Rozdział 8

Miłość

– Ty boisz się latać? – W glosie Łowczyni słychać było kpinę i niedowierzanie. – Osiem razy leciałaś z planety na planetę, a boisz się polecieć wahadłowcem do Arizony?

– Po pierwsze, nie boję się. Po drugie, w trakcie lotów międzyplanetarnych byłam zahibernowana. I po trzecie, mój żywiciel ma chorobę lokomocyjną.

Łowczyni przewróciła oczami.

– W takim razie należy wziąć leki! Co byś zrobiła, gdyby Uzdrowiciel Fords nie przeniósł się do Saint Mary’s? Pojechałabyś samochodem do Chicago?

– Nie. Ale ponieważ w tej sytuacji opcja samochodowa jest jak najbardziej rozsądna, chętnie z niej skorzystam. Przy okazji zobaczę trochę tego świata. Pustynia bywa niesamowita…

– Pustynia jest nudna jak flaki z olejem.

– …a mnie się wcale nie spieszy. Muszę przemyśleć wiele spraw i przyda mi się odrobina samotności. – Postałam jej znaczące spojrzenie.

– Nie rozumiem zresztą, po co miałabyś się z nim spotykać. W tym mieście nie brakuje bardzo dobrych Uzdrowicieli.

– Ufam mu. Ma w takich sprawach doświadczenie, a ja czuję się niedoinformowana. – Znowu spojrzałam na nią wymownie.

– Masz za mało czasu, żeby się nie spieszyć, Wagabundo. Wierz mi, widzę to.

– Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę uwierzyć w pani bezstronność. Poznałam się już wystarczająco na zachowaniu ludzi, by wiedzieć, kiedy ktoś próbuje mną manipulować.

Spojrzała na mnie gniewnie.

Do wypożyczonego dzień wcześniej samochodu pakowałam nieliczne rzeczy. Miałam w torbie ubrania na tydzień i trochę kosmetyków. Nie brałam zbyt dużo, ale też w domu zostawiłam jeszcze mniej. W ogóle niewiele miałam. Po tylu miesiącach ściany mojego niewielkiego mieszkania były nadal gołe, a półki puste. Może nigdy tak naprawdę nie chciałam tu zostać na stałe.

Łowczyni stała na chodniku, tuż obok otwartego bagażnika, i za każdym razem, gdy podchodziłam, serwowała mi uszczypliwe uwagi. Była na szczęście zbyt niecierpliwa, żeby pojechać za mną. Wiedziałam, że poleci do Tucson wahadłowcem, do czego zresztą usilnie próbowała mnie namówić. Przyjęłam to z wielką ulgą. Wzdragałam się na samą myśl, że mogłaby być ze mną na każdym postoju, eskortować mnie do ubikacji na stacjach benzynowych i zarzucać pytaniami w oczekiwaniu na zielone światło. Jeżeli decydując się na nowe ciało, mogłabym się od niej uwolnić… Co tu dużo mówić, była to nie lada zachęta.

Miałam też inną opcję. Mogłam w ogóle porzucić tę planetę i udać się na kolejną, dziesiątą. Spróbować zapomnieć to, co mnie tu spotkało. Ziemia byłaby jedynie małą skazą w moim nieposzlakowanym życiorysie.

Tylko dokąd miałabym polecieć? Na któryś ze światów, gdzie już byłam? Jednym z moich ulubionych była Planeta Śpiewu, ale miałabym zrezygnować ze wzroku? Z kolei Planeta Kwiatów była przepiękna, ale chlorofilowe formy życia doświadczały bardzo niewielu emocji. Po tak dynamicznym miejscu jak Ziemia nie wytrzymałabym tam z nudów.

Na jakąś nową planetę? Była jedna taka – tu na Ziemi nazywano tamtejszych żywicieli Delfinami, z braku lepszego określenia, choć w istocie przypominali oni bardziej ważki niż zwierzęta wodne. Były to istoty wysoko rozwinięte i na pewno ruchliwe, ale po długim pobycie wśród Wodorostów miałam na pewien czas dość życia w wodzie.

