W czasach studenckich kolego mający chody w środowisku filmowym załatwił mi statystowanie w pewnym filmie. Akcja sceny, w której wystąpiłem, toczyła się… w sądzie. Siedziałem wśród publiczności! Reżyser nakazał nam, abyśmy wyglądali na przejętych i patrzyli na umieszczoną nad kamerą żarówkę. Wydawało mi się wówczas, że trudno oprzeć sie chęci patrzenia w obiektyw i miałem uczucie, iż na ekranie uwidoczni się mój cały wysiłek, jaki poniosłem, by opanować tę skłonność. Po zakończeniu filmu widziałem swoją twarz tylko przez ułamek sekundy. Zwracała nie więcej uwagi niż pojedyncza cegła w ceglanym murze.
Kiedy nazajutrz stanąłem przed sądem, przypomniał mi się ten stary film. Miałem wrażenie, że z wyjątkiem Bretta wszyscy biorący udział w scenie są statystami i że rozlegnie się głos, który w odpowiednim momencie powie „stop"!
Uczestniczyłem w tym dziwnym ceremoniale będąc całkiem oderwany od rzeczywistości; tak jakbym nie był jego głównym bohaterem, lecz jakimś anonimowym, zagubionym w tłumie widzem, który licznym słuchaczom objaśniał, na czym polegały okoliczności dramatu.
Wezwano Marjorie. Gdy weszła na salę, myślałem że zemdleję z wrażenia. Wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj. Podziwiałem jej skromną i taktowną postawę. Nie odgrywała roli wdowy zalanej łzami, nie miała na sobie żałobnego stroju, było umałowona jak zwykle. Młoda Angielka, której godność wywoływała szacunek. Jedynie jej zaczerwienione policzki kazały przypuszczać, że ostatnio dużo płakała. Umiała stawić czoło przeciwnościom losu. Odczytałem ze wzruszonych obliczy zgromadzonych na sali, że ta mała dziwka wywołuje podziw.
Bezbarwnym głosem, bez uniesień i nienawiści wyjaśniała, jak się poznaliśmy we Francji i jak natychmiast padła ofiarą mojego uwodzenia. Słuchając jej, tak spokojnej i pewnej siebie, łapałem się na tym, że sam mogłem zwątpić w siebie. Marjorie wytrzymała moje spojrzenia, a w jej spokojnych oczach były tylko smutek i litość. Dawała do zrozumienia, że jestem maniakiem, szaleńcem. O swoim wyjeździe do Szkocji powiedziała mi myśląc, że odczepię się od niej. Teraz oczywiście gorzko żałuje tego, gdyż zabiłem jej męża i złamałem jej życie! Jej zdziwienie, gdy niespodziewanie ujrzała mnie w „Bed and breakfast" mrs Morthon, było ogromne.
– Już wówczas – przyznawała ta niewinna duszyczka – miołam najgorsze przeczucie. Zawiadomiłam męża o zaistniałej sytuacji, żeby nie był zaskoczony postępowaniem mister… hm… bardzo przepraszam, ale nie przypominam sobie jego nazwiska.
Następnie wyjaśniła swoim cichym, aczkolwiek wyraźnym głosem, że w dniu zbrodni szedłem za nią aż do teatru no świeżym powietrzu. Usiadłem obok niej, zalewając ją potokiem płomiennych wyznań. Zmuszona była udiec. Stary Szkot w kilcie, który siedział w tym samym rzędzie co ja, potwierdził jej słowa.
O dziesiątej wieczorem, twierdziło dalej Marjorie, zadzwoniłem do jej męża. Pragnąłem zobaczyć się z nim natychmiast. Ponieważ nie palił się do nocnego spotkania, powiedziałem mu, żeby się zastanowił i zadzwonił do mojego hotelu. Nevil Faulks po namyśle, który trwał pół godziny, mimo nalegań jego żony, obawiającej się skutków takiego spotkania, zatelefonował.
Wszystko było znakomicie skonstruowane. Słuchałem jej historii, wiedząc doskonałe, że jest gruntownie fałszywa i zastanawiałem się, jakim cudem Marjorie zdołała ją zbudować. Następnie zeznawała ubrana w czerwony płaszcz z futrzanym kołnierzem mrs Morthon, która potwierdzała słowa swego gościa. Umalowoła się jak Indianin na ścieżce wojennej i wyglądała jak „Wariatko z Chaillot". Po niej wystąpił inspektor Brett. W sposób oszczędny przedstawił wyniki śledztwa, podpierając je fragmentami przesłuchania. Wreszcie koroner zapytał mnie, czy chciałbym coś dorzucić.
