Rozdział 40

Zgroza

Zwolniłam, słysząc czyjeś głosy. Byłam zbyt daleko, by mogły dochodzić ze szpitala. Ktoś stamtąd wracał. Przywarłam do skalnej ściany i zaczęłam się posuwać do przodu najciszej, jak potrafiłam. Byłam zdyszana biegiem. Zakryłam usta, by nikt mnie nie usłyszał.

– …po co to robimy – narzekał ktoś.

Nie byłam pewna, czyj to głos. Kogoś, kogo nie znałam zbyt dobrze. Może Violetty? Dźwięczała w tych słowach ta sama posępna nuta co poprzednim razem. Teraz już wiedziałam, że niczego sobie nie ubzdurałam.

– Doktor nie chciał. To Jared tym razem naciskał.

Poznałam głos Geoffreya, choć mówił innym tonem niż zazwyczaj, jakby tłumił w sobie obrzydzenie. Oczywiście Geoffrey również pojechał na wyprawę. Byli z Trudy nierozłączni.

– Myślałem, że akurat on był temu zawsze przeciwny.

Domyśliłam się, że to Travis.

– Teraz ma większą… motywację – odparł Geoffrey. Mówił cicho, ale wyczułam w jego głosie złość.

Minęli mnie o centymetry. Zamarłam, wstrzymując oddech.

– Dla mnie to jest chore – mruknęła Violetta. – Odrażające. Nic z tego nigdy nie wyjdzie.

Szli powoli, ciężko stawiając kroki, jakby dźwigali jakieś brzemię.

Nikt jej nie odpowiedział. W ogóle już nie rozmawiali. Trwałam w bezruchu, dopóki się nie oddalili, ale nie czekałam, aż kroki całkiem ucichną. Ian mógł już ruszyć za mną w pogoń.

Skradałam się najszybciej, jak mogłam, a kiedy uznałam, że są już wystarczająco daleko, puściłam się znowu biegiem.

W oddali ukazały mi się pierwsze promienie dziennego światła. Zaczęłam biec ciszej, ale większymi susami, prawie nie zwalniając. Wiedziałam, że gdy pokonam długi zakręt, ujrzę wejście do królestwa Doktora. W miarę jak biegłam po łuku, robiło się coraz jaśniej.

Poruszałam się teraz ostrożniej, uważnie stawiając każdy krok. Było bardzo cicho. Przez chwilę myślałam, że może się pomyliłam i wcale tam nikogo nie ma. Kiedy jednak zobaczyłam w końcu nieforemne wejście, rzucające na przeciwległą ścianę bryłę białego światła, dobiegło mnie ciche łkanie.

Podeszłam na palcach do samej krawędzi przejścia i przystanęłam, nasłuchując.

Łkanie nie ustawało. Towarzyszył mu miękki, rytmiczny odgłos klepania.

– No już, spokojnie. – Był to głos Jeba, napięty ze wzruszenia. – Już dobrze. Głowa do góry.

Słyszałam odgłos ściszonych kroków więcej niż jednej osoby. Szelest materiału. Dźwięk zamiatania. Tak jakby ktoś sprzątał.

W powietrzu unosił się dziwny, niepasujący tu zapach. Niecałkiem metaliczny, ale też nie przypominający nic innego. Nie wydawał się znajomy – byłam pewna, że nigdy wcześniej go nie czułam – a jednak miałam dziwne wrażenie, że p o w i n n a m go znać.

Bałam się zajrzeć do środka.

Co nam zrobią w najgorszym razie? – zauważyła Mel. Wygonią nas?

Masz rację.

Jak wiele się zmieniło, skoro właśnie to było najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie tu spotkać.

Wzięłam głęboki oddech – znów poczułam ten dziwny, n i e w ł a ś c i w y zapach – i wsunęłam się do szpitalnej groty.

Nikt mnie nie zauważył.

Doktor klęczał na podłodze z twarzą w dłoniach. Drżały mu ramiona. Jeb pochylał się nad nim, poklepując go po plecach.

Jared i Kyle kładli prymitywne nosze obok jednego z łóżek na środku pomieszczenia. Jared miał surowy wyraz twarzy – jakby wróciła na nią ta sama maska, którą nosił wcześniej.