Nie, obecna planeta ciągle była dla mnie tajemnicą. Żadne inne miejsce we wszechświecie nie urzekało mnie tak jak ta cicha, zacieniona ulica ciągnąca się pośród zieleni trawników, ani nie kusiło tak jak bezchmurne niebo nad pustynią, której wygląd znałam tylko ze wspomnień Melanie.

Melanie nie komentowała moich wyborów. Odkąd postanowiłam odnaleźć Fordsa Cichą Toń, mojego pierwszego Uzdrowiciela, niewiele się odzywała. Nie byłam pewna, jak to rozumieć. Czy chciała pokazać, że nie jest aż tak groźna, że da się z nią wytrzymać? Przygotowywała się na wtargnięcie Łowczyni? Na śmierć? A może szykowała się do walki ze mną? Do próby odzyskania kontroli nad ciałem?

Tak czy inaczej, przestała mi się narzucać. Czuwała tylko gdzieś tam w mojej głowie, ledwo uchwytna.

Wróciłam do domu ostatni raz, żeby sprawdzić, czy czegoś nie zapomniałam. Mieszkanie świeciło pustkami. Były w nim tylko najbardziej podstawowe sprzęty, pozostawione przez poprzednich lokatorów. Te same talerze w szafkach, poduszki na łóżku, lampy na stołach. Zdałam sobie sprawę, że jeśli nie wrócę, następny lokator nie będzie miał tu zbyt wiele sprzątania.

Wychodząc, usłyszałam telefon. Zawróciłam, by go odebrać, ale nie zdążyłam – wcześniej ustawiłam sekretarkę, żeby włączała się natychmiast. Nagrałam też niejasne wytłumaczenie swojej nieobecności – nie ma mnie do końca semestru, a moje wykłady są odwołane do czasu znalezienia zastępstwa. Nie powiedziałam dlaczego. Spojrzałam teraz na zegarek nad telewizorem. Było parę minut po ósmej rano. To pewnie Curt właśnie przeczytał zdawkowego maila, którego wysłałam mu wczoraj późno wieczorem. Miałam wyrzuty sumienia, że nie dokończyłam pracy, której się podjęłam. Czułam się trochę tak, jakbym już porzuciła żywiciela. I kto wie, być może ten krok, odejście z uczelni, był zapowiedzią mojej następnej decyzji i jeszcze większej hańby. Na myśl o tym wszystkim poczułam się nieswojo. Postanowiłam nie odsłuchiwać wiadomości, choć w zasadzie niespieszno mi było wychodzić.

Jeszcze raz rozejrzałam się po pustym mieszkaniu. Nie czułam się wcale tak, jakbym coś za sobą zostawiała. Nie byłam przywiązana do tych pomieszczeń. Miałam dziwne wrażenie, że ten świat – nie tylko Melanie, ale cały glob – mnie nie chce, że ciepłe uczucia, jakimi go darzę, nie są odwzajemnione. Nie udało mi się tu zapuścić korzeni. Na myśl o korzeniach uśmiechnęłam się krzywo do siebie. Korzenie. Co za nonsens.

Nigdy wcześniej nie miałam żywiciela, który ulegał tego typu przesądom. To było ciekawe. Trochę jak uczucie, że jest się obserwowanym, choć dookoła nikogo nie widać. Dostałam na karku gęsiej skórki.

Powoli zamknęłam za sobą drzwi, oczywiście nie na klucz – i tak nikt tu nie wejdzie do czasu, aż wrócę lub wprowadzi się nowy lokator.

Otworzyłam drzwi samochodu i usiadłam za kierownicą, ani razu nie spoglądając w stronę Łowczyni. Ani Melanie, ani ja nie byłyśmy doświadczonymi kierowcami, więc trochę się stresowałam. Ale też byłam pewna, że szybko oswoję się z autem.

