Mimo, że było zaledwie wpół do dziesiątej, z teatru wychodzili widzowie.
W tym mieście życie zamierało wcześnie. W krótkim czasie tłum widzów rozproszył się i stałem samotnie pośród domów jakiejś zamożnej i pustej dzielnicy, domów, które w świetle księżyca wyglądały jak cytadele. Frederik Street, to jedna z tych biegnących w dół ulic krzyżujących się z Princess Street. Gdy dotarłem na miejsce, Marjorie jeszcze nie było. Oparłem się o żelazną żaluzję jakiegoś sklepu czekałem. Noc była tak jasna, jak niektóre zimowe noce. Nie było słychać żadnego dźwięku. Od czasu do czasu światło latarni wyłapywało jakiegoś spieszącego się przechodnia, który po chwili niknął w ciemnościach. Hałaśliwie dudniąc przyjechał pusty autobus. Prawdopodobnie ostatni.
Na myśl, że za chwilę spotkam Marjorie, poczułem się lepiej i znowu zacząłem mieć nadzieję.
Razem, być może, znajdziemy jakieś rozwiązanie. Potrzeba trzymania jej w ramionach była tak dominująca, że nawet nie przerażała mnie myśl o aresztowaniu. Kilka godzin z nią i reszta już się nie liczyła! Ta chwila była dla mnie wszystkim. Jutro wstanie dzień i życie może znów przytłoczyć nas swoim złem, ale skoro tę noc spędzę przy niej, nie będzie to miało żadnego znaczenia.
Na sąsiedniej wieży i innych dzwonnicach miasta zegary wybiły jedenastą, a Marjorie nadal nie było. Przez pierwsze dwadzieścia minut byłem tak pewien zobaczenia jej za chwilę, że jej nieobecność nie zaniepokoiła mnie. I nagle się zaczęło! Ogarnął mnie potworny strach tak dotkliwie, że odczułem fizyczny ból. Żelazna dłoń cisnęła mnie za gardło. Zacząłem przechadzać się na przemian po Princess Street i po Frederik Street; gdy na końcu jednej z tych ulic pojawiał się jakiś cień lub zdawało mi się, że słyszę kroki, zrywałem się do biegu. Nikt jednak nie nadchodził. Wielki i głupawy księżyc świecił nad moją rozpaczą. Marjorie nie przyjdzie. Musiano ją zaaresztować w barze, z którego do mnie zatelefonowano. Zresztą jeżeli sama do mnie nie dzwoniła, to jedynie dlatego, że ktoś ją śledził. Nie było innego wytłumaczenia. Nie mogło być innego! Teraz siedziała przed jakimiś glinami, którzy ją maglowali. Wyobraziłem ją sobie, jak kuli się, krucha i przestraszona, w urzędowym fotelu, wokół którego kręcą się groźne typy, zmuszając ją do przyznania się, że zabiła swego męża. Ta myśl była nie do zniesienia i westchnąłem z rozpaczy. Ukochana twarz Marjorie, z jej piegami i cudownymi, pełnymi wyrazu oczyma! Zapach Marjorie! Smak jej ust! Jej ciepło…
– Coś nie w porządku, sir?
Podskoczyłem na widok stojącego nieruchomo przy mnie policjanta. W czarnym mundurze i płaskiej czapce wyglądał jak grabarz. Jego wzrok przygwoździł mnie.
– Czekam na kogoś.
– Na ulicy i o tej porze!?
O tej porze! Miałem ochotę mu opowiedzieć, jak wygląda Juan-les-Pins o tej porze! Paryż o tej porze! Cały świat o tej porze! Był cmentarnym stróżem i nie wiedział o tym.
Nie mogłem dłużej tu stać. Czekałem już godzinę i nie miałem żadnych złudzeń.
– Powinien pon wrócić do domu, sir.
Brał mnie za jakiegoś pijaka. W Edynburgu było ich pełno. W ciągu dnia spotkałem sporo facetów idących z przymkniętymi oczami, którzy coś do siebie mruczeli i kroczyli jak gdyby w transie.
– Loveły night, sir.
– Lovely night! – przytaknąłem kierując się szybkim krokiem ku „Royal Bar".
Noc była rzeczywiście piękna.
Piękna noc dla przeżycia najstraszliwszego z koszmarów.
Miałem ostatnią nadzieję. Ale nadal na rogu ulicy nikogo nie było. W świetle księżyca Frederik Street pięła się w górę i wydawała się urywać w niebie, po którym przetaczały się szare płynące znad morza chmury.
Usłyszałem nikły dźwięk: wywołał go kawałek gnanego przez wiatr papieru. Co się stało z Marjorie? Czy zostoła zatrzymana? A może, powodowana strachem, opuściło miasto? Pozostało mi tylko jedno: odwiedzić ten „Bed and Breakfast", w którym się zatrzymała. Ale pójść tam o tej porze i zapytać o nią byłoby prawdziwym szaleństwem.