Tym razem łóżka nie były puste. Na całej długości obu, pod ciemnozielonymi kocami, coś leżało. Coś długiego, o nieregularnym kształcie, znajomo wyglądających krzywiznach i zgięciach…

U wezgłowia łóżka, w najmocniej oświetlonym miejscu pomieszczenia, stał prowizoryczny stół zabiegowy. Srebrzył się cały błyszczącymi skalpelami oraz innymi przestarzałymi narzędziami lekarskimi, których nie potrafiłam nazwać.

Jeszcze jaśniej od nich lśniło coś innego – połyskujące kawałki srebrnej materii, rozciągnięte i powykręcane… rozrzucone po stole, poszarpane, nagie srebrne wstążki… plamy srebrnej mazi na stole, kocach, ścianach…


Ciszą wstrząsnął krzyk. Mój krzyk. Wstrząsnął całą grotą. Zaczęła wirować wokół mnie. Nie mogłam znaleźć wyjścia. Usłane srebrnymi plamami ściany pojawiały się przede mną, w którąkolwiek stronę się obróciłam.

Ktoś zawołał mnie po imieniu, lecz nie wiedziałam, czyj to głos. Ogłuszał mnie mój własny krzyk. Bolała mnie od niego głowa. Zderzyłam się ze spływającą srebrem ścianą i upadłam na ziemię. Przycisnęły mnie do niej czyjeś ciężkie ręce.

– Doktorze, pomocy!

– Co z nią?

– Ma atak?

– Co zobaczyła?

– Nic – nic. Ciała są zakryte!

To było kłamstwo. Ciała leżały na wierzchu, porozrzucane po stole. Okaleczone, rozczłonkowane, zmasakrowane ciała, porwane na szkaradne strzępy…

Widziałam wyraźnie szczątki wici wyrastających z obciętej przedniej części dziecka. Dziecka! Niemowlęcia! Pokrojonego na kawałki i rzuconego na stół umazany jego własną krwią…

Żołądek falował mi tak jak ściany szpitala. Poczułam, jak kwas podchodzi mi do gardła.

– Wanda? Słyszysz mnie?

– Jest przytomna?

– Chyba będzie wymiotować.

Ktokolwiek to powiedział, nie pomylił się. Poczułam czyjeś twarde ręce na głowie, a chwilę później gwałtowny skurcz brzucha, wstrząsający całym ciałem.

– Co robimy. Doktorze?

– Trzymaj ją – uważaj, żeby nie zrobiła sobie krzywdy.

Wiłam się i kaszlałam, próbując uciec. Gardło mi się odetkało.

– Puszczajcie! – wykrztusiłam w końcu. Moje słowa były zniekształcone. – Zostawcie mnie! Zostawcie! Wy potwory! Bestie!

Znów wydałam nieartykułowany krzyk, wyrywając się z czyjegoś uchwytu.

– Uspokój się, Wando! Cii! Już dobrze! – Był to głos Jareda. Tym razem jednak wyjątkowo nie miało to żadnego znaczenia.

– Potwór! – wrzasnęłam.

– Wpadła w histerię – odezwał się Doktor. – Trzymaj ją mocno.

Poczułam ostry, piekący cios wszerz policzka.

Gdzieś daleko w górze ktoś zadyszał z niedowierzaniem.

– Co ty w y p r a w i a s z? – zaryczał Ian.

– Ma jakiś atak. Doktor próbuje ją ocucić.

Dzwoniło mi w uszach. Nie od ciosu, lecz od zapachu – zapachu srebrzystej krwi ściekającej po ścianach – zapachu krwi dusz. Pomieszczenie wyginało się wokół mnie, jak gdyby żyło. Światło zawijało się w dziwne wzory, układało w kształty potworów z mojej przeszłości. Olbrzymi Sęp rozkładał nade mną skrzydła… Szponowiec sięgał ciężkimi łapami po moją twarz… Doktor uśmiechnął się i wyciągnął ku mnie dłoń; z palców skapywały mu srebrne krople…

Cała grota jeszcze raz wolno zawirowała, po czym wszystko zrobiło się czarne.


