Rozdział 34

Pogrzeb

Jared doskoczył do Kyle’a i zdzielił go pięścią w twarz. Trafiony opadł na materac z wywróconymi oczami i otwartymi ustami.

Przez kilka sekund panowała cisza.

– No więc – odezwał się Doktor łagodnym głosem – z medycznego punktu widzenia to chyba nie było najwłaściwsze.

– Ale za to ja czuję się lepiej – odparł chmurno Jared.

Na twarzy Doktora zagościł nikły uśmiech.

– Z drugiej strony, parę minut snu raczej go nie zabije. Jeszcze raz zajrzał mu pod powieki i sprawdził puls.

– Co się stało? – odezwał się cicho Wes gdzieś znad mojej głowy.

– Kyle próbował go zabić – odparł Jared, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. – Chyba nas to nie dziwi?

– Nie próbował – bąknęłam. Wes spojrzał pytająco na Jareda.

– Altruizm przychodzi mu łatwiej niż kłamstwa – zauważył Jared.

– Robisz mi to na złość? – zapytałam. Moja cierpliwość nie tyle się kończyła, co nie było po niej śladu. Jak długo już nie spałam? Bardziej niż noga bolała mnie tylko głowa. Każdy oddech sprawiał mi ból w boku. Uświadomiłam sobie, nie bez pewnego zdziwienia, że jestem w bardzo złym nastroju. – Bo jeżeli tak, to muszę przyznać, że dobrze ci idzie.

Jared i Wes spojrzeli na mnie ze zdumieniem. Byłam pewna, że miny pozostałych wyglądają podobnie. Może z wyjątkiem Jeba, który jak nikt inny umiał zachować twarz pokerzysty.

– Jestem k o b i e t ą – żachnęłam się. – I całe to mówienie o mnie per „on” strasznie działa mi na nerwy.

Jared zamrugał, zbity z tropu. Po chwili jednak odzyskał srogi wyraz.

– Bo jesteś przebrana w kobiece ciało?

Wes spojrzał na niego krzywo.

– Bo jestem s o b ą – syknęłam.

– Według czyjej definicji?

– Chociażby według waszej. Należę do płci, która wydaje na świat młode. A może to niewystarczająco kobiece?

Zamknęło mu to usta. Poczułam namiastkę samozadowolenia.

I słusznie, przyklasnęła mi Melanie. Zachowuje się jak świnia.

Dzięki.

My, dziewczyny, musimy się trzymać razem.

– Nigdy nam o tym nie opowiadałaś – powiedział cicho Wes, podczas gdy Jared zastanawiał się nad ripostą. – Jak to u was wygląda?

Jego oliwkowa cera nabrała rumieńców, jak gdyby dopiero po fakcie zdał sobie sprawę, że wypowiedział te słowa na głos.

– To znaczy, nie musisz odpowiadać, jeżeli to nietaktowne pytanie.

Zaśmiałam się. Byłam w dziwnym, rozchwianym nastroju. Miałam głupawkę, jak to ujęła Mel.

– Nie, nie pytasz o nic… niestosownego. U nas to nie przebiega w tak… skomplikowany sposób jak u was. – Zaśmiałam się znowu i zrobiło mi się ciepło. Pamiętałam to aż nazbyt wyraźnie.

Masz kosmate myśli.

To twoje myśli, odparowałam.

– A więc?… – zapytał Wes.

Westchnęłam.

– Wśród nas jest bardzo niewiele… Matek. To znaczy, niezupełnie Matek. Tak się nas nazywa, ale tak naprawdę chodzi o samą możliwość macierzyństwa… – Zaczęłam o tym rozmyślać i szybko spoważniałam. W świecie dusz w ogóle nie było żywych Matek, trwały jedynie w pamięci potomnych.

– Masz taką m o ż l i w o ś ć? – zapytał sztywno Jared.

Wiedziałam, że wszyscy mnie słuchają. Nawet Doktor zastygł z uchem nachylonym nad piersią Kyle’a.

Nie odpowiedziałam na to pytanie.

– Jesteśmy… trochę jak ule pszczół albo jak mrówki. Mamy mnóstwo bezpłciowych osobników i królową…

– Królową? – powtórzył za mną Wes, spoglądając dziwnie.

– Nie do końca. Ale na każde pięć, dziesięć tysięcy dusz przypada tylko jedna Matka. Czasem nawet mniej. Nie ma żelaznej reguły.

– A ile jest trutni? – zapytał Wes.

– Nie, nie – nie ma żadnych trutni. Mówiłam, to prostsze.

