Równie dobrze Francesca mogła stać się niewidzialna – nikt nie zwracał na nią uwagi. Tkwiła na progu, a kobieta z Nowego Jorku zachwycała się Holly Grace, omawiała szczegóły kontraktu, terminy sesji i opowiadała o jej zdjęciach, zrobionych na jakiejś imprezie dobroczynnej w Los Angeles, na którą Holly Grace poszła z pewnym piłkarzem.
– Ale ja pracuję w handlu artykułami sportowymi – zaprotestowała Holly Grace. – To znaczy, pracowałam, póki nie wdałam się z szefem w dyskusję o równouprawnieniu… Pani nie rozumie. Ja nie jestem modelką.
– Ale będzie pani – zapewniła Naomi. – Tylko proszę obiecać, że pani nie zniknie bez śladu. Pani agent zawsze musi wiedzieć, gdzie pani jest.
– Nie mam agenta.
– Tym też się zajmiemy.
A więc to nie po mnie przyjechała dobra wróżka, myślała Francesca. Nikt się mną nie zaopiekuje. Nie dla mnie cudowny kontrakt. Zobaczyła swoje odbicie w lustrze w ramie z muszli – dziele panny Sybil. Była rozczochrana, podrapana i posiniaczona, na ramionach miała zaschnięte smugi brudu i krwi. Jak mogła się łudzić, że uroda w życiu wystarczy? Nie ma porównania do Holly Grace i Dalliego. Chloe się myliła. Nie wystarczy ładnie wyglądać, bo zawsze znajdzie się ktoś piękniejszy. Odwróciła się i wyszła na dwór.
Naomi Tanaka wyszła godzinę temu. Holly Grace wróciła do sypialni Dalliego. Po krótkim zamieszaniu związanym z wynajętym samochodem, który w tajemniczy sposób zniknął, kiedy Naomi weszła do domu, panna Sybil zawiozła ją do jedynego w Wynette hotelu. Naomi zapewniła Holly Grace, że ma czas do jutra, żeby przejrzeć kontrakt ze swoim prawnikiem i przemyśleć jej propozycję. Holly Grace właściwie nie miała się nad czym zastanawiać. Proponowali zawrotną sumę – sto tysięcy dolarów, i to wyłącznie za to, że będzie się wdzięczyła przed kamerami i uśmiechała na pokazach. Przypomniała sobie, jak brakowało im pieniędzy najedzenie.
Z kubkiem kawy w ręku weszła do pokoju Dalliego. Jego łóżko przypominało plac boju – nawet w nocy nie zaznał spokoju. Postawiła jego kubek przy łóżku i podniosła swój do ust.
Dziewczyna z Iskrą. Znaleźli ją w idealnej chwili. Miała już dość walki, udowadniania wszystkim, że jest równie dobra, jak koledzy, a jednak tkwić na tym samym stanowisku. Była gotowa podjąć nowe wyzwanie. I zarobić mnóstwo pieniędzy. Już dawno obiecała sobie, że jeśli los da jej szansę, wykorzysta ją bez wahania.
Usiadła w starym fotelu. Złota bransoleta na kostce lśniła w słońcu. Nagle wyobraziła sobie, co ją czeka: ciuchy od najlepszych projektantów, kosztowne futra, słynne nowojorskie restauracje. Po tylu latach wreszcie los się do niej uśmiechnął.
Spojrzała na Dalliego. Ci, którzy wiedzieli, że od dawna nie mieszkają razem, w kółko pytali, czemu do tej pory się nie rozwiedli. Nie rozumieli, że im odpowiada taki stan rzeczy, że są dla siebie rodziną.
Spojrzała na zarysy jego nóg pod kołdrą. Dawniej ten widok budził w niej pożądanie. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy kochali się po raz ostatni. Wiedziała tylko, że gdyby znowu poszli razem do łóżka, powróciłyby ich stare problemy. Ona na nowo stanie się zagubioną nastolatką, a on – zestresowanym chłopakiem, który robi, co w jego mocy, by utrzymać rodzinę w obliczu nadciągającej klęski. Kiedy przestali ze sobą sypiać, przekonali się, jaka to ulga, pozbyć się tamtej osobowości. Partnerów do łóżka można znaleźć na każdym kroku, prawdziwych przyjaciół – nie.