*

Nie trwało to zbyt długo. Minęło chyba ledwie kilka sekund i odzyskałam świadomość. Byłam zbyt rozbudzona. Żałowałam, że ocknęłam się tak szybko.

Byłam w ruchu, kołysałam się, a dookoła panowały ciemności. Na szczęście nie czułam już okropnego zapachu krwi. Wilgotne jaskiniowe powietrze zdawało się teraz mieć woń perfum.

Kołysałam się w czyichś ramionach i było to uczucie, które dobrze znałam. Pierwszego tygodnia po tym, jak Kyle mnie poturbował, Ian dużo mnie nosił.

– …sądziłem, że się domyśli. Widać się pomyliłem – mówił pod nosem Jared.

– Myślisz, że o to chodzi? – Głos Iana rozbrzmiał w tunelu potężnym echem. – Że przestraszyła się, bo Doktor próbował wyjmować inne dusze? Że bała się o siebie?

Jared milczał przez parę chwil.

– A ty tak nie myślisz?

Ian wydał krótki, gardłowy dźwięk.

– Nie. Nie. Przy całym moim obrzydzeniu tym, że przywiozłeś Doktorowi kolejne… ofiary, i to t e r a z – przy całym moim obrzydzeniu uważam, że nie to ją przeraziło. Jak możesz tego nie rozumieć? Naprawdę nie potrafisz sobie wyobrazić, co musiała poczuć, kiedy tam weszła?

– Przykryliśmy ciała, zanim…

– Może i przykryliście, ale n i e t e, co trzeba, Jared. To znaczy, jestem pewien, że ludzkie zwłoki też by ją przeraziły – jest przecież taka delikatna, nie przywykła do przemocy i śmierci. Ale pomyśl, co musiało dla niej znaczyć to wszystko, co zobaczyła na stole.

Jared potrzebował kolejnej chwili, żeby zrozumieć.

– No tak.

– No tak. Gdyby któryś z nas zobaczył wiwisekcję człowieka, a na niej oderwane kawałki ciała i plamy krwi wszędzie dookoła, i tak nie przeżyłby tego tak bardzo jak ona przed chwilą. My już to widzieliśmy, i to nawet przed inwazją, przynajmniej na horrorach. Jestem pewien, że ona nigdy wcześniej czegoś takiego nie oglądała, w żadnym ze swoich wcieleń.

Znowu robiło mi się niedobrze. Słowa Iana przypomniały mi tamten widok. Tamten zapach.

– Puść mnie – szepnęłam. – Postaw mnie na ziemię.

– Nie chciałem cię obudzić. Przepraszam. – To ostatnie wypowiedział gorączkowo, jakby przepraszał mnie za coś więcej niż tylko zbudzenie.

– Puść mnie.

– Źle się czujesz. Zaniosę cię do twojego pokoju.

– Nie. Puść mnie teraz.

– Wando…

– Teraz! – krzyknęłam. Odepchnęłam się od jego piersi, jednocześnie uwalniając nogi. Nie spodziewał się takiej zaciekłości. Upuścił mnie i wylądowałam na kuckach.

Natychmiast wstałam i rzuciłam się do biegu.

– Wanda!

– Zostaw ją.

– Ty mnie zostaw. Wanda, wracaj!

Zza pleców dobiegły mnie odgłosy szamotaniny, ale nie zwolniłam. Oczywiście, że się bili. W końcu to ludzie. Lubowali się w przemocy.

Nie zatrzymałam się, gdy wybiegłam na światło dnia. Pędziłam przez jaskinię z ogrodem, nie oglądając się na żadnego z tych potworów. Czułam na sobie ich spojrzenia, ale nic mnie nie obchodziły.

Nie obchodziło mnie też, dokąd biegnę. Po prostu chciałam być sama. Ominęłam tunele, przy których stali ludzie, i wbiegłam do pierwszego, pustego.

Był to tunel wschodni. Już raz nim dzisiaj biegłam. Wtedy uradowana, teraz zatrwożona. Trudno mi było nawet przypomnieć sobie, jak się czułam tego popołudnia, dowiedziawszy się, że Jared i Jamie wrócili z wyprawy. Wszystko wydawało mi się teraz mroczne i ponure, włącznie z ich powrotem. Miałam wrażenie, że zło jest wszędzie dookoła, nawet w skałach.

