ROZDZIAŁ XVI


Szedłem bez celu, co oznaczało – pamiętając, że człowiek ma podświadomość, która wyklucza przypadki – że wkrótce znalazłem się, jak zwykle, na stanowiącej coś w rodzaju stosu pacierzowego miasto Princess Street. Idąc przed siebie, powtarzałem głośno: „Ten człowiek to wariat! Ten człowiek to wariat!". To zdanie, bardzej niż jakiekolwiek inne, zraniło mnie dotkliwie. Tymi słowami Marjorie właśnie mnie obrzuciła. Jak tłumaczyć tę okrutną woltę? Tchórzostwem? Gdy stanąłem przed nią, wyraźnie się mnie przestraszyła. Pomyślała sobie, że zjawiając się u pani Morthon, pubie ja. A może jej strach miał inne źródło? Może bała się mnie, bo byłem mordercą?

Załamała się nagle i jej miłość do mnie przekształciła się w nienawiść. Biedny Ivanhoe! Biedny, oszukany bohaterze!

Byłem zgubiony. Marjorie postanowiła poświęcić mnie. Nie byłem teraz pewny, czy potwierdzi ona moją wersję wydarzeń na trawniku. Dziewczyna, którą widziołem no schodach u pani Morthon, aby uchronić się przed więzieniem, była gotowa na wszystko. Denise mnie ostrzegała: „Dla tego typu kobiet, wszyscy mężczyźni są bohaterami… przynajmniej na początku! "

Wielka Brytania doświadczała mnie okrutnie. Czułem się już teraz jej więźniem. Ten przeklęty strajk pracowników komunikacji uniemożliwiał mi ucieczkę. Ba! Gdybym mógł wsiąść do samolotu i znaleźć się we Francji. Oznaczało to możliwość ukrycia się w jakimś paryskim hoteliku czy w wiejskiej oberży…

Przeszedłem przez jezdnię i oparłem się o górującą nad doliną balustradę. Princess Garden tonął w gęstych ciemnościach. Miałem wrażenie, że tam, na dole, płynie jakiś błotnisty potok. Gdyby mógł zmieść z powierzchni ziemi i zabrać ze sobą nędzne resztki Nevila Faulksa! Martwego nienawidziłem tak samo silnie jak za życia. Czy trup nadal leży na trawniku? Zapewne już nie. Policja prowadzi śledztwo i usiłuje odnoleźć miejsce, w którym się zatrzymał. W ciągu jednej nocy nie będzie w stanie obejść wszystkich „Bed and breakfast" Edynburga, o zatem dopiero nad ranem pani Morthon przeczyta w gazecie o dramacie.

Stanąłem przed alternatywą: umrzeć albo pójść do łóżka. Poszedłem spać.

* * *

Zbudziłem się o świcie. Znowu padało i deszcz smagał okna pokoju ze zdwojoną zaciętością. Byłem cały spocony i dusiłem się. Ponura rzeczywistość, która – cierpliwa jak śmierć – nachylała się nad moim łóżkiem, zbiła mnie z nóg, zanim wysunąłem się z pościeli.

Wstałem z trudem i chwiejnym krokiem przeszedłem przez pokój. Bolały mnie szczęki. Zanurzyłem głowę w umywalce i przez krótką chwilę rozkoszowałem się lodowatym uczuciem duszenia się. Gdy byłem już ubrany, spostrzegłem, że zapomniałem się ogolić. Było dwadzieścia po szóstej. Dzień z trudem wynurzał się z otaczającej szarej wilgoci. Postanowiłem, że ogolę się później. Mój wygląd nie miał znaczenia. W tym mieście nie musiałem już nikomu się podobać.

Służąca w Fort William's Hotel była jedyną osobą, która wstała wcześniej ode mnie. Nakrywała stoły w jadalni, przygotowując je do śniadania. Cały parter pachniał krzepiącym zapachem świeżo parzonej kawy. Zapytałem kelnerkę, czy mógłbym otrzymać filiżankę, po chwili podała mi śniadanie przy stole w głębi sali. Jedząc, przyglądałem się, jak nucąc, pucowała boazerię jadalni. W pewnej chwili podniosła się i cała czerwona od zbyt długiego nachylania się, spojrzała w moim kierunku.

– Lovely day – powiedziałem do niej bezmyślnie.

Wybuchnęła śmiechem. Wskazała na okno wychodzące na nędzny ogród okolony wysokim murem.

– Lovely deszcz!

– Czy jest już gazeta?

– Jeszcze nie. Dostajemy o siódmej.

Odstawiłem filiżankę i skierowałem się ku drzwiom.