– Będę czekać w Tucson – powiedziała Łowczyni, zaglądając przez otwarte okno, kiedy zapalałam silnik.

– Nie wątpię – burknęłam pod nosem.

Przebiegłam wzrokiem po desce rozdzielczej i ze źle skrywanym uśmieszkiem nacisnęłam przycisk zamykający okno, zmuszając Łowczynię, by odskoczyła.

– Może – zaczęła ponownie, tym razem prawie krzycząc, tak bym mogła ją usłyszeć przez zamknięte okno pomimo hałasu silnika – może jednak dogonię cię samochodem.

Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

Powiedziała to tylko po to, żeby mi dokuczyć. Starałam się nie dać po sobie poznać, że jej się to udało. Ruszyłam spod domu, nie odrywając oczu od jezdni.

Bez trudu znalazłam wjazd na autostradę i patrząc na znaki, wydostałam się z San Diego. Wkrótce zaczęła się prosta droga, na której drogowskazy nie były już w ogóle potrzebne. Za osiem godzin będę w Tucson. Trochę zbyt prędko. Może zatrzymam się na noc w jakimś miasteczku. Gdybym miała pewność, że Łowczyni czeka na mnie w Tucson, a nie jedzie za mną, taki postój byłby wręcz wymarzony.

Często zerkałam mimowolnie w lusterko, aby się upewnić, że jadę sama. Prowadziłam wolno, nie spiesząc się do celu, więc co rusz wyprzedzały mnie inne samochody. Za kierownicami widywałam wyłącznie obce twarze. Nie powinnam się była dać podpuścić Łowczyni. Oczywiście, że nie miałaby cierpliwości, by jechać tak daleko autem. Mimo to jednak ciągle jej wypatrywałam.

Bywałam wcześniej nad oceanem, w różnych częściach urokliwego kalifornijskiego wybrzeża, ale jeszcze nigdy nie zapuszczałam się dalej na wschód. Cywilizacja szybko zniknęła w tyle, ustępując miejsca nagim wzgórzom i skałom, zwiastunom jałowego krajobrazu pustyni.

Oddaliwszy się od cywilizacji, poczułam odprężenie. Prawdę mówiąc, trochę mnie to zmartwiło. Samotność nie powinna mnie cieszyć. W końcu dusze były istotami społecznymi. Żyłyśmy i pracowałyśmy razem, w zgodzie i harmonii. Wszystkie byłyśmy takie same: troskliwe, uczciwe, miłujące pokój. Dlaczego czułam się lepiej z dala od innych? Czy to za sprawą Melanie?

Skupiłam na niej uwagę, ale znalazłam ją wycofaną, śpiącą.

Odkąd zaczęła do mnie mówić, jeszcze nigdy nie było tak dobrze.

Podróż mijała mi bardzo szybko. Za oknami przemykały wciąż takie same ciemne, poszczerbione skały i pokryte pyłem równiny pełne karłowatych krzewów. Uprzytomniłam sobie, że jadę szybciej, niż zamierzałam. Nie miałam czym zająć myśli, więc odechciało mi się spowalniać podróż. Zastanawiało mnie, dlaczego we wspomnieniach Melanie pustynia jawi się o wiele barwniej i niezwyklej. Chciałam zrozumieć, co jest takiego wyjątkowego w tym pustkowiu, dlatego postanowiłam uczepić się jej myśli.

Lecz ona zdawała się w ogóle nie dostrzegać otwartych przestrzeni za oknem. Śniła o innej pustyni, czerwonej, pełnej kanionów, jakby zaczarowanej. Nie próbowała mnie blokować. Wydawała się prawie nieświadoma mojej obecności. Znowu zaczęłam się zastanawiać nad znaczeniem tego dziwnego zachowania. Nie wyczuwałam u niej żadnych wrogich zamiarów. Miałam wrażenie, że przygotowuje się na swój koniec.

