Rozdział 10

Zakręt

Dzwonek oznajmił sklepikarzowi przybycie nowego klienta. Zawahałam się i schowałam głowę za półką z towarami.

Nie zachowuj się jak przestępca, poradziła Melanie.

Przecież nim jestem, odparłam dobitnie.

W środku było dość gorąco. Dłonie miałam jednak chłodne, pokryte warstewką potu. Hałaśliwa klimatyzacja nie dawała sobie rady ze słońcem prażącym przez szerokie okna.

Którą? – zapytałam w myślach.

Tę większą, usłyszałam w odpowiedzi.

Wzięłam większą z dwóch toreb – płócienną, z długim paskiem, mogącą na oko pomieścić dużo więcej, niż byłam w stanie unieść. Następnie skierowałam się w stronę półek z butelkowaną wodą.

Damy radę unieść trzy galony, oznajmiła. To oznacza, że mamy trzy dni, żeby ich odszukać.

Wzięłam głęboki oddech, próbując sobie wmówić, że wcale nie mam takiego zamiaru, że chcę tylko wydobyć z niej więcej informacji. Kiedy już będę wiedziała co trzeba, znajdę kogoś – może innego Łowcę, mniej odpychającego – i wszystko mu przekażę. Po prostu chcę się upewnić, tłumaczyłam sobie.

Moje nieudolne próby okłamania samej siebie były tak żałosne, że Melanie ani trochę się nimi nie przejęła. W ogóle nie zwracała na nie uwagi. Chyba było już dla mnie za późno. Łowczyni słusznie mnie przestrzegała. Może trzeba było polecieć do Tucson wahadłowcem.

Za późno? Dobre sobie, żachnęła się Melanie. Nie umiem sprawić, żebyś zrobiła coś, czego nie chcesz. Nie mogę nawet ruszyć ręką! Była wyraźnie sfrustrowana.

Spojrzałam na ręce – istotnie, nie sięgały po wodę, choć bardzo tego chciała. Czekały wsparte na biodrach. Wyczuwałam jej zniecierpliwienie, rozpaczliwe pragnienie działania. Chciała być z powrotem z dala od cywilizacji, jak gdyby moje istnienie było jedynie krótkim przerywnikiem, zmarnowanym czasem, który ma już za sobą.

Skwitowała moją refleksję myślowym odpowiednikiem prychnięcia, po czym wróciła do bieżących spraw. No dalej, pospieszała mnie. Ruszmy się stąd! Niedługo się ściemni.

Westchnęłam ciężko i zdjęłam z półki największą zgrzewkę wody. Ważyła tyle, że zanim chwyciłam ją drugą ręką od dołu, prawie gruchneła o podłogę. Ramiona niemal wypadły mi ze stawów, a przynajmniej tak się poczułam.

– Chyba żartujesz! – wykrzyknęłam na głos.

Zamknij się!

– Słucham? – zainteresował się inny klient, niski, zgarbiony mężczyzna przy drugim końcu regalu.

– Yy… nic, nic – wymamrotałam, nie spoglądając mu w twarz. – To cięższe, niż sądziłam.

– Może pomogę? – zaproponował.

– Nie, nie – odparłam pospiesznie. – Wezmę mniejszą zgrzewkę. Mężczyzna popatrzył z powrotem na stojak z chipsami.

A właśnie, że nie, odezwała się Melanie. Nosiłam już cięższe rzeczy. Trochę nas zaniedbałaś, Wagabundo, dodała poirytowana.

Wybacz, odparłam machinalnie, zbita z tropu tym, że po raz pierwszy nazwała mnie po imieniu.

Używaj nóg.

Znalazłam w sobie siłę, żeby podnieść zgrzewkę, choć zastanawiało mnie, jak długo dam radę ją nieść. Na początek dotargałam ją do kasy. Z wielką ulgą odstawiłam ją na ladę, po czym położyłam na wodzie torbę, Dorzuciłam jeszcze paczkę batonów musli, pudełko pączków i torebkę chipsów ze stojaka przy kasie.