– Czy pan nie ma płaszcza, sir?

– Nie.

– Ani parasola?

– Również nie mam.

– Może panu pożyczyć?

Pod parasolem można ukryć twarz. Pomyślałem, że mniej się będę rzucał w oczy. Kelnerka udała się do schowka, gdzie trzymała miotły, i wyjęło z niego kilka, zapewne zapomnianych przez gości, parosoli.

– Proszę wybierać.

Wziąłem pierwszy z brzegu. Jego rączka pokryta była czarną skórą.

– Dziękuję. Zaraz zwrócę.

– Nie spieszy się, sir.

To dobrze, że się nie spieszyło, gdyż wszystko wskazywało na to, że mogła go więcej nie zobaczyć. Przed drzwiami mogła już czekać policja, aby mnie zatrzymać.

Przed domem stały tylko dwa puste samochody. Szara i mokra ulica przypominała portową ulicę w sztormowy poranek. Wiał silny wiatr, który powodował, że przechodnie chodzili zgięci wpół. Na Princess Street najbliższa księgarnia była jeszcze zamknięta, ale przy wejściu było już czynne stoisko z gazetami. Kupiłem miejscowy dziennik. Na pierwszej stronie tłusty i szeroki tytuł informowoł: „Strajki – nadal brak rozwiązań". Przebiegłem szybko wzrokiem pierwszą stronę, szukając bardziej sensacyjnego tytułu: o morderstwie nie było jednak ani słowa. Na innych stronach również nic nie było. Aby nabrać pewności, kupiłem inny tytuł. Wydrukowano w nim identyczne wiadomości, niemal tymi samymi słowami i tym samym krojem czcionek tytułowych. A zatem w chwili rozpoczęcia druku gazet ciało nie zostało jeszcze odkryte. Wyrzuciłem obie gazety do metalowego kosza, przymocowanego do słupa ulicznej latarni.

Nadszedł więc pierwszy dzień mordercy. Co powinienem czynić? Nie mogłem uciec, bo brak środków lokomocji przykuwał mnie do tego miasto. Nie mogłem udać się do Marjorie, skoro byłem dla niej już tylko mordercą wzbudzającym nienawiść! Bezczynność męczyła mnie. Byłem przytłoczony ciężarem otaczających mnie poczerniałych budowli, a każdy przechodzień smagany deszczem wydawał mi się mającym mnie ująć policjantem. Zacząłem myśleć o samobójstwie i z trudem odrzucałem tę wątpliwą pokusę. Są chwile, kiedy chęć śmierci bywa tak samo silna jak chęć życia. Staje się ona podobna do potrzeby snu, która ogłusza zmysły i umysł. Ale jak tu umrzeć? Możno być zrozpaczonym a jednocześnie wrażliwym na ból. Bałem się bólu, bo tak naprawdę, to nigdy go nie doznałem. Zapewne to sprawa wyobraźni.

Przyszła mi nagle myśl do głowy tak wspaniała, że wywołała we mnie falę prawdziwej radości: trzeba pójść na policję i wszystko im opowiedzieć. Nie było sensu dalej łazić tak po tym obcym mieście aż jakiś glina położy mi rękę na ramieniu. Tak: najlepiej byłoby oddać się w ręce policji i opowiedzieć wszystko. Wszystko!

Nie powinno być trudności z udowodnieniem, że rewolwer należał do Nevila Faulksa! Szkockie sądy przysięgłych muszą uznawać zasadę obrony własnej. Ale – wiedziałem to – potępiają też cudzołóstwo. To, co u nas stanowi zawsze okoliczności łagodzące, a mianowicie namiętność, w Wielkiej Brytanii staje się okolicznością obciążającą.

Przeszedłem przez główne skrzyżowanie Princess Street i zbliżyłem się do policjanta, który regulował ruch. Miał on na sobie nieprzemakalny płaszcz z białego materiału, a na czapce pokrowiec z plastyku.

– Czy można prosić o adres komisariatu głównego policji, sir?

Mieścił się w starej części Edynburga, po drugiej stronie doliny. Policjant był na tyle uprzejmy, że podał mi numer autobusu, którym najlepiej tam można się dostać. Ale nie miałem ochoty zaraz tam jechać. Wolałem pochodzić pod pożyczonym parasolem. Najważniejsze było, że wiedziałem, dokąd pójść. A przed sobą miałem tyle czasu, ile dusza zapragnie. Krople deszczu uderzające w napięty jedwab jak po blaszanym dachu.