Czekali, aż im wszystko wyjaśnię. Przełknęłam ślinę. Nie powinnam była poruszać tego tematu. Nie miałam ochoty dłużej o tym rozprawiać. Czy naprawdę nie mogłam przecierpieć, że Jared mówi o mnie „on”?

Nie zamierzali mi teraz odpuścić. Zmarszczyłam brwi, lecz kontynuowałam. Przecież sama zaczęłam.

– Matki… się dzielą. Każda… komórka – chyba tak to byście nazwali, choć różnimy się od was budową – no więc każda komórka staje się nową duszą. Każda nowa dusza nosi w sobie okruch pamięci matki, ślad po niej.

– Ile komórek? – zapytał Doktor zaciekawiony. – Ile młodych?

Wzruszyłam ramionami.

– Około miliona.

Otworzyli szeroko oczy w przerażeniu. Wes odsunął się ode mnie, ale powtarzałam sobie, że nie powinnam czuć się urażona.

Doktor zagwizdał pod nosem. Był jedyną osobą, która chciała słuchać dalej. Aaron i Andy wyglądali na zaniepokojonych. Nigdy wcześniej nie słuchali moich opowieści, nie wiedzieli, jak dużo potrafię mówić.

– Kiedy to się dzieje? Potrzeba jakiegoś katalizatora?

– To wybór. Własnowolna decyzja. Tylko tak umieramy. Poświęcamy się dla nowego pokolenia.

– Mogłabyś to zrobić w każdej chwili, podzielić wszystkie komórki, ot tak, po prostu?

– Może nie „ot tak, po prostu”, ale tak.

– Czy to bardzo złożone?

– Decyzja, owszem. Sam proces jest… bolesny.

– Bolesny?

Czemu go to dziwiło? Przecież na Ziemi było podobnie.

Mężczyźni, prychnęła Mel.

– Bardzo – powiedziałam. – Wszystkie dusze pamiętają, co czuła wtedy ich Matka.

Doktor gładził się po brodzie, zafascynowany.

– Ciekawe, jak przebiegała ewolucja waszego gatunku… zanim wykształciło się społeczeństwo z królowymi-samobójczyniami. – Myślami był gdzieś daleko.

– Altruizm – powiedział cicho Wes.

– Hmm. Tak – przytaknął Doktor.

Zamknęłam oczy, żałując, że się w ogóle odzywałam. Kręciło mi się w głowie. Nie byłam pewna, czy to po prostu zmęczenie, czy może rana głowy.

– Ach – westchnął cicho Doktor. – Spałaś chyba jeszcze mniej niż ja, prawda? Należy ci się odpoczynek.

– Nic mi nie jest – wymamrotałam, ale nie otworzyłam oczu.

– No to pięknie – rzucił ktoś pod nosem. – Mamy w jaskiniach pieprzoną królową matkę obcych. Za chwilę może się zamienić w milion małych robali.

– Cii.

– Nic by wam nie zrobiły – odpowiedziałam, nie otwierając oczu. – Bez żywicieli od razu by poumierały. – Skrzywiłam się na myśl o tak niewyobrażalnej tragedii. Milion malutkich, bezbronnych duszyczek, srebrzystych niemowląt, usychających…

Nikt nic nie powiedział, ale czułam w powietrzu ulgę.

Byłam bardzo zmęczona. Nie obchodziło mnie już nawet, że parę kroków dalej leży Kyle. Ani że dwaj z mężczyzn, którzy go przynieśli, wezmą jego stronę, gdy się ocknie. Obchodził mnie jedynie sen.

Ale oczywiście wtedy obudził się Walter.

– Au – zajęczał cichutko. – Gladdie?

Ja także jęknęłam i obróciłam się ku niemu. Ból w nodze wykrzywił mi twarz, ale nie byłam w stanie przekręcić tułowia. Wyciągnęłam do niego ręce i chwyciłam go za dłoń.

– Już – szepnęłam.

Walter odetchnął z ulgą.

Doktor uciszył protestujących Andy’ego i Aarona.

– Wanda odmawia sobie snu i spokoju, żeby mu ulżyć. Ma obolałe dłonie od ściskania go za rękę. A wy co dla niego zrobiliście?

Walter jęknął przeciągle, z początku nisko i głęboko, lecz jego głos szybko przeszedł w wizg.

Doktor skrzywił się.

– Aaron, Andy, Wes… Moglibyście, hm, powiedzieć Sharon, żeby przyszła?

– Wszyscy trzej?

– Wynocha – przetłumaczył Jeb.

Jedyną odpowiedzią było szuranie stóp zmierzających ku wyjściu.