Na pustyni woda jest dużo ważniejsza niż jedzenie, a możemy zabrać tylko tyle, ile…

Jestem głodna, przerwałam jej. Są lekkie.

To ty to będziesz dźwigać, skwitowała z wyrzutem, po czym dodała: Weź mapę.

Sięgnęłam po tę, którą chciała – topograficzną mapę okolicy – i położyłam ją na ladzie obok reszty zakupów, choć czułam, że Melanie robi to jedynie dla niepoznaki.

Kasjer, siwowłosy mężczyzna z uczynnym uśmiechem, sczytał z towarów kody kreskowe.

– Wybieramy się na małą wycieczkę? – zapytał przyjaznym tonem.

– To bardzo piękna góra.

– Wejście na szlak jest zaraz za… – zaczął, unosząc dłoń.

– Na pewno znajdę – ucięłam, zabierając z lady ciężką, źle wyważoną torbę.

– Zejdź na dół, zanim się ściemni, dziecko. Wieczorem łatwo się zgubić.

– Oczywiście.

Miły starszy pan napędził Melanie nie lada strachu.

Po prostu był życzliwy. Naprawdę się o mnie martwi, stwierdziłam.

Jesteście dziwaczni, odparła cierpko. Nikt ci nigdy nie mówił, żebyś nie rozmawiała z obcymi?

W naszym świecie nikt nie jest obcy, odparłam i nagle ogarnęło mnie głębokie poczucie winy.

Nie mogę się przyzwyczaić, że nie trzeba za nic płacić, powiedziała, zmieniając temat. Po co w ogóle sczytują kody?

Chodzi o inwentaryzację. Przecież przy następnym zamówieniu nie będzie pamiętał, ile czego wzięliśmy. Poza tym na co komu pieniądze, skoro wszyscy są w stu procentach uczciwi? Przerwałam, bo znowu ogarnęły mnie wyrzuty sumienia tak silne, że aż bolesne. Wszyscy oprócz mnie, oczywiście.

Melanie się wycofała, zaniepokojona tym natężeniem uczuć. Bała się, że mogę zmienić zdanie. Zaczęła znowu myśleć o tym, by jak najprędzej ruszyć w drogę. Jej niepokój szybko mi się udzielił i przyspieszyłam kroku.

Zaniosłam zakupy do samochodu i postawiłam je obok drzwi pasażera.

– Pomogę pani.

Poderwałam wzrok i zobaczyłam mężczyznę ze sklepu z plastikową torbą w ręku.

– O… dziękuję – wydusiłam z siebie po chwili. Uszy wypełniało mi miarowe tętnienie krwi.

Mężczyzna podniósł torbę i włożył ją do auta. Melanie czekała w napięciu, jakby gotując się do ucieczki.

Nie ma się czego obawiać. Po prostu jest uprzejmy.

Nadal przyglądała mu się nieufnie.

– Dziękuję – powtórzyłam, gdy zamknął drzwi.

– Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłem pomóc.

Odszedł w stronę własnego samochodu, nie oglądając się ani razu. Wdrapałam się na siedzenie kierowcy i chwyciłam paczkę chipsów.

Otwórz mapę, powiedziała. Poczekaj, aż się oddali.

Nikt na nas nie patrzy, zapewniłam ją. Ale westchnęłam i rozpostarłam mapę, jedną ręką jedząc chipsy. Rozeznanie się w terenie nie było wcale złym pomysłem.

W którą stronę idziemy? – zapytałam. Znalazłyśmy punkt startowy, co teraz?

Rozejrzyj się, poleciła. Jeżeli nie znajdziemy jej tutaj, sprawdzimy południowe zbocze.

Jeżeli nie znajdziemy czego?

W odpowiedzi podsunęła mi obraz zygzakowatej linii – cztery ostre wierzchołki, piąty dziwnie zaokrąglony, jakby złamany. Tym razem wiedziałam, jak to odczytać – widziałam łańcuch górski z czterema grzbietami spiczastymi i jednym łagodnym…

Przebiegłam wzrokiem po linii północnego horyzontu, ze wschodu na zachód. Dostrzegłam zygzak z taką łatwością, że w pierwszej chwili nie byłam pewna, czy sobie tego nie uroiłam, czy nie zmieniłam kształtu linii pod wpływem tego, co zobaczyłam.