Wracała pamięcią do ważnego dla siebie miejsca, jak gdyby chciała się pożegnać. Do miejsca, którego nigdy wcześniej nie pozwoliła mi ujrzeć.

Była tam chatka – zmyślny barak wciśnięty w zakamarek czerwonego piaskowca, niebezpiecznie blisko wyrzeźbionej przez wodę linii powodziowej. Dziwnie położony, z dala od jakiegokolwiek szlaku czy ścieżki, zdawałoby się – bez sensu. Prymitywny, pozbawiony udogodnień. Jedno ze wspomnień, wesołe, dotyczyło umywalki, do której trzeba było pompować wodę spod ziemi.


– To lepsze niż rury – stwierdza Jared, ściągając lekko brwi, tak że pogłębia mu się między nimi zmarszczka. Chyba zmartwił go mój śmiech. Może pomyślał, że mi się nie podoba? – Nikogo nam tu nie sprowadzi.

– Genialne – zapewniam go czym prędzej. – Jak w starych filmach. Idealnie.

Uśmiech, który właściwie nigdy nie znika z jego twarzy – Jared uśmiecha się nawet we śnie – rośnie wszerz.

– Obawiam się, że w filmach nie wspominają o najgorszym. Chodź, pokażę ci latrynę.

Jamie biegnie przodem, a jego śmiech odbija się echem od skał wąwozu. Czarne włosy podskakują wraz z nim. Ten szczupły, opalony urwis ostatnio głównie hasa. Dopiero teraz dociera do mnie, jak wielki ciężar musiały wcześniej dźwigać te małe, chude barki. Teraz, gdy jest z nami Jared, Jamie tryska energią. Na jego twarzy nie widać już niepokoju, tylko uśmiech. Okazało się, że oboje mamy w sobie więcej życia, niż przypuszczałam.

– Kto to zbudował?

– Ojciec i moi starsi bracia. Ja tylko trochę pomagałem albo przeszkadzałem, jak kto woli. Mój tata lubił uciekać od zgiełku miasta. I mało się przejmował zwyczajami. Nie chciało mu się sprawdzać, do kogo ta ziemia w ogóle należy, ani ubiegać się o jakieś pozwolenia i takie tam. – Śmieje się, zadzierając głowę. Promienie słońca tańczą mu na jasnych kosmykach włosów. – Oficjalnie to miejsce nie istnieje. Dobrze się składa, co? – pyta i sięga po moją dłoń, jakby bezwiednie.

Moja skóra płonie pod jego dotykiem. To więcej niż przyjemne, ale też sprawia mi dziwny ból w piersi.

Ciągle mnie w ten sposób dotyka, jak gdyby chcąc za każdym razem się upewnić, że wciąż tu jestem. Czy zdaje sobie sprawę z tego, jak to na mnie działa – ten z pozoru zwykły dotyk jego ciepłej dłoni? Czy jemu też skacze wtedy tętno? A może po prostu jest szczęśliwy, że w końcu ma towarzystwo?

Macha naszymi dłońmi, gdy przechodzimy obok gaiku topoli. Ich zieleń tak żywo odcina się od czerwonego tła, że aż wzrok płata mi figle, gubiąc ostrość. Jared czuje się tutaj szczęśliwszy niż gdziekolwiek indziej. Ja też jestem szczęśliwa, choć dopiero oswajam się z tym zapomnianym uczuciem.

Od tamtego wieczoru, kiedy wrzasnęłam, poczuwszy bliznę na jego karku, nie pocałował mnie więcej ani razu. Nie chce? Może ja powinnam? A co, jeśli mu się to nie spodoba?

Spogląda na mnie z góry i uśmiecha się, a kiedy to robi, skóra wokół jego oczu nabiera delikatnych zmarszczek. Zastanawiam się, czy faktycznie jest tak przystojny, jak mi się wydaje, czy może myślę tak tylko dlatego, że to ostatni człowiek na Ziemi oprócz mnie i Jamiego.