Dallie jęknął przez sen i przewrócił się na brzuch. Dała mu jeszcze chwilę, żeby się przeciągnął, a potem podeszła do niego. Odstawiła swój kubek, sięgnęła po jego.
– Przyniosłam ci kawę. Wypij to, a wrócisz do świata żywych.
Usiadł, oparł się o wezgłowie i, nadal zaspany, wyciągnął rękę. Podała mu kubek i odsunęła jasne włosy z czoła. Nawet teraz, wpółprzytomny i nieogolony, był niezwykle pociągający. Kiedy byli małżeństwem, bardzo jato denerwowało. Budziła się brzydka jak noc, a on wyglądał jak gwiazdor filmowy. Zapewniał ją że rano jest najpiękniejsza, ale nie wierzyła mu. Jeśli o nią chodzi, nie był obiektywny. Uważał, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie.
– Widziałaś dzisiaj Francie? – mruknął.
– Tak, przez sekundę w salonie, ale zaraz wybiegła. Dallie, jestem daleka od krytykowania twojego gustu, jeśli chodzi kobiety, ale wydaje sięniezbyt… zrównoważona. – Oparła się o wezgłowie, podkuliła kolana i zachichotała na wspomnienie sceny na parkingu Roustabout. – Ale cię zaatakowała, co? Ma za to u mnie plusa. To jedyna kobieta, oprócz mnie, która odważyła się na ciebie rzucić.
Łypnął na nią wrogo.
– Tak? No, to widzę, że macie sporo wspólnego. Obie za dużo gadacie, zwłaszcza rano.
Holly Grace nie zwracała uwagi na jego zły humor. Zawsze był zły po przebudzeniu. Mówiła dalej. Czasami udawało się jej wydobyć z niego interesujące strzępy informacji, zanim w pełni odzyskał panowanie nad sobą.
– Muszę przyznać, że dawno nie przygarnąłeś równie interesującej przybłędy -jest nawet lepsza niż ten klaun z rodeo. Skeet mówił, że zdemolowała ci pokój w Nowym Orleanie. Żałuję, że tego nie widziałam. – Oparła się na łokciu. – A tak z czystej ciekawości: dlaczego jej o mnie nie powiedziałeś?
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej znad krawędzi kubka, a potem odsunął go od ust, nie pijąc nawet łyka.
– Nie pleć bzdur. Oczywiście, że o tobie wiedziała. Twoje imię w kółko pojawiało się w rozmowach.
– Skeet powiedział to samo, ale czy któryś z was choć raz użył słowa: żona?
– Na pewno. Ja… albo Skeet… albo panna Sybil. – Przeczesał włosy palcami. – Sam nie wiem.
– Przykro mi, skarbie, ale mam wrażenie, że wczoraj po raz pierwszy usłyszała tę straszną nowinę.
Zniecierpliwiony, odstawił kubek.
– No i co z tego? Francie widzi tylko siebie, nie zależy jej na nikim innym. Jeśli o mnie chodzi, to skończona sprawa.
Nie zaskoczył jej tym. Wczorajsza awantura na parkingu wyglądała na ostateczne pożegnanie… chyba że zainteresowani kochają się do szaleństwa, jak oni kiedyś.
Gwałtownie odrzucił kołdrę i wstał, prawie nagi, jeśli nie liczyć białych slipów. Przyglądała mu się z przyjemnością i zastanawiała się, co za kretyn stwierdził, że kobiety nie lubią patrzeć na męskie ciała. Pewnie jakiś jajogłowy grubas z potrójnym podbródkiem.
Dallie poczuł na sobie jej wzrok, odwrócił się i łypnął gniewnie, choć wiedziała, że w głębi duszy się cieszy, że go podziwia.
– Muszę zapytać Skeeta, czy dał jej pieniądze na samolot. Jeśli nikt jej nie dopilnuje, wpakuje się w jeszcze większe tarapaty.