– Wando – szepnął Doktor, nachylając mi się nad uchem. – On bardzo cierpi. Nie mogę pozwolić, żeby całkiem odzyskał przytomność.

Próbowałam równo oddychać.

– To lepiej, że mnie nie poznaje. Że bierze mnie za Gladdie.

Otworzyłam oczy. Jeb stal przy łóżku Waltera; twarz chorego wyglądała, jakby nadal spał.

– Żegnaj, Walt – powiedział Jeb. – Do zobaczenia po tamtej stronie.

Odstąpił od łóżka.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Będzie nam ciebie brakowało – odezwał się cicho Jared.

Doktor znów odpakowywał morfinę z szeleszczącego papieru.

– Gladdie? – załkał Walt. – Boli mnie.

– Cii. Zaraz przestanie. Doktor da ci zastrzyk.

– Gladdie?

– Tak?

– Kocham cię, Gladdie. Zawsze cię kochałem.

– Wiem, Walter. Ja… ja ciebie też. Wiesz jak bardzo.

Walter westchnął.

Zobaczyłam, jak Doktor pochyla się nad nim ze strzykawką, i zamknęłam oczy.

– Spij spokojnie, przyjacielu – zamamrotał.

Palce Waltera odprężyły się i poluzowały. Nadal je ściskałam – teraz to ja nie chciałam go puścić.

Minęły trzy minuty i zrobiło się tak cicho, że słyszałam jedynie własny oddech. Niejednostajny, urywany, przypominający łkanie.

Ktoś poklepał mnie po ramieniu.

– Odszedł – powiedział Doktor napiętym głosem. – Już nie cierpi. Wyciągnął moją dłoń z ręki zmarłego, obrócił mnie ostrożnie i ułożył w wygodniejszej pozycji. Ale prawie nie odczułam zmiany. Teraz, gdy wiedziałam, że Walter już mnie nie słyszy, łkałam głośniej. Złapałam się za rwący bok.

– Jak tam sobie chcesz. Skoro musisz – wymamrotał Jared tonem urazy. Próbowałam otworzyć oczy, ale nie dałam rady.

Coś ukłuło mnie w ramię. Nie pamiętałam, żebym miała tam jakąś ranę. I to jeszcze w tak dziwnym miejscu, po wewnętrznej stronie łokcia.

Morfina, szepnęła Melanie.

Powoli odpływałyśmy. Nie czułam nawet niepokoju, choć przecież powinnam.

Nikt się ze mną nie pożegnał, pomyślałam otępiałe. Nie liczyłam na Jareda… ale Jeb… Doktor… Iana nie było…

Nie umierasz, zapewniła mnie Mel. Zasypiasz.


*

Kiedy się obudziłam, sufit był ciemny, gwiaździsty. Noc. Mnóstwo gwiazd. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie jestem. Nic nie przesłaniało mi nieba, nie widziałam ani kawałka sufitu. Wszędzie tylko gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy…

Wiatr delikatnie omiótł mi twarz. Pachniał… pyłem i… czymś jeszcze, czymś dziwnym. Nieobecnością. Nie czułam stęchlizny ani siarki. Powietrze było suche.

– Wanda? – szepnął ktoś, dotykając mojego zdrowego policzka.

Ruszyłam oczami i ujrzałam nad sobą oświetloną przez gwiazdy twarz Iana. Jego dłoń była chłodniejsza niż wiatr, lecz miła w dotyku, ponieważ powietrze było bardzo suche. Co to za miejsce?

– Wanda? Spisz? Nie mogą dłużej czekać.

Mówił szeptem, więc odpowiedziałam równie cicho.

– Co?

– Zaraz zaczną. Pomyślałem, że będziesz chciała przy tym być.

– Ocknęła się? – rozległ się głos Jeba.

– Co zaczną?

– Pogrzeb Waltera.

Próbowałam usiąść, ale ciało miałam jak z waty. Ian położył mi dłoń na czole. Nie chciał, żebym wstawała.

Zaczęłam obracać głową, by zobaczyć więcej…

Byliśmy na zewnątrz.

N a z e w n ą t r z.

Po lewej niczym miniaturowa góra wznosił się usypany stos głazów porośnięty krzakami. Po prawej rozciągała się i ginęła w ciemnościach pustynna równina. Spojrzałam wzdłuż ciała i zobaczyłam gromadę ludzi pod gołym niebem. Byli jacyś nieswoi. Dobrze ich rozumiałam – czuli się odsłonięci.

Znów spróbowałam wstać. Chciałam podejść bliżej, zobaczyć więcej. Ian wciąż mi nie pozwalał.

– Spokojnie – powiedział. – Nie podnoś się.