Dół moich spodni był cały mokry, a zbyt cienkie letnie pantofle przemoczone na wylot. Miekkim krokiem szedłem alejką spadającą łagodnie w stronę teatru.

Nie mogłem oprzeć się chęci rzucenia okiem na trawnik. To było silniejsze ode mnie. Czyż morderca nie wraca na miejsce zbrodni? Jakaś niezdrowa ciekawość kazała mi tam pójść. Okrążyłem estradę i zacząłem iść alejką prowadzącą do kotliny, gdzie zamordowałem Faulksa. Wszystko dookoła nadal wydawało mi się nierealne. Zastanawiałem się nad tym, że nigdy nie miałem parasola i czułem się nieswojo trzymając w dłoni skórzaną rączkę. Szedłem pochylony, co spowodowało, że mogłem widzieć co najwyżej na dwa metry. Wyglądało to tak, jakbym chciał przedłużyć chwilę odkrycia dramatycznego miejsca.

I tak istotnie było. Utrzymanie się w stanie niepewności stanowiło próbę ucieczki od rzeczywistości. Tak jak odkładałem chwilę oddania się w ręce policji, również dochodząc do miejsca dramatu, odsuwałem moment, w którym mogłem stwierdzić, czy ciało leżało nadal na swoim miejscu czy nie.

Rozpoznałem miejsce, na którym powinien być klomb w formie gwiazdy. Rozkopana ziemia była tłusta i gdzieniegdzie niemal błękitnymi plamami odbijała światło. Jeszcze kilka kroków. Zatrzymałem się. Podniosłem parasol trochę jak linoskoczek łapiący równowagę. Trup, cały mokry od deszczu leżał na ziemi, a obok niego mokry rewolwer. Nie mogłem się oprzeć, żeby nie dotknąć nogi Nevila Faulksa. Czyżbym liczył na cud? Była całkiem sztywna, jakby z drewna. Kula przeszła przez czaszkę na wylot i z tyłu głowy jakaś ohydna czerwona maź zlepiała włosy trupa.

Wbiłem parasol w trowę. Deszcz zamieniał się w lepką i słoną mżawkę.

Jeżeli modlitwa polega na oderwaniu własnego umysłu od doczesności, to wydaje mi się, że modliłem się w skupieniu nad zwłokami Nevila Faulksa. Zazdrościłem mu. Przypomniałem sobie nagle słowa modlitwy: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie"!

A przecież musiałem umrzeć. I to zapewne niebawem, gdyż nie wierzyłem, żeby się znalazł sąd na tyle wspaniałomyślny, by mnie rozgrzeszyć z tego morderstwa. Było to mało prawdopodobne. Wyobraziłem sobie, że stoję przed brytyjskim sądem z sędziami w perukach. Przerażali mnie niczym istoty z innej planety.

Nie mogłem dopuścić, aby mnie sądzili. Przecież nie należałem do nich.

Dziwne było to widowisko rozgrywające się na tym szerokim trawniku, na którym morderca stał nad swoją ofiarą. A nad nimi wznosił się potężny zamek z wieżami i blankami, z niedorzecznie wymierzonymi w stronę nowego miasta armatami z brązu, ze zbrojownia i skarbcem, z kaplicami, spośród których jedna obwieszona była postrzępionymi flagami. Dziś wieczorem, a może jutro, policjanci odtworzą w tym samym miejscu przebieg zbrodni, z tym tylko, że miejsce zabitego zostanie zajęte przez żywego człowieka, który po strzale podniesie się, otrzepie i uda się do jednego z tych przytulnych i szczelnie zamkniętych domów, do których z trudem przebija się światło dzienne.

Z miłości do Marjorie! To brzmiało jak tytuł powieści dla kucharek. Pastelowa, błękitna okładka z romantyczną, krągłą czcionką! Z miłości do Marjorie!

Czy była to rzeczywiście obrona własna? Starałem się odtworzyć wszystkie swoje ruchy i myśli z chwili, gdy rozgrywał się dramat. Nevil trzymał żonę za gardło; dusił ją. Ja miałem w ręku broń. Mogłem uratować Marjorie, nie zabijając jej męża. Cios w kark byłby całkiem wystarczający, aby go zmusić do puszczenia ofiary. Ale ja w pełni świadomie skierowałem lufę rewolweru w jego twarz. I strzeliłem bez namysłu. Było to więc zwyczajne morderstwo! I każdy będzie w stanie udowodnić, że z premedytacją, nawet jeśli owa premedytacja trwała zaledwie cztery czy pięć sekund.