Nie, to chyba nie to. On naprawdę jest piękny.

– O czym myślisz, Mel? – pyta. – To musi być coś bardzo ważnego – dodaje ze śmiechem.

Wzruszam ramionami, czując ucisk w brzuchu.

– Pięknie tutaj – mówię.

– Tak – odpowiada, rozglądając się dookoła. – Ale czy w domu nie jest zawsze pięknie?

– W domu – powtarzam cicho. – Dom.

– Jest również twój, jeśli tylko chcesz.

– Chcę.

Mam wrażenie, że wszystkie mile, które przeszłam przez ostatnie trzy lata, pokonałam po to, żeby dojść tutaj. Nigdzie nie chcę się stąd ruszać, choć wiem, że będziemy musieli. Jedzenie nie rośnie na drzewach. W każdym razie nie na pustyni.

Jared ściska moją dłoń. Serce mi kołacze, jakby chciało się wyrwać z piersi. Ile bólu w tej przyjemności.


W tym momencie Melanie przeskoczyła myślami do przodu, przemykając tylko wśród pozostałych chwil owego upalnego dnia, aż prażące słońce zniknęło za czerwonymi ścianami kanionu. Towarzyszyłam jej przez cały czas, prawie zahipnotyzowana widokiem ciągnącej się przede mną w nieskończoność drogi i monotonią suchych pustynnych krzaków.


Zerkam do naszej malutkiej, wąskiej sypialni. Między surowymi, kamiennymi ścianami ledwie mieści się tu pełnowymiarowy materac.

Widok Jamiego śpiącego na prawdziwym łóżku, z głową na miękkiej poduszce, napawa mnie głęboką radością. Jego chudziutkie ręce i nogi leżą powyciągane na wszystkie strony, nie zostawiając mi zbyt wiele miejsca. W myślach zawsze wydaje mi się dużo mniejszy niż w rzeczywistości. Niedługo skończy dziesięć lat – ani się obejrzę, a przestanie być dzieckiem. Tyle że dla mnie będzie nim zawsze.

Śpi mocno, oddycha równo. Nie ma żadnych złych snów, przynajmniej na razie.

Zamykam cichutko drzwi i wracam na małą kanapę, na której siedzi Jared.

– Dziękuję – odzywam się szeptem, choć przecież wiem, że nawet krzycząc, nie obudziłabym teraz Jamiego. – Mam wyrzuty sumienia. Ta kanapa jest na ciebie za krótka. Może powinniście spać razem.

Jared śmieje się cicho.

– Daj spokój, Mel, jesteś ode mnie niewiele niższa. Śpij sobie wygodnie, należy ci się. Następnym razem, jak gdzieś pojadę, zwinę jakieś łóżko polowe.

Nie podoba mi się to z wielu powodów. Czy pojedzie już niedługo? Czy zabierze nas ze sobą? Czy chce, żebym spała w pokoju z Jamiem na stałe?

Kładzie mi rękę na ramionach i przytula mnie do swego boku. Przybliżam się jeszcze bardziej, choć jego gorący dotyk znowu przyprawia mnie o ból serca.

– Czemu marszczysz czoło? – pyta.

– Kiedy musisz… kiedy musimy znowu jechać?

Wzrusza ramionami.

– Zebraliśmy po drodze tyle, że jesteśmy ustawieni na parę miesięcy. Mogę zrobić kilka krótkich wypadów w okolicy, jeżeli chcesz posiedzieć trochę w jednym miejscu. Na pewno masz już dość szukania kolejnych kryjówek.

– O tak – przyznaję, po czym biorę głęboki oddech, żeby dodać sobie odwagi. – Ale jeżeli ty gdzieś pojedziesz, to ja z tobą.

Przyciska mnie mocniej do siebie.

