Spoglądałem na mężczyznę stojącego przy furtce. Niski, krępy, przypominał małpę. Z uszu sterczały mu pęczki włosów. Z klapy jego wytartej marynarki zwisała gruba niklowana dewizka od zegarka.
– Proszę mi dać dwa pensy – szepnęła Marjorie.
Zacząłem grzebać w kieszeniach. Położyłem dwa pensy na miedzianym blacie i mężczyzna nacisnąwszy na pedał otworzył furtkę. Marjorie wepchnęła mnie. Powinienem był ją przepuścić, ale byłem jej posłuszny i wszedłem pierwszy. W amfiteatrze były zajęte nie wszystkie miejsca, wybraliśmy jednak pierwszy lepszy rząd i zająłem miejsce w pobliżu starego Szkota w kiłcie. Musiał to być ktoś z lepszych sfer, o czym bardziej świadczył jego sposób bycia niż strój. Ubrary był w dobrze skrojoną marynarkę, w białą koszule z żabotem, na głowie miał beret z wstążką. Skórzany sporran z wyrzeźbionym srebrnym zamkiem opierał się o jego brzuch.
Wpatrywałem się w plac u stóp estrady, na którym tancerze podskakiwali w takt muzyki niczym automaty. Staruszkowie z orkiestry grali tak, jakby mieli świadomość, że rzępolą dla automatów. Kobieta przy mikrofonie, ubrana w spódnice z arubego materiału, w skarpety i zbyt obszerną bluzkę, gardłowo pokrzykując nadal kierowała ruchem tancerzy.
– Powinniśmy pójść na policje, Mariorie.
Mimo że mówiłem cicho, dobrze usłyszała. Nie patrząc na mnie, gdyż tak jak ja miała wzrok utkwiony przed siebie, odpowiedziała:
– Nie. Byłoby to szaleństwo!
– Działałem przecież w obronie własnej – odparłem tym samym jękliwym głosem, cedząc słowo kątem ust.
– Policja nie uwierzy.
– Co więc zrobimy?
– Nic. Po spektaklu proszę wrócić do hotelu, wieczorem zadzwonię. Jak on się nazywa?
– „Fort William's Hotel".
– Teraz proszę już ze mną nie rozmawiać.
– Ale…
Wstało i opuściła rząd krokiem osoby szukającej bardziej wygodnego miejsca. Patrzyłem, jak wspina się po trybunach i niknie w tłumie widzów, którzy gorąco oklaskiwali wyczyny tancerzy.
Nigdy w życiu nie czułem się tak opuszczony.
Straszliwa sytuacja, w której się znalazłem, wydała mi się wręcz nieprawdopodobna. Wszystko dookoła wirowało. Miałem potwornego kaca, ale powoli uświadamiałem sobie, że niedługo zniknie, źe nie może nie zniknąć.
Siedziałem w teatrze na świeżym powietrzu u boku szkockiego dżentelmena w spódnicy, słuchając złej muzyki i przyglądając się podrygom idiotycznie wyglądających par. A za teatrem leżał trup człowieka, którego zabiłem. Przed chwilą żona tego człowieka, siedząc obok mnie, oglądało to samo przedstawienie. Moje palce czuć było prochem. Wszystko kręciło mi się w głowie. Myśli układały się w karuzelę mniej lub bardziej wyraźnych obrazów. Zobaczyłem podkurczone ciało Nevila na trawie. Pojawiła się twarz Marjorie, nabrzmiała w chwili, gdy chciał ją udusić. W ręku odczuwałem jeszcze potężny wstrząs wypalającej broni. Gdy podnieśliśmy się i stwierdziliśmy, że nie było żadnych świadków dramatu, odczuliśmy ulgę. A przecież ten brak świadków oznaczał naszą zgubę.
Teraz policja będzie miała tylko naszą wersję wydarzeń. Jeśli gliny nam nie uwierzą, jesteśmy zgubieni.
Nagle, zupełnie jak na meczu piłkarskim, gdy ktoś strzela gola, wszyscy powstali. Podskoczyłem. Wydawało mi się, że przyniesiono na estradę trupa Nevila Faulksa. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to po prostu skończyło się przedstawienie i ludzie wychodzą. Na zewnątrz rozejrzałem się dookoła. Byłem przekonany, że na tym przeklętym trawniku ujrzę grupę policjantów i pielęgniarzy, ale nie było nikogo. Trupa Faulksa jeszcze nie odkryto.
Do hotelu wróciłem, nie społkawszy Marjorie. Szukałem jej w tłumie widzów wspinających się alejkami Princess Garden, ale bez rezultatu. Pomyślałem sobie, że musiała wyjść jeszcze przed końcem programu.
Zanim wróciłem do „Fort William's Hotel" zatrzymałem się chwilę na górującym nad doliną chodniku Princess Street. Przede mną rozciągał się cały park. Tu i ówdzie jakieś pary siedziały jeszcze na trawniku. Dzieci graty w piłkę. Starzy ludzie gawędzili siedząc na ławkach. Niestety, jedynej części ogrodu, która mnie interesowała, nie mogłem ujrzeć, bo była zasłonięta estradą. A tam leżało krwowiące ciało Nevila Faulksa… Czy nie powinniśmy byli włożyć mu do ręki rewolweru, aby upozorować samobójstwo? A może zabrać mu portfel, aby uprawdopodobnić wersję zabójstwa w celach rabunkowych?
