ROZDZIAŁ II


Tego wieczora troszeczkę wypiłem. Niestety, jedyne, co mi się udało osiągnąć, to nieprzyjemny kac.

Do hotelu wróciłem późno. Męczyło mnie straszne pragnienie. Napiłem się mdłej wody z kranu, jednak bez skutku. Moje życie – jak ta woda – wydawało się mieć smak zardzewiałych rur. Przez szpary w okiennicach widziałem, jak miga zielonkawy neon „Makao". Zbyt długie patrzenie na to drgające światło wywoływało we mnie nieodpartą chęć wycia.

Jak każdej nocy zasnąłem koło czwartej nad ranem. Obudziwszy się, stwierdziłem, że ból głowy wcale nie ustąpił, więc dowlokłem się do łazienki. Działanie prysznicu okazało się zbawienne.

Po mocnej kawie i aspirynie poczuję się jak nowo narodzony – myślałem. Pójdę wylegiwać się na plaży i życie powróci do normy. Czego więcej mogłem żądać? Był teraz czas wakacji, słońca, kasyna, zup rybnych. A potem Paryż i telefon do Denise! I moi klienci, którym będę zachwalał zalety maszyny do liczenia marki ACT.

Mimo nałożonego szlafroka trząsłem się z zimna i aby się rozgrzać postanowiłem powrócić na pięć minut do łóżka. Wchodząc do pokoju spostrzegłem Marjorie, siedzącą grzecznie z dłońmi splecionymi na kolanie, w fotelu w stylu prowansalskim. Nosiła białe szorty i marynarską bluzę w granatowe paski. Była nieumalowana, a włosy związała z tyłu wstążką. Wydawała się zachwycona moim osłupieniem.

– Wiem, że się tego nie robi – powiedziała – ale Lazurowe Wybrzeże jest właśnie takim miejscem, gdzie ma się ochotę czynić to, czego nie wolno.

W szlafroku, ociekający wodą, która spływała mi po karku i nogach, czułem się niezręcznie i trochę ogłupiały. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie mogłem proponować, by usiadła, bo już to uczyniła.

– Sama przyszłam po torbę. Wczoraj tak nagle pana opuściłam… Czy pan nigdy nie zamyka drzwi na klucz?

– Nie w hotelach.

– Dlaczego?

– Widocznie po to, aby mogły wejść takie osoby, jak pani.

Zamiast się uśmiechnąć, zasępiła się tak, jakby się obraziła. Czułem, że zastanawia się, czy nie wyjść. W końcu jednak została. Jej jasne spojrzenie błądziło przez otwarte okno.

Podszedłem do szafy i wyciągnąłem plażową torbę.

– Oto pani własność…

Położyła torbę na kolanach. Nie wiem czemu, ale nadal wydawała się przestraszona, a zarazem nadąsana. Przypominała małą dziewczynkę, którą skarcono publicznie i która za chwilę się rozpłacze.

– To miło, że pani przyszła, Mrs Faulks.

– Może mi pan mówić Marjorie.

– Dzięki, bo miałem na to straszną ochotę. Po francusku Marjorie brzmi tak jak „Moja Piękna" (Ma Jolie).

Ponieważ w pokoju nie było więcej krzeseł, usiadłem na łóżku i obciągnąłem poły szlafroka, aby zasłonić owłosione nogi.

Patrzyła teraz na zdjęcie Denise stojące na nocnym stoliku. Było w małej skórzanej ramce. W dniu, w którym Denise mi je podarowała, musiałem jej przysiąc, że zawsze będę je miał ze sobą.

– To siostra? – spytała Marjorie.

– Nie, skąd!

– Jest do pana podobna.

– Żyłem z tą kobietą sześć lat.

– A teraz?

– Teraz sprawa jest tymczasowo skończona.

Wyraźnie ją to interesowało i patrzyła na mnie uważnie, starając się zrozumieć każde słówo.

– Co to znaczy „tymczasowo skończona"?

– Znaczy to, że raz lub dwa razy do roku żegnamy się na zawsze, a po trzech tygodniach znowu się schodzimy. Jedno dzwoni do drugieczoną głową, dręczony nie wiadogo i zaczynamy od nowa.

– To miłość?

– Ma to pewne cechy miłości.

– Któregoś dnia nie będziecie do siebie dzwonić.

– Wiem. Być może ten dzień już nadszedł.

– Jest ładna.

– Ładniejsza niż na tym zdjęciu.

– Musi być dowcipna. Ma żywe oczy.

– Zgadza się.

– Mieszkacie razem?