– Przyznam, że całkiem mi to odpowiada. Sama myśl, że mielibyśmy się rozdzielić… – Urywa i śmieje się cicho. – Czy to zabrzmi głupio, jeżeli ci powiem, że wolałbym już raczej umrzeć? Zbyt melodramatycznie?

– Nie. Wiem, o czym mówisz.

N a p e w n o czuje to samo co ja. Czy gdyby myślał o mnie po prostu jak o drugim człowieku, a nie jak o kobiecie, mówiłby mi to wszystko?

Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy, od kiedy się spotkaliśmy, jesteśmy całkiem sami – pierwszy raz Jamie śpi za ścianą. Tyle razy nie spaliśmy w nocy, rozmawiając szeptem, opowiadając sobie nasze historie, te radosne i te najstraszniejsze, ale za każdym razem Jamie spał mi na kolanach. A teraz zwykła para zamkniętych drzwi sprawia, że przyspiesza mi oddech.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy na razie potrzebowali dodatkowego łóżka – oznajmiam.

Czuję na twarzy jego pytające spojrzenie, ale nie potrafię popatrzeć mu w oczy. Wstydzę się, ale jest już za późno. Powiedziałam, co powiedziałam.

– Nie martw się, zostaniemy tutaj, dopóki nie skończy nam się jedzenie. Sypiałem już na gorszych łóżkach niż ta kanapa.

– Nie to miałam na myśli – odpowiadam, nadal nie podnosząc wzroku.

– Łóżko jest twoje, Mel. Nie myśl nawet, że ustąpię.

– Tego też nie miałam na myśli – mówię ledwo słyszalnym szeptem. – Chodziło mi o to, że ta kanapa będzie dobra dla Jamiego. Minie jeszcze dużo czasu, zanim z niej wyrośnie. Mogłabym spać w łóżku z… tobą.

Nastaje cisza. Mam ochotę spojrzeć mu w twarz, wyczytać z niej, co o tym myśli, ale jestem zbyt zażenowana. A jeśli wzbudziłam w nim niesmak? Jak ja to zniosę? Każe mi sobie pójść?

Jego ciepłe, twarde palce unoszą mi delikatnie brodę. Nasze spojrzenia się spotykają. Serce mi łomocze.

– Mel, ja… – Chyba pierwszy raz widzę, jak przestaje się uśmiechać. Próbuję odwrócić wzrok, ale trzyma mnie za podbródek i nie pozwala spojrzeć gdzie indziej. Czy on nie czuje tego żaru pomiędzy nami? Może tylko sobie coś ubzdurałam? Ale jak to możliwe? Czuję się, jakby pomiędzy nami było płaskie słońce – ściśnięte niczym kwiat między stronicami grubej książki i spalające papier. Czy on czuje coś innego? Coś jest nie tak?

Po chwili obraca głowę. Teraz to on patrzy gdzie indziej, choć nadal trzyma w palcach mój podbródek. W końcu odzywa się cicho:

– Melanie, nie myśl, że jesteś mi to winna. Nie jesteś mi nic winna.

Z trudem przełykam ślinę.

– Nie mówię, że… Nie chodziło mi o to, że czuję się z o b o w i ą z a n a. I… ty też nie powinieneś. Zapomnij, że w ogóle cokolwiek powiedziałam.

– Łatwo ci mówić – wzdycha.

Mam ochotę zniknąć. Poddać się pasożytom i stracić świadomość, jeżeli będzie trzeba, byle tylko wymazać tę straszną pomyłkę. Skreślić ostatnie dwie minuty nawet za cenę wyrzeczenia się przyszłości. Za każdą cenę.

Jared bierze głęboki oddech. Zastyga na chwilę w bezruchu, zezując na podłogę.