Holly Grace przyjrzała mu się uważniej, zaskoczona przypływem zazdrości. Już od dawna nie przeszkadzało jej, że Dallie ma inne kobiety, zwłaszcza że sama też nie żyła w celibacie, ale nie podobało jej się, że zależy mu na kobiecie, której sama nie zaakceptowała, co dowodzi, jaka z niej paskudna hipokrytka.
– Polubiłeś ją, co?
– Była w porządku – odparł sztywno.
Holly Grace chciała dowiedzieć się o wiele więcej, na przykład, jaka była w łóżku, ale wiedziała, że nic z niego nie wyciągnie, dała więc na razie spokój. Zresztą Dallie wreszcie oprzytomniał i mogła podzielić się z nim najważniejszą nowiną dnia.
Zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała.
Powiedziała, żeby się wypchał.
Wyjaśnił, że cieszy się z tej propozycji, ale uważa, że problemem jest jej podejście.
– Moje podejście to nie twój zakichany interes! – syknęła.
– Holly Grace, kiedyś zrozumiesz, że szczęście nie jest opakowane w banknoty dolarowe. Chodzi o coś więcej.
– A od kiedy niby jesteś takim ekspertem w tej kwestii? Nawet głupek wie, że lepiej być bogatym niż biednym. I nawet jeśli ty postanowiłeś sobie do końca życia pozostać nieudacznikiem, nie znaczy, że ja zrobię to samo.
Kłócili się i ranili jeszcze przez pewien czas, potem siedzieli, obrażeni, w milczeniu. Dallie zadzwonił do Skeeta, Holly Grace poszła się ubrać. Dawniej przerwaliby tę ciszę w łóżku, licząc naiwnie, że seks rozwiąże problemy ducha. Ale teraz byli mądrzejsi i z czasem gniew im minął. Wkrótce razem zeszli do kuchni na śniadanie.
Mężczyzna za kierownicą cadillaca budził strach, choć był niepokojąco przystojny; czarnowłosy, krępy, gniewny, o bystrych, czujnych oczach. Miała nieprzyjemne wrażenie, że już gdzieś widziała tę twarz, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Dlaczego nie zastanowiła się choć przez chwilę, gdy zaproponował, że ją podwiezie? Nie, bez namysłu wsiadła do samochodu. Zapytała go, co robił przed domem Dalliego, a on odparł, że jest szoferem, ale pasażerka już go nie potrzebuje.
Usiłowała wyjąć stopę spod kota, ale zwierzę kurczowo się jej uczepiło, dała więc spokój. Mężczyzna spojrzał na nią przez kłąb dymu z papierosa, a potem znów bacznie obserwował drogę. Co chwila nerwowo zerkał w boczne lusterko. Drażniło ją to. Czego się obawia? Może wcale nie jest szoferem? Może ukradł ten samochód? Dlaczego nie poczekała, aż Skeet odwiezie ją na lotnisko w San Antonio? Nie umierałaby teraz ze strachu. Po raz kolejny dokonała niewłaściwego wyboru. Dallie miał rację, kiedy powtarzał, że nie ma za grosz zdrowego rozsądku.
Dallie… Zagryzła usta i przyciągnęła kuferek z kosmetykami do piersi. Siedziała w kuchni, nie mogąc się poruszyć, a panna Sybil poszła na górę, spakowała jej rzeczy i wręczyła kopertę, w której była suma wystarczająca na bilet do Londynu. Francesca patrzyła tępo na kopertę. Wiedziała, że nie powinna jej przyjąć, a jeśli to zrobi, straci resztki szacunku do samej siebie. Poczuje się jak prostytutka, która przyjmuje wynagrodzenie za swoje usługi. Ale jeśli jej nie przyjmie… Wzięła pieniądze i czuła, jak umiera jej ostatnia niewinna, radosna cząstka. Nie patrząc w oczy pannie Sybil, wsunęła pieniądze do kuferka. Nagle zrobiło się jej niedobrze. Boże, a jeśli naprawdę jest w ciąży? Z najwyższym trudem powstrzymała odruch wymiotny. Starsza pani łagodniejszym niż zwykle głosem powiedziała, że Skeet odwiezie ją na lotnisko.