Rozejrzałem się dookoła, tak samo jak wczoraj w Princess Garden panował spokój. Daleko stąd, bardzo daleko, widziałem, jak dwaj ogrodnicy krzątali się przy jakimś klombie. Trzeci ścinał trawę małą kosiarką, której silnik wypełniał warkotem cała kotlinę. Przy kwietnym zegarze spacerowała para zakochanych: zapewne jacyś urzędnicy, którzy przed pójściem do pracy całowali się w tym odludnym miejscu i zapewniali się o dozgonnej miłości.

Wyszedłem z parku.

* * *

– O jaką łopatkę chodzi, sir?

Sam nie wiedziałem i machnątem ręką, dając do zrozumienia, że zostawiam wybór handlarzowi żelastwa, starszemu mężczyźnie, z łysą głową i fioletowym nosem, na którym tkwiły staroświeckie binokle.

– Do czego ma służyć, sir?

Nie mogłem mu powiedzieć, że mam zakopać pod trawnikiem jakiegoś pana.

– Jadę na kemping – odparłem.

– Rozumiem.

Wyjął z przegródki dwie składane łopatki. Były to solidne narzędzia z grubego żelaza, o krótkich trzonach zakończonych trójkątnym uchwytem. Obie łopatki różniły się tylko wymiarami. Wybrałem mniejszą, zapakował mi ją fachowo w karbowaną tekturę.

Czułem, że mój plan jest bez sensu, ale od początku tej całej historii systematycznie wybierałem rozwiązania odbiegające od tych, jakie dyktuje zdrowy rozsądek. Stojąc nad zwłokami Faulksa pomyślałem sobie, że gdyby udało mi się odwlec o czterdzieści osiem godzin odkrycie trupa, mógłbym mimo strajku wrócić do Francji. Ułożyłem sobie fantastyczną trasę: dojechać autostopem do wybrzeży Atlantyku, wynająć łódź rybacką i popłynąć do Irlandii. Tam wsiąść do pociągu, który prawdopodobnie kursuje normalnie, bo nie ma chyba strajku, i dojechać do Shannon, wielkiego międzynarodowego lotniska, na którym zatrzymywały się samoloty wielkich transoceanicznych linii. Na to trzeba było czterdziestu ośmiu godzin. A może i mniej… Wystarczyło trzydzieści godzin. Zamiast myśleć o autostopie, mogłem kupić motorower. Byłoby to pewniejsze. Jak długo trzeba jechać do Glasgow?

Wychodząc ze sklepu z artykułami żelaznymi, stwierdziłem ze zdziwieniem, że zrobiła się niemal piękna pogoda. Przestało padać i słońce torowało sobie drogę między lekkimi chmurami. Ulice się zapełniły.

Dochodząc do trupa, zamarłem. Jakaś młoda mama zbliżała się do nas, gaworząc z trzy- lub czteroletnią córeczką. Dziewczynka trzymała matkę za rękę i co pewien czas wybiegała na trawnik, żeby zrywać stokrotki. Kobieta miała na sobie szary płaszcz z pagonami, a jej rude włosy błyszczały pod plastykowym kapeluszem.

Za chwilę zauważy ciało. Nie może go dostrzec. Ukląkłem obok Nevila.

– Stary, lepiej wstań z tej mokrej trawy, bo się nabawisz reumatyzmów – powiedziałem do niego, śmiejąc się.

Głos mój przypominał zgrzyt zardzewiałych zawiasów. Kobieta z dzieckiem przeszła dalej, przyglądając się ciału.

– Dlaczego ten pan śpi? – zaszczebiotała dziewczynka.

– Bo się zmęczył spacerem, Sally.

Szły ślimaczym tempem. Obawiałem się, że kobieta zacznie mieć wgtpliwości i powróci, aby bliżej się przyjrzeć mężczyźnie zwróconemu twarzą do mokrej trawy. Ale zbyt zajęta własnym dzieckiem, zapomniała już o wszystkim. Gdy znikły, natychmiast wziąłem sie do pracy. Nie była ona skomplikowana. Dół trzeba było wykopać w miękkiej ziemi klombu. Dół na tyle duży, aby mogło się zmieścić w nim ciało Nevila Faulksa. Pracowałem ukradkiem. Wilgotna gleba przyklejała się do łopatki. Wykopałem rów, układając ziemię po jego obu stronach. Przerywałem pracę co dwadzieścia sekund, żeby się rozejrzeć dookoła. Ogród zaczynał się zapełniać spacerowiczami.