– Mel, naprawdę nic nie musimy To, że jesteśmy tu razem, że jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi… – Brakuje mu słów, chyba jeszcze nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. – To nie znaczy, że musisz robić cokolwiek, na co nie masz ochoty. Ja nie należę do tych, którzy w takiej sytuacji oczekiwaliby… Nie musisz…

Ma tak strapiony wyraz twarzy, że odzywam się, choć wiem, że nie powinnam.

– Nie to miałam na myśli – mamroczę. – Wcale nie uważam, że cokolwiek muszę, i wiem, że nie jesteś z tych. Oczywiście, że nie. Po prostu…

Po prostu go kocham. Zaciskam zęby, aby nie upokorzyć się jeszcze bardziej. Powinnam sobie natychmiast odgryźć język, zanim wszystko popsuję.

– Po prostu…? – dopytuje się.

Próbuję potrząsnąć głową, ale mi nie daje – ciągle ściska palcami mój podbródek.

– Mel?

Wyrywam mu się i gwałtownie potrząsam głową.

Nachyla się w moją stronę i nagle dostrzegam na jego twarzy zupełnie nowy wyraz. Walczy ze sobą – i choć nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, w jednej chwili opuszcza mnie uczucie odrzucenia i odechciewa mi się płakać.

– Powiesz mi coś? Proszę? – pyta nieśmiało.

Czuję na policzku jego oddech. Przez kilka sekund w ogóle nie jestem w stanie myśleć.

Jego spojrzenie sprawia, że zapominam o wstydzie i o tym, że nie miałam zamiaru się już więcej odzywać.

– Gdybym miała wybrać kogoś – kogokolwiek – z kim chciałabym się znaleźć na bezludnej planecie, wybrałabym ciebie – szepczę. Słońce między nami praży coraz bardziej. – Chcę być zawsze z tobą. I nie tylko… nie tylko żeby z tobą rozmawiać. Kiedy mnie dotykasz… – Znajduję w sobie odwagę i delikatnie przeciągam palcami po jego ciepłym ramieniu. W moich opuszkach wybucha pożar i od razu rozprzestrzenia się po całym ciele. Jared obejmuje mnie mocniej. Czy on też czuje ten ogień? – Nie przestawaj. – Chciałabym wyrazić się precyzyjniej, ale nie mogę znaleźć właściwych słów. Może i lepiej. Dość już mu wyznałam. – Jeżeli ty tego nie czujesz, to trudno, rozumiem. Może dla ciebie to coś innego. Nie szkodzi.

Oczywiście to kłamstwo.

– Ach, Mel – wzdycha mi do ucha i obraca moją twarz ku sobie.

W ustach ma jeszcze więcej żaru, jeszcze silniejszy płomień. Sama już nie wiem, co robię, ale to teraz nieważne. Jego dłonie zanurzają się w moich włosach, serce zaraz mi eksploduje. Nie mogę oddychać. N i e c h c ę oddychać.

Ale wtedy odrywa usta od moich i nachyla mi się nad uchem.

– To był cud, Melanie, więcej niż cud – to, że cię znalazłem. Gdybym teraz miał wybrać między tamtym utraconym światem a tobą, nie potrafiłbym z ciebie zrezygnować. Nawet gdyby to miało ocalić pięć miliardów ludzkich istnień.

– Nie powinieneś tak mówić.

– Nie powinienem, ale taka jest prawda.

– Jared – wzdycham. Próbuję znowu sięgnąć jego ust. On jednak cofa się jakby chciał coś powiedzieć. Co jeszcze?

– Ale…

– Ale? – Jakie znowu „ale“? Jak po tym szaleństwie zmysłów można jeszcze zacząć zdanie od „ale“?

– Ale ty masz siedemnaście lat. A ja dwadzieścia sześć.

– Co to ma do rzeczy?

Milczy. Głaszcze mnie wolno po rękach, maluje po nich ogniem.

– Chyba nie mówisz tego poważnie. – Odchylam się do tyłu, żeby dobrze widzieć jego twarz. – Świat się kończy, a ty się przejmujesz k o n w e n a n s a m i?

