Przypomniał mi się wypadek samochodowy, który zdarzył się na górskiej szosie osiem lat temu. Miałem wtedy renault 4 CV ze „wzmocnionym" silnikiem, dzięki któremu mogłem osiągnąć do stu trzydziestu kilometrów na godzinę, co zatykało innych kierowców. Było nas czterech kumpli mających bzika na punkcie szybkości i właśnie z nimi jechałem, gdy nagle złapałem gumę. Natychmiast straciłem panowanie nad wozem, który zatoczył się i poszybował ku przepaści.
Nikt w samochodzie nie krzyczał. Byliśmy niemi z przerażenia, z zachwytu i fatalizmu. Wóz napotkawszy na swej drodze jakiś kamienny słup, wbił się weń i nie raniąc nikogo gwałtownie wyhamował. Prawdziwy cud!
To, co wówczas odczułem, graniczyło z rozczarowaniem. Byłem zawiedziony tym, że widziałem własną śmierć i pogodziłem się z nią, aż tu nagle jej uciekłem.
Twarz Faulksa kojarzyła mi się z wozem, nad którym nie panowałem. Trzymany przezeń rewolwer to była ta przepaść. A Marjorie i ja byliśmy tymi bezsilnymi lecącymi w otchłań pasażerami. Nie wydaliśmy żadnego dźwięku. Naszą chmurkę nawiedziła śmierć, a my mogliśmy jedynie paść jej ofiarą.
Z oddali słychać było wykonywaną przez orkiestrę jakąś staroświecką polkę oraz niemal wojskowe okrzyki kobiety przy mikrofonie zachęcającej swoich uczniów.
W pobliżu jakieś pary baraszkowały na trawie. Wszystko dookoła było nieludzko obojętne. Ten człowiek zabije nas, nie zwracając niczyjej uwagi. Przypomniał mi się rysunek humorystyczny przedstawiający wisielca w jakimś przepełnionym parku. Nikt go nie zauważał.
Nikt w Princess Garden nie zauważał zazdrosnego męża z rewolwerem wycelowanym w żonę i jej towarzysza.
Nevil Faulks zgiął swoje długie nogi i ukląkł przy nas. Kierował lufę swej broni na nas, i to w sposób szatańsko sprytny, gdyż lekkim ruchem przegubu mógł niemal równocześnie strzelać do mnie i do Marjorie. Człowiek, który zamierza strzelać do was, z trudem może uchodzić za osobę sympatyczną, ale on był bardziej niż antypatyczny. W każdym szczególe stanowił uosobienie łojdoka. Patrząc na niego z bliska i z taką uwagą, jak ja to czyniłem, mogłem zauważyć, jak kanciaste były jego rysy, jak wykrzywiona była jego twarz.
Jego nos przypominał dziób drapieżnego ptaka, a głęboko osadzone ciemne oczy, ledwo widoczne w głębokich oczodołach, upodabniały go do złośliwej małpy. W sumie był to typ wyjątkowo odrażający i niebezpieczny.
– Szedłem za tobą, Marjorie – wyszeptał. – Domyśliłem się, że zamierzasz spotkać się z tym człowiekiem. – Głos jego był niski i głuchy, tak głęboki, że myślałem, iż ochrypł. – Widzisz, Morjorie, wydaje mi się, że w życiu należy być realistą i umieć przyznać się do klęski. Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałaś. Mogę się z tym pogodzić. Natomiast nie mogę się pogodzić z faktem, że kochasz kogoś innego. I dlatego muszę cię zabić. Nie, proszę nie komplikować tej i tak trudnej sytuacji. Możesz się pomodlić. Osobiście nie jestem w pełni przekonany, że Bóg istnieje, ale jest to hipoteza, którą w chwili, gdy człowiek musi umrzeć, lepiej brać pod uwagę.
Zwracał się jedynie do niej, ignorując w sposób pogardliwy moją obecność. Pilnował mnie jednak kątem oka.
– Panie Faulks, czy nie uważa pan, że zanim uczyni pan rzecz nie do naprawienia, moglibyśmy porozmawiać? – powiedziałem skrzekliwym głosem.
Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Sytuacja była dość niezwykła. Klęczeliśmy wszyscy w kółko na trawniku, jakbyśmy byli na pikniku. Niecałe trzydzieści metrów stąd grała jakaś orkiestra, ludzie tańczyli, zakochani całowali się. Do doliny napływał dobrotliwy zgiełk Princess Street. Przeżywaliśmy jakiś straszliwy, mrożący krew w żyłach dramat. Tęn nieubłagany, rozszalały z zazdrości człowiek delektowoł się naszą agonią, przeciągał scenę tak, jakby liczył, że umrzemy ze strachu, zanim do nas wystrzeli. Nie miałem już siły zwracać się do niego, wiedząc, że jest to zbędne, a zarazem poniżające. Marjorie również zamilkła. Patrzyła na mnie wielkimi przerażonymi oczami. Mogłoby się wydawać, że właśnie mnie o coś błaga.
Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, na co liczyła w szalonej nadziei. Spodziewała się, że coś uczynię, wykonam jakiś krok. Miała pretensję z powodu mojej bierności. Kochana Marjorie. To ona miała rację! Nie można przecież dać się zastrzelić z opuszczoną głową, jak bydło w rzeźni. Zrezygnowani ludzie zowsze przegrywają na tym świecie. Nie siedziałem na trawie, lecz na piętach. Jednym ruchem mogłem rzucić się do przodu i obalić Nevila Faulksa.
Wystrzeli, nie mogąc jednak wycelować.
Wpadłem w trons. Sam już o niczym nie decydowałem, moje ręce i nogi zostały podporządkowane nie rozumowi, lecz wyobraźni. Rzuciłem się gwałtownie do przodu i moja głowa uderzyła w coś twardego, co musiało być głową Faulksa. Jęknął cicho. Dotarł do mnie szelest spódnicy. Głowa bolała mnie tak strasznie, że pomyślałem, iż jednak zdążył strzelić. Złote iskry, które przesłoniły mi oczy, rozproszyły się. Widziałem teraz dokładnie całą scenę. Faulks leżał na wznak. Marjorie wpierała się kolanami w jego zgięte pod kątem prostym prawe ramię i w miarę swoich sił usiłowała unieruchomić uzbrojoną rękę. Uniesiona przez ułamek sekundy spódnica pozwalała mi dostrzec jej uda i bieliznę.
– Rewolwer! Prędko, Jean-Marie, zabierz mu rewolwer! – wykrzyknęła zdyszanym głosem.
Nevil walczył desperacko, aby wyszarpnąć rękę z uwięzi. Targał nią na wszystkie strony, ale bezskutecznie.
Chciałem odgiąć mu palce jeden po drugim i wyrwać rewolwer, niestety, zaciskał je natychmiast na nowo. Uderzyłem go w rękę z całej siły. Upuścił broń. Nie próbował jej podnieść, ale za to nagle rzucił się w bok i lewą ręką złapał Marjorie za szyję.
– Jean-Marie – zaczęła błagać niepewnym głosem.
Skierowałem lufę w twarz Faulksa, nad ramieniem Marjorie. Teraz wszystko stało się proste. Wskazującym palcem nacisnąłem spust i rozległ się strzał. Z tak bliska huk nie wydawał się zbyt głośny i przypominam sobie, źe zdziwiło mnie to nieco. Nevil podskoczył. Lewa ręka opadła. Zrobił ruch, jakby chciał stanąć na równe nogi, ale upadł twarzą do ziemi. Z lufy, jak z tlącego się papierosa, unosił się lekki dym. Marjorie nachyliła się nad mężem i wsunęła dłoń pod jego twarz. Gdy ją wyjęła, palce ociekały krwią. Długo wycierała je o trawę, wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia.
– Nie żyje – oświadczyła bezbarwnym głosem.
Zamordowałem człowieka! Na trawnik padł cień szubienicy, przynajmniej taką obrzydliwą wizję miałem przez chwilę.
Cały dramat rozegrał się tuż nad ziemią. Marjorie podniosła się rozglądając się uważnie dookoła siebie. Panował absolutny spokój. Z powodu zgiełku dochodzącego z pobliskiego teatru na świeżym powietrzu i miejsca, jakie zajmowaliśmy w głębi doliny nikt nic nie słyszał, nikt nic nie zauważył. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak była to prawda: przed chwilą, w biały dzień i w obecności co najmniej tysiąca ludzi, zabiłem w publicznym parku człowieka. I znowu przypomniał mi się ten humor rysunkowy z wisielcem w parku.
– Chodźmy stąd, szybko – rozkazała Marjorie.
Nadal trzymałem rewolwer w dłoni. Marjorie potrząsnęła nią, aby mi go wytrącić. Wyraźnie wróciła do siebie i przejęła inicjatywę. Rzuciła okiem na trawnik, jakby chciała sprawdzić, czy nie zgubiliśmy czegoś. Na trawie leżał tylko trup.
– Trzeba zawiadomić policję! – wyjąkałem idąc za nią. Nic nie odpowiedziała. Szliśmy obok siebie alejką prowadzącą w stronę teatru. Czułem się śmiertelnie zmęczony, jak po ogromnym wysiłku. Kroczyłem u jej boku jak ślepiec i w uporczywym majaczeniu powtarzałem sobie: „Zabiłem człowieka! Zabiłem człowieka! Zabiłem człowieka ".