Przedstawiłem własną wersję faktów, podkreślając, że to czysta prawda i że nie potrafię powiedzieć nic innego niż prawdę. Zrozumiałem jednak, że nikt mi nie wierzy. Mówiłem spokojnie, starając się być przekonywający, ale wszyscy patrzyii na mnlie z niewiarą i pogardą. Ława przysięgłych uznała mnie winnym morderstwo dokonanego z premedytacją na osobie Nevila Faufksa i zawiadomiła mnie, że w najbliższym czasie stanę przed sądem w Edynburgu.
Z premedytacją. Oznaczało to karę śmierci. Mój proces ograniczy się jedynie do uroczystego potwierdzenia wydanego już wyroku.
Wyszedłszy z sali udałem się w towarzystwie strażników do sąsiedniego pokoju, którego ściany były wyłożone ciemną boazerią. Przy jednym z okien stał Brett. Palił mozołnie swoją czarną fajkę. Był blady i niczym królik porusząl swoim różowym nosem. Odniosłem wrażenie, że czyha właśnie na mnie. Gdy przechodziłem obok niego, rzeczywiście odwrócił się w moją stronę. Zatrzymałem się w miejscu jak koń, który stajaj dębo. Moi strożnlicy przestraszyli się i natychmiast chwycili mnie za ręce.
– Chciałbym panu coś powiedzieć, inspektorze.
W jego oczach pojawiła się iskierka zainteresowania i zbliżył się do naszej grupy.
– Panie Brelt – rzekłem – sądzę, że skończył pan swoją pracę, błagam jednak, aby dalej prowadził pan śledztwo. Gotów jestem podpisać oświadczenie, w którym przyznaję się do zamordowania z premedytacją Faulksa, jeżeli to może pana uspokoić, ale zanim przyjdzie mi za to zapłacić, chcę wiedzieć, jak ta kobieta wszystko ukartowała, aby wmówić, że zobiłem między jedenastą a północą, skoro wiem, iż stało się to o piątej! Jestem przekonany, że jest pan policjantem, dla którego prawda stanowi rzecz najważniejszą, a zatem liczę na pano, panie Brett!
Popatrzyłiśmy na siebie przez chwilę. Brett dalej palił fajkę w milczeniu. Nie potrafiłem już panować nad swoim smutkiem. W moich oczach pojawiły się łzy, których nie mogłem otrzeć, ponieważ strażnicy nadal trzymali mnie za ręce.
– Zabiłem go o piątej, inspektorze. O piątej! Musli mi pan wierzyć!
Płaczący mężczyzna stanowi zowsze przykry widok, tym bardziej dla dżentelmena urodzonego na Wyspach Brytyjskich. Brett zmarszczył swój różowy króliczy nos i odwrócił się bez słowa.
Nie przebywałem już w siedzibie policji, lecz w prawdziwym więzieniu i moja celo spełniała wszelkie warunki pomieszczenia przeznaczonego dla więźniów.
Pies, gdy czuje, że umiera, kuli się w głębi własnej budy i z łbem opartym o swe przednie łapy czeka, aż nadejdzie ostatni moment. Położyłem się na brzuchu na wąskim żelaznym łóżku i czekałem, aż nadejdzie moja chwila. Ogarnął mnie dziwny spokój. Marjorie i jej czary, angielscy sędziowie i ich wyroki znalazły silę na drugjim planie. Stanąłem twarzą w twórz z własnym sumieniem, czyli z własną zbrodnią. Nie miałem wątpliwości, że działałem z premedytacją. Czułem jeszcze w ręku dotyk rewolweru. Widziałem wykręconą twarz Faulksa. Zabiłem z nienawiści. A krzyk rozpaczy Marjorie nie miał właściwie żadnego wpływu na moje postępowanie.
Od pierwszej chwili swego istnienia byłem zabójcą, jeżeli bowiem wystarczają trzy sekundy, aby nim zostać, to oznacza, że było się nim potencjalnie od momentu przyjścia na świat.
– A więc niech mnie powieszą, będzie wreszcie spokój – westchnąłem.
