Następnego dnio obudziłem się w pełni pogodzony z całym światem. Radość i odprężenie – oto, co odczuwałem. Odnosiłem też – nie bardzo wiedziałem dlaczego – kojące wrażenie… Wszystko to przypominało rekonwalescencję.
Wstałem bez trudu, rozpierała mnie cudowna radość. Słońce wpadało przez szpary w okiennicach pokrywając ściany pokoju złocistymi plamami. Podszedłem do okna i uchyliłem okiennice. Mechanik z naprzeciwka pucował jakiś czerwony wóz sportowy, który wyglądał jak zabawka. Wtedy, na zasadzie skojarzeń, znowu zacząłem myśleć o Marjorie Faulks.
Denise, chroniąc się przed rażącym słońcem, zasłaniała ręką oczy. Przymknąłem okiennice, żeby uniknąć oślepienia. Naga, leżała na łóżku. Rozrzucone prześcieradła spadły na podłogę.
– To naprawdę wspaniałe – westchnęła, rozkładając ramiona.
– Co takiego?
– Lato! Riwiera! Słońce… I pomyśleć, ze gdzieś teraz żyją sobie Eskimosi w domkach z lodu i Anglicy pod parasolami.
Anglisy pod parasolami! Wyobraziłem sobie Marjorie Faulks na Regent Street pod błękitną parasolką. Gorąco pragnąłem, aby nie poszła po mój list. Zresztą, gdyby do mnie napisała, postanowiłem nie odpisać. Jak mogłem wysmarować sześć kartek płomiennych wyznań do tej nieznajomej? Znowu ujrzałem ją, jak siedzi w moim MG i znów ogarnęło mnie pierwotne rozdrażnienie. Z przyrumienioną od słońca twarzą i włosami zlepionymi morską wodą wydawała mi się brzydka. Nie podobał mi się również jej cierpki głosik.
– O czym myśli mężczyzna mojego życia? – zapytała Denise, która cały czas spoglądała na mnie.
– Nie myślę, tylko płynę w siną dal.
– Płyniesz beze mnie. Odnoszę wrażenie, że coś ci się przytrafiło.
Nie rozumiałem, do czego zmierza. Denise była osobą spontaniczną, która umiała mówić wprost nawet wtedy, kiedy kpiła ze mnie.
– Jean-Marie, ty już mnie nie kochasz!
– Chyba żartujesz? – wyszeptałem.
Zrobiło mi się głupio.
– Wiesz przecież doskonale, Denise, że nie mogę żyć bez ciebie. Wczoraj życie wydawało mi się nie do zniesienia, a dziś chce mi się śpiewać.
– To o niczym nie świadczy. Najwyżej o tym, że miałeś ochotę się kochać i miałeś dość samotności…
Zakląłem cicho, wyskakując z łóżka. – Wygląda na to, że czynisz wszystko, aby mi zepsuć dzień.
Wyciągnęła do mnie swoje rozkoszne ramiona.
– Chodź mi wybaczyć, mój ty piękny egoisto!
Przez pełne cztery dni zachowywoliśmy się jak dwoje dzieci żądnych słońca i swobody. Zawsze z pogardą odnosiłem się do tych scen filmowych, w których jakaś para goni się po plaży, aby wreszcie rzucić się w fale. Przez te cztery dni nie myślałem o Marjorie Faulks. Zniknęła jak większość kobiet, które spotkałem na swojej drodze.
To zdarzyło się dopiero piątego dnia. Schodziliśmy z naszego pokoju w strojach plażowych i Denise poszta do recepcji oddać klucz.
Czekałem na nią w hallu, patrząc jak pokojówki taszczą naręcza bielizny. Powietrze pachniało benzyną.
– Masz, jest list do ciebie.
Denise zbliżała się, trzymając na rakiecie od badmintona podłużną kopertę. Na znaczku widniał wizerunek Elżbiety II.
Znienawidziłem nagle to pochyłe, pełne ozdóbek, tak typowe dla wszystkich Anglików pismo.
Ta idiotka odebrała mój list i musiała odpisać. Spotkałem drwiące spojrzenie Denise.
– Nie czytasz?
– Co to może być? – wybełkotałem, biorąc kopertę do ręki.
Dla zachowania twarzy i aby przestać patrzeć na Denise oczyma pełnymi zmieszania, rozdarłem kopertę zębami i wyjąłem przepołowiony list, który musiałem teraz składać, aby móc go przeczytać.
„Nie wiem, czy zna pan Londyn, ale od trzech dni pan w nim zamieszkuje…".
Muzyka ma tę właściwość, że w ciągu czterech sekund może doprowadzić do zmiany stanu ducha. To pierwsze zdanie zabrzmiało jak mozartowskie takty. Jakiś magiczny hymn zabrzmiał w moim sercu, a nieobecność Marjorie odczułem jak cios w samą krtań. Wiersze listu skakały przed oczami, z trudem utrzymywałem razem obie połowy, bo ręce mi drżały ze wzruszenia.
„…wiem teraz, że kraj mój jest wyspą, na której żyję jak na wygnaniu. Bo bez pana, Jean-Marie. A przecież pana nie znam. Pamiętam tylko jakieś spojrzenie, jakąś intonację głosu, zabarwienie pana skóry w miejscu, tam gdzie zapada się policzek…".
– Coś się stało? – zapytała nagle Denise. Zaprzeczyłem ruchem głowy. A jednak tak: coś się rzeczywiście stało.
– Jesteś blady jak śmierć.
– Ależ skąd!
– Czy to poważne?
– Bądź cicho, proszę…
Poszła sobie. Być może powinienem był wybiec za nią, ale nie miałem na to odwagi.
„… mam obok siebie słownik angielsko-francuski. Ale nie otworzyłam go ani razu, Jean-Marie. Tak mi się łatwo do pana pisze…
…wyjeżdżam na osiem dni do Szkocji, chwilowo sama, mąż przyjedzie w przyszłym tygodniu. Zatrzymam się w Learmonth Hotel w Edynburgu. To właśnie do niego będzie mógł pan adresować listy do mnie, jeśli będzie pan miał ochotę je pisać. W nim będzie pan mógł mnie spotkać, jeśli…".
List urwał się nagle. Nie podpisała go nawet. Chciała zakończyć go tym wezwaniem.