Jest, zawołała z podnieceniem Melanie, prawie śpiewając. Ruszajmy! Chciała, żebym od razu wysiadła z auta i tam poszła.

Potrząsnęłam głową, ponownie studiując mapę. Te góry były bardzo daleko – nie potrafiłam nawet określić, ile mil stąd. Nie zamierzałam maszerować przez pustynię, chyba że nie miałabym wyjścia.

Mądrzej będzie pojechać, zaproponowałam, wodząc palcem wzdłuż nitki na mapie – bezimiennej drogi odchodzącej od autostrady parę mil na wschód od nas i biegnącej mniej więcej w kierunku gór.

Oczywiście, od razu przyznała mi rację. Im szybciej, tym lepiej.

Szybko znalazłyśmy drogę. Okazała się zaledwie piaszczystą ścieżką szeroką na jedno auto, ciągnącą się pośród rzadko rozrzuconych pustynnych krzaków. Pomyślałam, że na bardziej zielonych obszarach podobna droga już dawno by zarosła. W poprzek wjazdu na dwóch drewnianych słupkach wisiał zardzewiały łańcuch. Po jednej stronie był umocowany na stałe, a po drugiej luźno przyczepiony. Zdjęłam go szybko i zwinęłam na ziemi, po czym wskoczyłam do auta, nie czekając, aż zjawi się kolejny kierowca skory do pomocy. Wjechawszy na ścieżkę, wyskoczyłam z samochodu i prędko założyłam łańcuch z powrotem. Droga była pusta.

Kiedy asfaltowa szosa zniknęła w tyle, w końcu się odprężyłyśmy. Być może nie będę już musiała nikogo oszukiwać, czy to kłamiąc, czy milcząc. Myśl o tym sprawiała mi ulgę. W samotności nie czułam się tak bardzo inna.

Melanie tymczasem czuła się na pustkowiu jak w domu. Znała nazwy wszystkich roślin dookoła. Nuciła je sobie, witając się z nimi jak ze starymi znajomymi.

Krzew kreozotowy, fukieria, opuncja, meskit…

Z dala od autostrady i zdobyczy cywilizacji pustynia nabierała dla niej zupełnie nowego znaczenia. Była zadowolona, że siedzimy w pędzącym aucie – co prawda słabo przystosowanym do jazdy terenowej, o czym przypominały nam co chwila wstrząsy – ale zarazem miała ochotę chodzić, biegać. Czuła się tu bezpiecznie.

Byłam przekonana, że prędzej czy później – dla mnie na pewno zbyt prędko – będziemy musiały pójść piechotą. Nie sądziłam jednak, żeby Melanie znalazła wówczas ukojenie. Wiedziałam bowiem, czego naprawdę pragnie. Chodziło jej o wolność. Chciała znów sama ruszać ciałem w znajomym rytmie długich kroków; decydować o tym, czy iść, czy stać. Wyobraziłam sobie na chwilę niewolę, jaką jest życie bez ciała. Jak by to było – znajdować się wewnątrz cielesnej powłoki, lecz nie mieć nad nią władzy. Nie móc decydować o niczym. Być w potrzasku.

Otrząsnęłam się i skupiłam ponownie na wyboistej drodze, próbując odegnać przerażenie zabarwione współczuciem. Żaden żywiciel nie przyprawił mnie nigdy o takie wyrzuty sumienia z powodu tego, czym jestem. Inna sprawa, że żaden nigdy się przede mną nie bronił i nie narzekał na swój los.

Słońce chyliło się już nad wierzchołkami zachodnich wzgórz, gdy wywiązała się między nami pierwsza kłótnia. Długie cienie na drodze układały się w dziwne wzory i coraz trudniej było mi omijać dziury i kamienie.

Jest! – zawołała Melanie, widząc na wschodzie kolejne pasmo gór: łagodne wzniesienie, z którego wyrastała nagle, niczym palec na tle nieba, długa, wąska skała.

Zapragnęła natychmiast skręcić w tamtą stronę, nie myśląc o stanie podwozia.