Nie, nie miało to żadnego sensu i rozumiałem teraz, dlaczego większość zabójców popełnia tyle błędów.
Do hotelu miałem zaledwie dwa kroki. Z ulgą wszedłem do pokoju, ale to uczucie względnego bezpieczeństwo trwało krótko. Nie mogłem się doczekać telefonu od Marjorie. Musieliśmy się porozumieć, bowiem nasz ratunek zależał od zgodności naszych przyszłych zeznań. Byłem tylko elementem, połową dramatu, bez jego drugiej połowy moja pozycja była wyjątkowo krucha. Widziałem przez okno, jak blednie słońce. O tej porze Lazurowe Wybrzeże zaczynało szaleć. Hałas, światła, zapachy, kobiety, kasyno.
Kasyno!
Przypomniałem sobie stół, przy którym odnalazłem Marjorie. Teraz nie stawiałem już na czerwone lub czarne, lecz na pełny numer. Stawką było wszystko, co posiadam, moja wolność I życie. Jeżeli nie wyjdzie…
Ivanhoe! Dzielny bohater uwolnił damę swego serco od złego tyrana. Tyle tylko, że zamiast gratulacji od dobrego króla Ryszarda nagrodą mógł być konopny sznur. Denise miała rację: bohaterowie są głupcami.
Ktoś zapukał do drzwi. Była to hotelowa kelnerka.
– Telefon? – zapytałem.
– Nie, sir. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy zje pan kolację w pokoju, bo za chwilę podajemy…
– Nie, dziękuję, nie jestem głodny.
– Do usług, sir.
Czekałem, leżąc na łóżku, przeszło trzy godziny. Marjorie nadal się nie odzywała. Przez otwarte okno dochodził do mnie najpierw dźwięk sztućców, następnie stukot kółek wózka służącego do przewożenia brudnych naczyń. Potem nastała martwa cisza szkockiego wieczoru.
Od czasu do czasu zakłócał ją plusk wody płynącej z kranu lub skrzyp zamykanych drzwi. A potem niż nic. Na moim zegarku było wpół do jedenastej. Nie mogąc dłużej wytrzymać wyszedłem z pokoju i znalazłem się na schodach przykrytych wzorzystym dywanem.
W małym pokoiku sąsiadującym z holem gospodarze hotelu i z dwiema starszymi paniami oglądali telewizję. Drgające światło padające z ekranu, uwypuklając zmarszczki i bruzdy, pogłębiając cienie od oczami, złowrogo oświetlało obce mi twarze. Na ekranie jakiś facet o kręconych włosach, podobny do Danny Kaya, opowiadał jakieś bzdury, których nie rozumiałem. Co pewien czas któryś z widzów wydawał z siebie śmieszne gdakanie. Gospodarz o obliczu smutnego księdza zauważył, że stoję w drzwiach.
– Proszę usiąść, sir – zaproponował.
– Nie, dziękuję. Wychodzę odetchnąć świeżym powietrzem. Czy drzwi hotelu pozostają otwarte?
Wstał, wyraźnie niezadowolony z tego, że przeszkadzam w jego ulubionej rozrywce.
– Nie, sir. Czy wróci pan późno?
– Nie wiem. Zasypiam z trudem i przed snem dobry jest spacer…
– Dam panu klucz – postanowił z żalem. Podał mi klucz wiszący na tablicy za recepcją. Zamykałem drzwi za sobą i już miałem zejść po schodach ganku, gdy usłyszałem telefon. Wróciłem jak szalony do przytulnego holu. Telefon nadal dzwonił, ale gospodarze nie kwapili się z odebraniem go. Miałem ochotę rzucić się na wiszący aparat, ale właśnie wtedy właściciel „Fort William's" się zdecydował. Odpowiadając spoglądał na mnie i zapewne dziwił się, że stoję przy nim w wyczekującej pozie, skoro przed chwilą wyszedłem z hotelu.
– To do pana, sir.
Dosłownie wyrwałem mu słuchawkę z ręki.
– Mister Valaise?
Był to męski głos, niski i agresywny.
– Jestem przy aparacie.
– Misterss Marjorie prosiła mnie, abym panu powtórzył, że będzie na pana czekać za dziesięć minut na rogu Princess Street i Frederik Street.
– Kim pan jest?
– Barman.
– To misterss Marjorie kazała…
Rozłączył się.
Odwiesiłem słuchawkę i stanąłem w drzwiach pokoju telewizyjnego, by przez chwilę przyjrzeć się jakiemuś młodemu Hindusowi, żonglującemu z szatańską wprawą kilkoma sztyletami.
Ja również byłem teraz żonglerem. Tyle tylko, że to, co miałem w rękach, było bardziej niebezpieczne.
W pewnej chwili artysta upuścił jeden ze swych sztyletów i wszyscy w salonie krzyknęli. Wyszedłem, zastanawiając się, czy niezręczność Hindusa nie jest złym znakiem dla mnie.