Francesca dumnie pokręciła głową i oznajmiła najbardziej wyniosłym tonem, na jaki mogła się zdobyć, że ma inne plany, porwała kuferek i wybiegła. Bała się, że jeszcze chwila, a rzuci się pannie Sybil w ramiona i z płaczem wyzna, że nie ma pojęcia, co robić.
Cadillac wpadł w koleinę. Jakiś czas temu zjechali z głównej drogi. W zadumie przyglądała się wydłużającym się cieniom na poboczu… i nagle coś ją uderzyło. To już nie była ta sama Francesca, co miesiąc temu. Czegoś się nauczyła.
– Jedziemy na zachód! – krzyknęła nagle. – A nie do San Antonio!
– To skrót. – Mężczyzna odłożył mapę.
Znowu zbierało się jej na mdłości. Gwałt… morderstwo… Może to zbiegły więzień? Zostawi jej poćwiartowane zwłoki gdzieś na poboczu? Nie wytrzyma tego dłużej. Ma złamane serce, jest zmęczona i nie stać jej na kolejną katastrofę. Daremnie szukała wzrokiem innego samochodu. Dostrzegła jedynie, o wiele kilometrów dalej, maszt radiowy.
– Proszę mnie wypuścić – powiedziała spokojnie, jakby wcale się nie obawiała, że chory psychicznie morderca zadźga jąna teksaskiej szosie.
Nie mogę- odparł. Jego oczy lśniły jak kawałki czarnego marmuru. -Proszę poczekać, dopóki nie dojedziemy bliżej granicy z Meksykiem, później panią wypuszczę.
Denerwowała się coraz bardziej. Mężczyzna głęboko zaciągnął się papierosem.
– Proszę posłuchać, nic pani nie zrobię, nie uznaję stosowania przemocy, po prostu wolałbym, żeby jechała ze mną kobieta, to nie budzi podejrzeń glin…
Nie udało mu się jej uspokoić, jeśli taki miał zamiar. Dotarło do niej, że to naprawdę zbieg. Nie zdołała powstrzymać ogarniającej jej histerii. Zwolnił na zakręcie. Nerwowo szarpnęła za klamkę.
– Ej! – Zahamował i złapał ją za ramię. Samochód się zatrzymał. – Proszę się uspokoić. Nic pani nie zrobię.
Usiłowała mu się wyrwać. Krzyczała. Kot wskoczył na siedzenie obok niej.
– Proszę mnie wypuścić! – wrzasnęła.
Mężczyzna trzymał mocno. Mówił, nie wyjmując papierosa z ust.
– Spokojnie. Chcę tylko dojechać bliżej granicy i…
Wydawało się jej, że czarne oczy patrzą coraz groźniej.
– Nie! – krzyknęła. – Chcę wysiąść! Tutaj! Zaraz! – Ze zdenerwowania nie mogła znaleźć klamki w drzwiach. Naparła na nie całym ciałem. Kot, zaskoczony zamieszaniem, wyprężył grzbiet i wbił pazury w udo mężczyzny.
Ten krzyknął z bólu i usiłował zepchnąć kota, który zamiauczał rozpaczliwie.
– Proszę go zostawić! – Francesca przestała się mocować z drzwiami i ruszyła kotu na ratunek. Uderzyła mężczyznę w ramię. Kot nie puszczał jego uda.
Niech pani go zabierze! – wrzasnął mężczyzna. Machnął ręką i przy okazji, niechcący wytrącił sobie papierosa z ust. Rozżarzony niedopałek wpadł mu za rozchełstaną koszulę. Jęknął z bólu, gdy żar dotknął skóry.
Trafił łokciem w klakson.
Francesca waliła go w klatkę piersiową.
Kot właził mu na ramię.
– Precz! – wrzasnął.
Francesca ponownie szarpnęła za klamkę, która tym razem ustąpiła. Wyskoczyła z wozu. Kot za nią.
– Oszalała pani! – wrzasnął kierowca, wyciągnął sobie papierosa zza koszuli i masował obolałe udo.
