niebieskie półkola; odniosłem wrażenie, że twarz jej się wydłużyła.
Rozległ się lekki szum: magnetofon Bretta zaczął pracować. Tym razem dźwięk ten zabrzmiał dla mnie jak najsłodsza muzyka.
– Nie wiem, o kim pan mówi, inspektorze.
Brett wysunął jedną z szuflad biurka i wyjął z niej jakiś przedmiot owinięty w białe płótno. Rozwinął je i ukazał się rewolwer. Wydało mi się, że go poznaję.
– Mówię o tym panu, do którego ta dziwna broń należy – nacisnął guzik wewnętrznego telefonu. – Niech pan wpadnie tu na chwilę, Morrow, i proszę włożyć biały kitel.
Minęło kilka minut. Brett bujał nogą i przez cały czas pociągał nosem. Marjorie oddychała ciężko i przyglądała się rewolwerowi z przerażeniem w oczach. Ja zaś miałem uczucie, że uczestniczą w niejasnym dla siebie obrzędzie, którego przebieg śledziłem nie bez trudności.
Wszedł Morrow, ten tłumacz z francuskiego, który potwornie zezował. Miał na sobie zbyt długi kitel, którego poły spadały mu do kostek.
– Hello Morrow – zażartował Brett, będący w figlarnym humorze – czy strzelano kiedyś do pana z bliska?
Przybysz zrobił przerażoną minę.
– Kula w samo serce, mój drogi. Zaraz pan zobaczy!
Brett skierowoł broń w pierś Morrowa i zacisnął spust. Nastąpił silny wybuch, aż zadrżały przedmioty leżące na biurku. Pokój przecięło smuga dymu. Patrzyłem z przerażeniem no kitel Morrowa. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że Brett zastrzelił swego współpracownika, bo no piersi zezowatego pojawiła się wielka plama krwi.
– Proch trochę spalił kitel, sir! – zauważył flegmatycznie Morrow.
– Nie szkodzi, jest służbowy! – odparł Brett, a zwracając się do mnie, dodał: – Nie będzie już można mówić o szkockim skąpstwie, prawda mister Valaise?
– To broń, którą posługiwałem się tamtego dnia na trawniku, czy tak?
– Tak. Jej kule to kapsułki z hemoglobiną. Efekt jest zdumiewający. Mrs Faulks zabrała pana stamtąd natychmiast, żeby pan nie zauważył oszustwa. Brent zaraz się podniósł i poszedł się umyć. Musiał mieć ze sobą to, co było do tego potrzebne. Wieczorem wywabiono pana z hotelu, żeby pan nie miał alibi. To Brent do pana dzwonił. Przekonany, że snuje się pan po pustych ulicach miasta, udał się na spotkanie z tym biednym Faulksem, który na niego czekał i zaprowadził go aż na trawnik. Nie wiem jeszcze, pod jakim pretekstem udało mu się zaciągnąć go w to odludne miejsce. Tym razem strzelił prawdziwą kulą w jego głowę i pan, gdy wrócił nazajutrz do parku, na twarzy Faulksa widział prawdziwą krew.
„Gdybyś się okazał królem frajerów…".
Marjorie zaczęła pojmować, że wszystko jest już stracone i przybrała postawę nieludzko obojętną. Przez okno przyglądała się światu, do którego już nie należała.
– Pana zachowanie przeszło ich najśmielsze nadzieje, mister Valaise! Zagrał pan więcej niż doskonale rolę, którą panu wyznaczyli. Brent jest pani kochankiem, prawda mistress Faulks?
Nie odpowiedziała.
– Chciała pani pozbyć się męża. Zbrodnia została obmyślona misternie. Pomysł, żeby skorzystać z usług niewinnego obcokrajowca, mało obeznanego z życiem kraju, w którym miało nastąpić morderstwo, był wprost genialny!
