Nie zdążyła jeszcze skręcić za róg ulicy, gdy ja już siedziałem nad listem.
„Droga Marjorie!
Kiedy zastałem panią w swoim wozie, powinienem był usiąść za kierownicą i zanim pani wysiadła – powinienem był ruszyć przed siebie jak wariat…".
Rozpisałem się na sześciu stronach, które chciałem wyrzucić do kosza, byłem bowiem pewien, że nie są w stanie wyjaśnić ani nawet odzwierciedlić stanu mojej duszy.
Są istoty, które się poznaje, ale istnieją również takie, które się spotyka i natychmiast rozpoznaje. Te ostatnie są w nas od zarania. Marjorie właśnie „rozpoznałem". Od chwili, gdy opuściła pokój, jej obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Spędziłem sześć lat z Denise, ale bilans naszego związku był żaden. A tu niespełna po godzinie spędzonej z Marjorie czułem się bogatszy.
Dzień był jakiś dziwny: ni to smutny, ni to radosny. Wrzucając list do skrzynki, uruchomiłem pewien mechanizm i nie mogłem już o niczym decydować, zanim ów mechanizm nie dokona swego dzieła.
Nie mogłem jednak nie, myśleć o tym, że Marjorie przebywała jeszcze przez cały dzień w Juan. Mógłbym próbować ją odnaleźć w tej rozbawionej ciżbie, ale nie miałem na to ochoty. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim można będzie zaryzykować ponowne spotkanie. Trzeba mi było tego oczekiwania na nią! Przed wieczorem wróciłem do hotelu; byłem głodny i zmęczony długą bezczynnością na piachu. Właściciel hotelu, który dźwigał kosz pełen longust, zawołał mnie:
– Panie Valaise! Czy spotkał pan damę, która na pana czekała w patio?
Fala ciepła uderzyła mi do głowy.
Morjorie! Ruciłem się przez hall. Z tyłu było coś w rodzaju patia, w którym mieszkańcy hotelu wypijali przed snem ostatniego drinka. Basen wyłożony był zielonymi kafelkami, kilka bananowców i palma, której kora przypomina skórę słonia, nadawały temu miejscu niejaką egzotyczność.
Denise oczekiwała mnie, bujając się w wiszącym fotelu ogrodowym, którego łańcuchy zgrzytały cicho pod jej ciężarem. Moje rozczarowanie było tak silne, że zrobiło mi się prawie słabo.
Zbliżyłem się do Denise ociężałym krokiem. Była ubrana w kostium z białego jedwabiu. Zdjęła pantofle, aby móc podwinąć nogi pod siebie.
– Przykro patrzeć na twoją minę – oświadczyła i smutno zaczęła się śmiać.
Była piękna, podniecająca. Wokół niej, unosił się dyskretny zapach eleganckiego Paryża.
– Nie spodziewałem się twojej wizyty – wydusiłem z siebie, całując ją bez większego zapału.
– Mojej wizyty! Ale masz powiedzonka! Tak, jak byśmy, ty i ja, składali sobie wizyty! – Pogłaskała mnie po twarzy gestem pełnym dobroci i czułości. – Czyżby przypadkiem ktoś mnie zastąpił?
– Nie bądź głupia!
Jej spojrzenie dotarło aż do głębi mojej duszy, potem pokiwało głową jak lekarz, który zastanawia się jeszcze nad diagnozą.
– Wzięło mnie to nagle. Jeszcze dziś rano nie wiedziałam, że przyjadę. Przechodząc w samo południe obok biuro podróży na Polach Elizejskich, poczułam nagle, jak ogarnia mnie chandra. Weszłam i zapytałam, czy jest po południu jakiś samolot do Nicei: był. Jak ci się żyło beze mnie?
– Jakoś się żyło.
– Dobrze, czy źle? Bądź przynajmniej uprzejmy i skłam.
– Nie było jeszcze tak źle. Było szaro, letnio, nijako…
– U mnie było tak samo. Zdarzyło ci się coś miłego?
– Nie.
Twarz Marjorie zjawiła się przed moimi oczami, początkowo wyraźna, ale po chwili zniknęło.
– Nie wmówisz mi, że byłeś cnotliwy?!
– Nie mam zamiaru niczego ci wmawiać, ale taka jest prawda.
Podniosła się i palcami nóg przyciągnęła do siebie pantofle. Wyciągnęła do mnie rękę gestem pełnym obietnic.
– Idziesz?
Właściciel hotelu, który wyraźnie na nas czatował, zbliżył się w chwili, gdy zabierałem jej walizki z hallu.
– Niech pan to zostawi, panie Valaise, przyniesiemy je panu.
– Nie trzeba!
Gdy byliśmy już na schodach zapytał, starając się nie wybuchnąć śmiechem, nad którym ledwo panował:
– Podać jutro dwa śniadania?
– Tak, dwa.