Francesca zobaczyła swój kuferek na przednim siedzeniu i rzuciła się w stronę otwartych drzwiczek, ale mężczyzna zobaczył, co robi, zatrzasnął drzwi i nacisnął pedał gazu.
– Mój kuferek! – zawołała. – Proszę mi go oddać!
– Sama go sobie weź! – Pokazał jej środkowy palec i odjechał w obłoku kurzu.
– Mój kuferek! – krzyczała. – Muszę go odzyskać!
Biegła za cadillakiem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Wtedy osunęła się na kolana pośrodku drogi.
Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Roześmiała się, dziko, nieludzko. No, to wreszcie się doigrała. Tylko że tym razem złotowłosy rycerz nie wybawi jej z opresji. Obok rozległo się chrapliwe miauknięcie. Nie ma nikogo, oprócz jednookiego kota.
Wstrząsały nią dreszcze. Otuliła się ramionami. Bała się, że lada chwila rozpadnie się na kawałki, tu, pod bezkresnym, bezchmurnym niebem, na pustej drodze, w obłoku kurzu… Straciła już wszystko. Tu, w tym kraju, straciła wszystko, co miała. Wszystko, czym była.
Powracały wspomnienia cytatów z Biblii, słowa dawno zapomnianych niań, coś o drodze do Damaszku, o upadku i powstaniu… Ukryła dłonie w kurzu i zapragnęła cudu, iście biblijnego cudu, który pozwoliłby jej odrodzić się na nowo… Czekała na głos niebios, który do niej przemówi i wskaże drogę. Czekała i nagle zaczęła się modlić, po raz pierwszy w życiu:
– Boże, błagam… spraw cud. Boże, odezwij się do mnie… Daj mi znak…
Była to szczera, żarliwa modlitwa, jej wiara, zrodzona w chwili rozpaczy – niezachwiana, bezgraniczna. Bóg jej odpowie. Musi. Czekała na zwiastuna z płonącym mieczem, który poprowadzi ją ku nowemu życiu.
– Zrozumiałam nauczkę, Boże. Naprawdę. Już nigdy nie będę samolubna. – Czekała. Łzy rzeźbiły jasne smugi na zakurzonych policzkach. Czekała na posłańca i nagle zobaczyła jakąś postać… początkowo niewyraźną. Skupiła się, szukała w najdalszych zakątkach umysłu, szukała w wyobraźni tej wizji posłańca. Szukała i znalazła…
Scarlett O'Hara.
Zobaczyła Scarlett leżącą na ziemi Tary, na tle wzgórza w technikolorze. Scarlett, która ślubuje:
„Bóg mi świadkiem, że już nigdy więcej nie będę głodna".
Francesca czuła, jak ogarnia ją histeryczny śmiech przez łzy. Przysiadła na piętach i roześmiała się na całe gardło. Typowe, pomyślała. Czego innego się spodziewała? Inni ludzie w odpowiedzi na modlitwy dostają pioruny i aniołów. Ona dostała Scarlett.
Wstała i szła, bezmyślnie, przed siebie, w tumanach kurzu. Nagle wyczuła coś w tylnej kieszeni. Sięgnęła tam i wyjęła – dwudziestopięciocentową monetę. Spojrzała na nią. Sama w obcym kraju, bez dachu nad głową, prawdopodobnie w ciąży – nie może zapominać o tej katastrofie – stała na teksa-skiej drodze, mając tylko ubranie na grzbiecie, jedną monetę w dłoni i wizję Scarlett O'Hary.
I nagle ogarnęła ją dziwna euforia, poczuła, że może wszystko. To Ameryka, kraj wielkich szans. Miała siebie dosyć, nie podobało jej się to, kim się stała. Była gotowa zacząć od nowa.
Córka Black Jacka spojrzała na drobną monetę w dłoni, zważyła ją i zamyśliła się głęboko. Skoro ma zacząć od początku, nie chce mieć niczego, co ją wiąże z przeszłością. Bez namysłu cisnęła monetę w dal.
W bezkresnej przestrzeni nie słyszała nawet, gdzie dwudziestopięciocentówka upadła.