Starsza para, trzymając w ręku składane krzesełka, szła w moim kierunku. Zatrzymali się ja kieś dwadzieścia metrów ode mnie i rozłożyli przyniesiony sprzęt. Niespodziewanie zabłysło między chmurami słońce i mokre trawniki zaczęły lśnić. Otworzyłem parasol i zakryłem nim rozstrzaskaną głowę Nevila. Można było sądzić, że zasnął. Ciekawe, co teraz robiła Marjorie?

Może po prostu czekała na coś, albo wyczerpana nerwowo poszła na policję? To, co teraz robiłem, skazywało mnie nieodwołalnie, gdyż zakopywanie zwłok świadczyło o moim łajdactwie. Któż teraz uwierzy, że zabiłem tego człowieka, bo mi groził?

Starsza pani, która rozsiadła się nie opodal przybyła w towarzystwie psa, obrzydliwego kundelka o białoczarnej sierści. Gdy już siedzieli, mężczyzna spuścił go ze smyczy. Pies po kilku okrążeniach, wykonywanych pozornie bez celu, rzucił się, głośno szczekając, w naszym kierunku. Miał wyłupiaste oczy i był to najbrzydszy kundel, jakiego mi się kiedykolwiek przytrafiło oglądać. Jego pani wołała na niego coraz głośniej, ale pies udawał, że jej nie słyszy. Bezskutecznie odpychałem go nogą.

Staruszek widząc, że na nic zdadzą się krzyki, podniósł się i przydreptał do nas. Był bezzębny i miał wygląd emerytowanego kamerdynera. Nos i broda niemal się stykały. Machał groźnie smyczą, ale pies najwyraźniej nie przejmował się tym.



– Pudding, do nogi! Dosyć tego!

Złapał psa za obrożę, zaczepił smycz i zaczął go ciągngć. Obrzydliwe kundlisko, zapierając się tylnymi łapkami, zatoczyło się i pchnęło parasol, odsłaniając Faulksa. Była to dla mnie straszna chwila. Staruszka uderzyła dziwna pozycja mojego towarzysza, a zwłaszcza jego absolutna nieruchomość.

– Chory? – zapytał.

Nie wiem, jak mi się udało uśmiechnąć się i mrugngć okiem.

– Wypił za dużo whisky. Bawiliśmy się całą noc i wolałem, żeby przed powrotem do żony wypoczął. To straszna baba. A teraz śpi jak suseł.

Staruszek uśmiechnął się, pokazując blade, bezzębne dziąsła.

– Niech go pan lepiej przykryje, mokra trawa bywa zdradliwa.

Odszedł, ciągnąc za sobą spokojnego już teraz psa. Cały czas obawiałem się, że się nachyli i zauważy obrzydliwą ranę na karku Nevila. Bałem się, że spojrzawszy w prawo, zwróci uwagę na wbitą w ziemię łopatę. A najbardziej obawiałem się, że zainteresuje się bladością mojej twarzy. Na szczęście był to bardzo stary człowiek, dla którego istniały tylko żona i wstrętny Pudding.

Dół był już wystarczająco duży. Ale jak przenieść do niego zwłoki w taki sposób, aby nie zwrócić uwagi staruszków? Musiałem zaczekać, aż odejdą. Siedziałem po turecku tuż obok zabitego, żując dla zabicia czasu i zachowania spokoju źdźbła trawy. Co pewien czas zmieniałem nogą położenie Faulksa, aby moi sąsiedzi myśleli, że porusza się przez sen. Tak minęły nieskończenie długie dwie godziny. Czułem, jak powoli tracę zmysły. Słońce wydawało mi się skakać między białymi chmurami. Chowało się, wracało na krótko i znowu znikało. Trawnik jaśniał i ciemniał na przemian. Cień parasola dziwacznie tańczył dookoła tułowia Faulksa. Czułem, że drętwieję. Zapomniałem, gdzie się znajduję i po co tu jestem. Chciało mi się spać. Gdy już oczy mi się sklejały, silne uderzenie rzeczywistości przywracało mnie do przytomności. Podskakiwałem wtedy, jak człowiek, który śni, że spada w nicość.

– Cicho bądź, Pudding!

Spojrzałem w stronę staruszków. Odchodzili. Pies znowu szczekał, ale tym razem z radości. Kobieta trzymała go na smyczy, a mężczyzna składał krzesełka. Trzymał je za oparcia z płótna, co wymagało mniej wysiłku przy ich noszeniu.

Ich powolne ruchy, nosowy i monotonny sposób mówienia wydawały mi się bardziej denerwujące niż minione chwile oczekiwania.

Wreszcie sobie poszli. W ostatniej chwili mężczyzna spojrzał w moim kierunku i skinął głową.

Загрузка...