Może powinnyśmy najpierw dotrzeć do pierwszego punktu orientacyjnego, zauważyłam. Piaszczysta droga przed nami wiła się mniej więcej we właściwym kierunku, a ja bardzo się bałam z niej zjeżdżać. Jak znalazłabym drogę powrotną? Przecież chyba miałam zamiar wrócić?

Słońce zetknęło się z ciemną, zygzakowatą linią horyzontu i nagle stanął mi przez oczami obraz Łowczyni. Co sobie pomyśli, gdy się nie zjawię? Roześmiałam się na głos w przypływie radości. Również Melanie cieszyła myśl, że Łowczyni wpadnie w furię. Jak szybko dotrze do San Diego, by się upewnić, czy nie był to tylko wybieg z mojej strony, czy nie chciałam się jej pozbyć na jakiś czas? I co zrobi, gdy się okaże, że nie ma mnie tam? Że nie ma mnie nigdzie?

Szkoda tylko, że sama nie wiedziałam, gdzie wtedy będę.

Spójrz, wyschnięty strumień. Samochód akurat się zmieści. Jedźmy tam, nalegała Melanie.

Chyba jeszcze za wcześnie na to, żebyśmy skręcały.

Zaraz się ściemni i będzie trzeba się zatrzymać. Marnujesz czas! – krzyczała na mnie w myślach, wściekła.

Albo go oszczędzam, jeżeli to ja mam rację. Poza tym to przecież mój czas, prawda?

Nie odpowiedziała słowami, ale rzucała się w mojej głowie i czułam jak bardzo pragnie zawrócić.

To ja tu przyjechałam i ja decyduję.

Melanie zagotowała się ze złości, lecz nic nie odpowiedziała. Pokażesz mi pozostałe linie? – zasugerowałam. Spróbujmy ich poszukać, zanim się ściemni.

Nie, odfuknęła. O tym to ja decyduję.

Zachowujesz się jak dziecko.

Znowu milczała. Jechałam dalej w kierunku czterech ostrych szczytów. Melanie cały czas się dąsała.

Słońce zniknęło za wzgórzami i szybko zapadła noc. Pomarańczowa pustynia w jednej chwili poczerniała. Zwolniłam, szukając po omacku włącznika świateł.

Oszalałaś? – syknęła Melanie. Masz pojęcie, jak się będziemy rzucać w oczy? Od razu nas ktoś zobaczy.

W takim razie co robimy?

Sprawdźmy, czy fotel da się rozłożyć.

Zwlekałam z wyłączeniem silnika. W myślach szukałam sposobu na uniknięcie noclegu w mrokach pustyni. Melanie czekała cierpliwie. Wiedziała, że nic nie wymyślę.

Wiesz co, to jedno wielkie szaleństwo, oznajmiłam. Wyłączyłam silnik i wyjęłam kluczyki ze stacyjki. Założę się, że nikogo tam nie ma. Nic nie znajdziemy, tylko zgubimy się na amen. Miałam jako takie pojęcie o tym, że wędrówką w głąb upalnej pustyni bez planu awaryjnego i bez drogi powrotu narażamy się na niebezpieczeństwo. Melanie na pewno rozumiała to jeszcze lepiej, ale nic nie mówiła.

Moje rozterki pozostały bez odpowiedzi. Mało ją obchodziły. Nie robiły na niej większego wrażenia. Wolała już do końca życia błąkać się samotnie po pustyni niż wrócić do świata, w którym żyła przez ostatnie kilka miesięcy. Nawet gdyby nie musiała się obawiać Łowczyni, wybór był dla niej oczywisty.

Opuściłam oparcie fotela najniżej, jak się dało. Nie miało to jednak wiele wspólnego z wygodą. Wątpiłam, czy uda mi się zasnąć. Unikałam też myślenia o tylu różnych rzeczach; umysł wypełniła mi nudna pustka. Melanie milczała.

Zamknęłam oczy. Ciemności pod powiekami niewiele się różniły od mroków bezksiężycowej nocy. Sen przyszedł nadspodziewanie łatwo.

Загрузка...