– Pomóż mi – poprosiłam.

– Wanda?

Najpierw usłyszałam głos Jamiego, a po chwili zobaczyłam jego samego. Biegł w moją stronę, włosy mu podskakiwały.

Palcami wyczułam pod sobą krawędź maty. Jak się tu dostałam?

– Nie poczekali – powiedział Jamie do Iana. – Zaraz skończą.

– Pomóżcie mi wstać.

Jamie wyciągnął rękę, ale Ian potrząsnął głową.

– Ja to zrobię.

Ostrożnie wsunął pode mnie ręce, uważając szczególnie na obolałe miejsca. Kiedy dźwignął mnie z ziemi, głowa przechyliła mi się na bok jak tonący statek. Jęknęłam.

– Co mi dał Doktor?

– Trochę morfiny, żebyś straciła przytomność. Zresztą i tak potrzebowałaś snu.

Zmarszczyłam brwi.

– Ktoś kiedyś może jej potrzebować bardziej.

– Cii.

Usłyszałam w oddali cichy glos. Obróciłam głowę.

Ponownie ukazała mi się gromada ludzi. Stali w nierównym szeregu przed niewielkim, ciemnym otworem wykopanym przez wiatr w stercie kamieni.

Poznałam głos Trudy.

– Walter zawsze umiał dostrzec we wszystkim jasną stronę. Potrafił doszukać się jasnej strony w czarnej dziurze. Będzie mi tego brakować.

Jakaś postać uczyniła krok do przodu. To była Trudy – poznałam ją po ciemnoszarym warkoczu. Rzuciła do dziury garść czegoś drobnego. Piasku. Opadł na ziemię, cichutko szeleszcząc.

Trudy stanęła z powrotem u boku męża, a wtedy on wystąpił naprzód.

– W końcu odnajdzie Gladys. Jest teraz szczęśliwszy. – Geoffrey rzucił swoją garść piasku.

Ian stanął ze mną na prawym krańcu szeregu, na tyle blisko, że widziałam czarne wnętrze groty. Na ziemi przed nami czerniał jakiś podłużny kształt, wokół niego stali w półkolu wszyscy ludzie z jaskiń.

Wszyscy – dosłownie wszyscy.

Teraz Kyle zrobił krok do przodu.

Zadrżałam, a wtedy Ian przycisnął mnie lekko do siebie.

Kyle nie spoglądał w naszą stronę. Widziałam jego twarz z profilu. Prawe oko miał tak spuchnięte, że ledwie się otwierało.

– Walter do końca pozostał człowiekiem – odezwał się. – To najlepsze, co mogło go spotkać. – Rzucił garść piachu na czarny prostokąt i zajął z powrotem swoje miejsce.

Obok niego stał Jared. Ruszył przed siebie i zatrzymał się u brzegu grobu.

– Walter był dobry na wskroś. Nikt z nas mu nie dorównywał. – Rzucił swoją garść.

Następny był Jamie. Jared poklepał go po ramieniu, gdy się mijali.

– Walter był dzielny – powiedział Jamie. – Nie bał się umierać, nie bał się żyć i… nie bał się u w i e r z y ć. Podejmował własne decyzje i to były słuszne decyzje. – Rzucił garść piasku, obrócił się i wrócił na miejsce, spoglądając mi w oczy.

– Twoja kolej – odezwał się, stanąwszy obok. Andy zbliżał się już do grobu z łopatą w ręku.

– Poczekaj – powiedział Jamie półgłosem niosącym się wśród ciszy. – Jeszcze Wanda i Ian.

Dookoła rozległ się szmer niezadowolenia. Miałam wrażenie, że mózg próbuje mi się wyrwać z czaszki.

– Okażmy trochę szacunku – odezwał się Jeb, głośniej niż Jamie. Jak dla mnie zbyt głośno.

W pierwszej chwili chciałam dać znak Andy’emu, żeby zaczynał, i poprosić Iana, by mnie stamtąd zabrał. To był ludzki rytuał, ludzka żałoba. Ale ja też byłam pogrążona w żałobie. I miałam coś do powiedzenia.

– Ian, pomóż mi wziąć trochę piasku.

Ian przykucnął, dzięki czemu mogłam nabrać w garść drobnych kamyczków. Oparł mój ciężar na kolanie, by samemu też po nie sięgnąć. Potem wyprostował się i poniósł mnie nad grób.

Nie widziałam, co jest w dziurze. W cieniu skały było ciemno, a grób wydawał się bardzo głęboki.

Ian przemówił pierwszy.