W jego ustach, słowo „niewinny" brzmiało niemal pejoratywnie. Chyba, że jestem przeczulony! Bo gdy się jest królem frajerów, ma się tendencję do wynajdywania dwuznaczności niemal wszędzie.
Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz i zawołał głosem triumfującego człowieka:
– Proszę wejść, mister Brent.
Zanim Brent wszedł do gabinetu, zbliżyłem się dó Marjorie i patrząc na nią pałającym wzrokiem, wziąłem ją pod brodę.
– A gdybym nie strzelił? – wymamrotałem. – Powiedz, Marjorie, co by było, gdybym nie strzelił? Wszystko wzięłoby w łeb, prawda?
Uśmiechnęła się enigmatycznie.
– Gdyby pan nie strzelił, Jean-Marie, to ja bym to uczyniła. Byłoby to samo, prawda? Jest pan w końcu dżentelmenem!
Musiałem zaczerwienić się. Wybąkałem nieśmiało „dziękuję", bo to co powiedziała, poprawiło moje samopoczucie.
Brent wszedł do gabinetu. Nie miał już żadnych złudzeń i gdy nas spostrzegł, kiwnął głową niemal pokornie.
– Proszę usiąść, mister Brent Pan jest autorem listu miłosnego wysłanego do mister Valaise, prawda?
Tylko glina mógł jako pierwsze zadać tak drugorzędne pytanie człowiekowi oskarżonemu o morderstwo.
Brent przytaknął sucho.
– Muszę pana, ostrzec, że cokolwiek pan teraz powie…
– Wiem, inspektorze.
– Pan również napisał tę karteczkę, którą mrs Faulks upuściła na chodnik?
– Oczywiście.
– Jak to się stało, że mrs Faulks miała ją już w tym momencie?
– Miała ją zostawić w recepcji Learmonth Hotel, ale gdy spostrzegła pana Valaise, wolała mu ją oddać w ten sposób!
– A gdybym przy tej okazji lepiej się przyjrzał jej mężowi? – zaoponowałem.
Brent spojrzał na mnie.
– Marjorie oświadczyłaby panu później, że nie był to jej mąż, lecz jakiś przyjaciel…
Marjorie! Wymówił to imię w niezwykły sposób. Wyczuwało się, że ten mężczyzna ją kocha i będzie ją kochać jak szalony do samego końca.
Trochę mu zazdrościłem.
– Co pan powiedział Faulksowi, żeby go namówić, aby wyszedł o tak późnej porze?
– Od Marjórie wiedziałem, czym się zajmuje. Zadzwoniłem, powołując się na klienta, który nazajutrz miał odpłynąć wczesnym rankiem. Mówiłem o sprawie, która wyniknęła w ostatniej chwili… On już leżał i o mały włos by się nie zgodził.
– Ja go przekonałam, aby wstał i udał się na to spotkanie. Wówczas zadzwonił do Willy'ego aby mu powiedzieć, że przyjdzie.
Dochodziliśmy teraz do morderstwa, do tego prawdziwego. Nagle odczułem skrępowanie. Nie chciałem być obecny przy tej rozmowie.
– Czy mogę opuścić pokój, inspektorze? Nic tu po mnie!
Brett spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, ale sądzę, że mnie zrozumiał.
– Czy mógłbym obejrzeć zwłoki Nevila Faulksa? – spytałem jeszcze.
Prośba ta mogła wydawać się niestosowna, ale była uzasadniona.
– W tej chwili jest to niemożliwe – odpowiedział Brett – ale mogę panu powiedzieć, że Brent i Faulks mieli na sobie identyczne garnitury. Nic dziwnego, że nazajutrz na trawniku nie zauważył pan nic, co zwróciłoby pana uwagę, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę okoliczności, w jakich tam pan przebywał.
– Mogę wyjść?
– Z tego pokoju owszem, ale nie z budynku. Nadal na panu ciąży oskarżenie, którego nie jestem władny uchylić, mister Valaise. Chodzi o ukrycie zwłok.