– Nie.

– Pracuje?

– Prowadzi mały dom mody nie opodal Pól Elizejskich.

Wiedziała teraz więcej o Denise niż o mnie. Dziwne było to, że Denise stała się nagle kimś w rodźaju łącznika między nami.

– Czy nadal zamierza pani wyjechać dziś wieczorem?

– Tak, mąż na mnie czeka.

– A on, jaki to człowiek?

– Raczej poważny. Jest wysoki, szczupły…

– Nie macie dzieci?

– Nie.

Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Wstata, poprawiła swoje szorty, jak czynią to wszystkie kobiety. Jednym palcem trzymała rzemyk czarnej torby, która wolno kołysała się. Od czasu do czasu torba uderzała miękko o jej piękne opalone nogi. Umiem poznawać, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy, zwłaszcza gdy czyni wszystko, aby to ukryć. Wyczułem, że tę dziewczynę trapi jakaś zgryzota, a ona za nic nie chce tego ujawnić. Ale smutek, jak rdza, zawsze wyjdzie na wierzch, niezależnie od ilości farby, jaką się ją pokrywa.

– Na mnie już pora… Miło mi było pana poznać, panie Valaise.

Podaliśmy sobie ręce i po chwili już jej nie było w pokoju. Powinienem był ją odprowadzić aż do drzwi, ale nie wstałem z łóżka, na którym siedziałem teraz z opuszczoną głową, dręczony nie wiado. mo czym. Każda kobieta jest źródłem określonego promieniowania, Marjorie również, przy czym jej dawało anać o sobie dopiero, po jej odejściu. Odnosiło się wrażenie, że cięgle jeszcze jest obecna, a ta obecność była silniejsza bez niej. Spoglądałem na obicie fotela zielono-różowego kretonu. Opanowało mnie straszliwe poczucie utraty czegoś niezwykle pięknego. Kilka sekund wcześniej wszystko było możliwe. Trzeba było zdobyć się tylko na krok. Ale tak ona, jak i ja nie zrobiliśmy żadnego.

* * *

Drzwi uchyliły się nieśmiało. Stała na progu, nie mając śmiałości przekroczyć progu. Przed chwilą weszła do pustego pokoju jak do własnego, teraz bała się uczynić krok naprzód. Podawała mi coś; był to pluszowy lew, który znajdował się w plażowej torbie.

– Niech pan to weźmie, jeśli panu się podoba – wyszeptało.

Zrobiłem krok ku drzwiom. Ale nie maskotkę ująłem dłonią, lecz przegub jej ręki. Wciągnąłem ją do pokoju, drzwi zamknąłem łokciem i objąłem Marjorie ramionami. Nie starała się bronić, nie wyczułem żadnego drżenia jej ciała.

Oparła opuszczoną głowę tam, gdzie. rozchylał się mój szlafrok i nie uczyniła żadnego ruchu. Po chwili podniosłem czule jej głowę i zauważyłem, że płacze.

– Proszę mi powiedzieć, co panią trapi, Marjorie…

Opamiętała się tak szybko jak przed chwilą się załamała. Zatrzepotała rzęsami i już miała suche oczy, a jej rysy nabrały twardego wyrazu.

– Proszę mi wybaczyć, głupio się zachowuję. – Siłą wsadziła mi małego Iwa do ręki. – Nazywam go Pug, bo jest podobny do psa, którego miałam, gdy byłam mała. Mam nadzieję, że przyniesie panu szczęście. – I dodała, uśmiechając się z zażenowaniem: – Proszę dbać o niego.

Był to przedmiot raczej tandetny, ale zrozumiałem, że dla Marjorie wyrzeczenie, się go było nie byle czym.

– Będę dbał o niego – zapewniłem. – Czy będę mógł do pani napisać, Marjorie?

Moje pytanie zaskoczyło ją chyba. I nagie rozpromieniła się; radosnym, śpiewnym głosem rzuciła:

– Och, tak…

– Dzięki. Ale potrzebny mi pani adres.

Trochę się zasępiła.

– Adres? To niemożliwe. Niech pan pisze na poste restante przy Poczcie Głównej w Londynie.

– Zgoda.

– Nie chciałabym, żeby się pan zmuszał. Proszę mi obiecać, że napisze pan jedynie wówczas, gdy będzie pan tego mocno pragnął.

– Obiecuję pani.

Jeszcze kilka sekund temu mogłem ją porwać w ramiona, ale teraz staliśmy przed sobą obcy. Uścisnęliśmy sobie ręce.

Загрузка...