Przełyka głośno ślinę.

– Większość konwenansów istnieje nie bez powodu, Mel. To by było złe, miałbym poczucie, że cię wykorzystuję. Jesteś bardzo młoda.

– Nikt już nie jest młody. Jak ktoś przetrwał do dziś, to ma prawo czuć się stary.

Uśmiech unosi mu jeden z kącików ust.

– Może i masz rację. Ale nie ma co się z tym tak spieszyć.

– A na co mamy czekać? – pytam.

Długo zastanawia się nad odpowiedzią.

– No wiesz, trzeba się chociażby zastanowić nad kwestiami… praktycznymi.

Czy to możliwe, że gra ze mną na zwłokę? Tak to w każdym razie wygląda. Unoszę brew w geście zdumienia. Nie mogę uwierzyć, że nasza rozmowa przybrała taki obrót. Jeżeli naprawdę mnie pragnie, to czegoś tu nie rozumiem.

– Widzisz… – tłumaczy z wahaniem w głosie. Chyba nawet trochę się rumieni pod swoją złocistobrązową opalenizną. – Kiedy gromadziłem tutaj różne zapasy jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogę mieć… gościa. Chcę powiedzieć, że… – Znowu przerwał, jednak dalszy ciąg wypowiedział już jednym szybkim tchem. – Nie skupiałem się na środkach antykoncepcyjnych.

Poczułam, jak marszczy mi się czoło.

– No tak.

Z jego twarzy znika uśmiech, a w oczach przez krótką chwilę błyska nawet gniew, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziałam. Nadaje mu groźny wygląd, o który zupełnie bym go nie podejrzewała.

– Nie chciałbym wydać dziecka na taki świat.

Skuliłam się na samą myśl o małym, niewinnym niemowlęciu, otwierającym oczka na tym padole łez. Wystarczy, że muszę spoglądać w oczy Jamiemu, że wiem, jakie będzie miał tu życie, nawet w najlepszym razie.

Jared dochodzi do siebie. Znowu delikatnie mruży oczy.

– Zresztą, mamy mnóstwo czasu, żeby… to przemyśleć. – Znowu gra na zwłokę, myślę. – Zdajesz sobie sprawę, jak krótko jesteśmy razem? To dopiero cztery tygodnie.

Zamurowało mnie.

– Niemożliwe – mówię.

– Dwadzieścia dziewięć dni. Liczę.

Wracam myślami w przeszłość. To niewiarygodne, że minęło zaledwie dwadzieścia dziewięć dni, odkąd Jared odmienił nasze życie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że spędziliśmy z nim tyle samo czasu, co wcześniej we dwójkę. Czyli dwa, może trzy lata.

– Mamy czas – powtarza.

Na chwilę ogarnia mnie panika, coś jakby złe przeczucie odbiera mi mowę. Jared widzi, że zmienił mi się wyraz twarzy, i przygląda mi się zaniepokojony.

– Skąd wiesz? – pytam. Uczucie rozpaczy, które zelżało, kiedy go spotkałam, dopada mnie nagle niczym trzaśnięcie bicza. – Nie wiemy, ile mamy czasu. Może miesiące, a może dni lub godziny.

W odpowiedzi słyszę jego ciepły śmiech. Dotyka ustami mojego zafrasowanego czoła.

– Nie martw się. Skoro już zdarzył się cud, wszystko będzie dobrze. Nigdy cię nie stracę. Nie pozwolę ci odejść.

Wróciłyśmy do teraźniejszości – na cienką wstęgę asfaltu wijącą się w spiekocie południa po pustkowiach Arizony – lecz wcale tego nie chciałam. Wpatrywałam się w pustkę przed sobą i czułam podobną pustkę w sobie.

Usłyszałam w myślach ciche westchnienie Melanie. Nigdy nie wiesz, ile czasu ci zostało.

Po policzkach ciekły mi nasze wspólne łzy.

Загрузка...