Spałem jeszcze głębokim snem, gdy rankiem następnego dnia wszedł strażnik, aby mnie obudzić. Powiedział, co mnie nieco zdziwiło, żebym się porządnie umył. Ogoliłem się dokładnie i zostałem zaprowadzony do gabinetu dyrektora. Czekali tam na mnie Brett i dwaj. jego ludzie. Ucieszyłem się na ich widok.
– Czy zaszło coś nowego, inspektorze?
Był jeszcze bardziej zasępiony niż zazwyczaj. Czoło przecinała mu fioletowa pręga powstała na skutek noszenia zbyt ciasnego kapelusza. Miał na sobie jasnoszary garnitur, co skłoniło mnie do spojrzenia przez okno – pogoda była śliczna.
– Pójdzie pan z nami, bo musimy jeszcze coś sprawdzić – odparł udzielając w ten sposób odpowiedzi na moje pytanie.
Jeden z jego ludzi zbliżył się do mnie z kajdankami w dłoni, ale Brett powstrzymał go ruchem ręki. Szybko włożyłem ręce do kieszeni.
Na dziedzińcu wsiedliśmy do wysłużonej czarnej taksówki. Jeden z inspektorów usiadł za kierownicą. Brett usiadł obok mnie, zaś jego drugi współpracownik obok kierowcy. Dopiero wówczas zauważyłem, że ten drugi ma pod marynarką biały kitel.
– Dokąd jedziemy?
– Sam pan zobaczy
Brett oddychał głośniej niż zazwyczaj. Musiał ogolić się naprędce, bo pod brodą były widoczne kępki zarostu. Samochód jechał szybko. Ulice były jeszcze prawie puste. Rozpoznawałem jakieś skrzyżowania, jakieś pomniki. Edynburg tak mi utkwił w pamięci, że miałem wrażenie, iż przebywałem w nim przez wiele lat. Jechaliśmy stromą ulicą wzdłuż pagórków Princess Garden. Pewnie chodzi o wizję lokalną, pomyślałem sobie. Perspektywa tego przygnębiła mnie, gdyż nie byłem w stanie wyobrazić sobie uczestniczenie w parodii tak ohydnej sceny. Tym bardziej że zakładała obecność Marjorie u boku policjantów.
Samochód jednak zamiast zatrzymać się przy parku, pomknął dalej. Przez jakiś czas jechaliśmy Princess Street, a następnie, po objechaniu dobrze oznakowanego ronda, skręciliśmy w prawo. Ulica, w którą wjechaliśmy, była szeroka, krótka i cicha, po obu jej stronach stały szare domy. Kierowca zatrzymał się przy czarnej kracie, między dwoma podjazdami. Zachowanie się policjantów było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Siedzący obok kierowcy w chwilę po zahamowaniu wozu wysiadł i wszedł do najbliższego domu. Kierowca zapalił, natomiast Brett pilnie przyglądał się zawijasom wzoru obicia przednich siedzeń.
– I co teraz? – zapytałem błagalnym tonem.
Mój sąsiad wzruszył jedynie ramionami.
– Dlaczego pan nic nie mówi, inspektorze? Czy sądzi pan, że mam nerwy ze stali?
– Nie mam panu nic do powiedzenia, mister Valaise!
W skupieniu patrzył na bramę domu, do którego wszedł jego współpracownik w białym kitlu. Uczyniłem to samo. Na tej czynności minął nam co najmniej kwadrans. Czy rzeczywiście, w tym przeklętym mieście muszę zawsze na coś czekać? Czy mając powróz na szyi będę musiał również cierpliwie czekać, aż zapadnia otworzy się pod moimi stopami?
Wreszcie na progu domu zjawił się z powrotem ten drugi glina. Nie był jednak sam. Obok niego stał mężczyzna. Wysoki facet o bladej twarzy i ciemnych włosach. Na jego widok wszystko dookoła zaczęło wirować. Mimo szeroko otwartych ust nie byłem w stanie wyrzec ani słowa.
Chciałem wyciągnąć rękę, ale była ciężka jakby odlano ją z ołowiu.
– Czy coś panu dolega, mister Valaise? – zapytał Brett swoim spokojnym głosem, w którym kryła się lekka ironkj.
– Ten mężczyzna! To on! – wykrztusiłem ochryple.
– Jaki on?
– To przecież Nevil Faulks!