– Walter był wszystkim tym, co w ludziach najlepsze i najjaśniejsze – powiedział, rozrzucając piasek. Dopiero po dłuższej chwili usłyszałam, jak ziarenka lądują cicho na dnie.

Ian spojrzał na mnie.

Pod rozgwieżdżonym niebem zapanowała zupełna cisza. Nawet wiatr ustał. Mówiłam szeptem, ale wiedziałam, że wszyscy mnie słyszą.

– Miałeś serce niezatrute nienawiścią. Twoje istnienie jest dowodem naszego błędu. Nie mieliśmy prawa odbierać ci tego świata, Walterze. Mam nadzieję, że twoje marzenia się ziszczą. Mam nadzieję, że odnajdziesz Gladdie.

Rozwarłam palce, przepuszczając przez nie kamyki. Czekałam, dopóki nie usłyszałam, jak rozpryskują się cicho na ciele Waltera na dnie ciemnego grobu.

Gdy tylko Ian uczynił krok do tyłu, Andy zabrał się do pracy i zaczął zasypywać grób jasną, piaszczystą ziemią z kopca usypanego parę kroków dalej. Lądowała na dnie z ciężkim dźwiękiem, od którego przechodziły mnie dreszcze.

Po chwili dołączył do niego Aaron z drugą łopatą. Ian obrócił się z wolna i poniósł mnie na bok, by zrobić im miejsce. Ciężki odgłos upadającego piasku unosił się echem za naszymi plecami. Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Słyszałam, jak się snują, wymieniając uwagi na temat pogrzebu.

Dopiero gdy Ian niósł mnie z powrotem w stronę ciemnej maty – obcego ciała na piaszczystej równi – pierwszy raz mu się przyjrzałam. Twarz miał zmęczoną, pokrytą smugami kurzu. Już raz go takiego widziałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy to było. Po chwili położył mnie z powrotem na matę. Co niby miałam tu robić, pod gołym niebem? Spać? Tuż za nami był Doktor – obaj z Ianem klęknęli przy mnie w piasku.

– Jak się czujesz? – zapytał Doktor, dotykając mojego boku. Chciałam wstać, lecz Ian przycisnął mi ramię.

– Dobrze. Może dam radę iść o własnych…

– Nie ma co się spieszyć. Dajmy nodze parę dni, zgoda? – Uniósł mi machinalnie lewą powiekę i zaświecił w oko malutkim strumieniem światła. Prawym okiem widziałam, jak na twarzy zatańczył mu jasny refleks. Zmrużył oczy i odsunął się o kilka centymetrów. Za to dłoń Iana na moim barku nawet nie drgnęła. Zdziwiło mnie to.

– Hmm. Cóż, to mi nie pomaga w pracy. Jak tam głowa? – zapytał Doktor.

– Mam lekkie zawroty. Ale to chyba nie od rany, tylko od tego leku, który mi dałeś. Nie podoba mi się to uczucie – już chyba wolałabym, żeby mnie bolało.

Obaj skrzywili się.

– No co? – zapytałam zdziwiona.

– Będę cię musiał uśpić jeszcze raz, Wando. Przykro mi.

– Ale… dlaczego? – szepnęłam. – Naprawdę nic mi nie jest. Nie chcę…

– Musimy cię zanieść z powrotem do jaskiń – uciął Ian ściszonym głosem, tak jakby nie chciał, żeby inni usłyszeli. Wciąż dochodziły nas glosy odbijające się cichym echem od skał. – Obiecaliśmy… że będziesz nieprzytomna.

– Zwiążcie mi oczy, tak jak ostatnio.

Doktor wyjął z kieszeni strzykawkę. Była już wciśnięta, zostało jedynie ćwierć zawartości. Odsunęłam się bojaźliwie w kierunku Iana, lecz ten zacisnął dłoń, którą trzymał mi na ramieniu.

– Zbyt dobrze znasz jaskinie – bąknął Doktor. – Chcą mieć pewność, że niczego się nie domyślisz…

– Ale dokąd miałabym uciec? – wyszeptałam gorączkowo. – Nawet gdybym znała drogę do wyjścia? Po tym wszystkim, co się wydarzyło, dlaczego miałabym tego chcieć?

– Jeżeli to ich uspokoi… – powiedział Ian.

Doktor wziął do ręki mój nadgarstek. Nie broniłam się. Kiedy wbijał mi igłę w skórę, odwróciłam się. Spojrzałam na Iana. W mroku nocy jego oczy były zupełnie ciemne. Zmrużył je, gdy popatrzyłam na niego skrzywdzonym wzrokiem.

– Przykro mi – wymamrotał. Była to ostatnia rzecz, jaką usłyszałam.

Загрузка...