Wybrałam jednak dobrą drogę. Korytarz był pusty, nikt nie miał powodu, by tu przychodzić.

Dobiegłam do samego końca, aż do czarnej jak noc, opustoszałej sali gier. Czy to możliwe, że dopiero co grałam z nimi w piłkę? Wierząc ich uśmiechom, nie dostrzegając kryjących się pod nimi bestii…

Parłam do przodu, dopóki nie wdepnęłam po kostki w mętne wody mrocznego źródełka. Cofnęłam się, po omacku szukając dłońmi ściany. Natrafiwszy palcami na ostrą krawędź skalnego występu, obeszłam go i usiadłam skulona w zagłębieniu.

To nie tak, jak myślałyśmy. Doktor nie zrobił nikomu umyślnie krzywdy. Próbował tylko uratować…

WYNOŚ SIĘ Z MOJEJ GŁOWY! – wrzasnęłam.

Odepchnęłam ją od siebie – założyłam jej knebel, by nie musieć słuchać tych marnych usprawiedliwień – i nagle uzmysłowiłam sobie, jak bardzo osłabła przez te wszystkie miesiące przyjaźni. Zrozumiałam, że na wiele jej pozwalałam. Ba, zachęcałam ją.

Uciszyłam ją z zaskakującą łatwością. Tak właśnie powinno być od samego początku.

Zostałam teraz sama. Tylko ja i mój ból, i zgroza, która zostanie ze mną na zawsze. Wiedziałam, że nigdy nie pozbędę się tego obrazu z pamięci. Nigdy się od niego nie uwolnię. Stał się częścią mnie.

Nie wiedziałam, jak mam opłakiwać zabite dusze, już na zawsze bezimienne. Jak opłakiwać pokawałkowane dziecko leżące na stole. Nie mogłam przecież tego robić na ludzką modłę.

Na macierzystej planecie nie zdarzyło mi się nikogo opłakiwać. Nie wiedziałam, w jaki sposób to tam przebiega. Dlatego sięgnęłam po zwyczaj Nietoperzy. Wydało mi się to stosowne do okoliczności – otaczała mnie w końcu ciemność, zupełnie jakbym nie miała wzroku. Nietoperze opłakiwały bliskich milczeniem – przestawały śpiewać na długie tygodnie, dopóki pustka spowodowana brakiem dźwięków nie stała się bardziej bolesna niż strata opłakiwanej duszy. Byłam tam raz w żałobie, gdy przyjaciel zginął w głupi sposób, przygnieciony w nocy spadającym drzewem. Znaleziono go zbyt późno, by móc go uratować ze zmiażdżonego ciała żywiciela. Harmonia… Spiralnego… Ruchu. Tak brzmiałoby jego imię w tym języku. Nie do końca, ale w przybliżeniu. Jego śmierć nie była przerażająca, jedynie smutna. Zwykły wypadek.

Jednostajny szmer strumyka miał na szczęście niewiele wspólnego z muzyką i ani trochę nie przypominał tamtejszych śpiewów. Mogłam więc skupić się na żalu.

Objęłam się za ramiona i w milczeniu opłakiwałam dziecko oraz drugą duszę. Moich braci. Moją rodzinę. Gdybym wcześniej znalazła wyjście z tych jaskiń i ostrzegła Łowców, tych dusz nie spotkałby tak krwawy i okrutny los.

Chciałam płakać, łkać nieszczęśliwie. Byłoby to jednak rzeczą ludzką. Dlatego zacisnęłam usta i skuliłam się jeszcze bardziej, tłumiąc w sobie ból.

Wkrótce jednak pozbawiono mnie mojej ciszy, mojej żałoby.

Zajęło im to kilka godzin. Słyszałam, jak mnie szukają, jak ich zniekształcone głosy roznoszą się echem po tunelach. Wołali mnie, nasłuchiwali odpowiedzi. Nie doczekawszy się, przynieśli lampy. Nie te bladoniebieskie, które nigdy nie odkryłyby przed nimi mojej ciemnej kryjówki, lecz silne latarki strzelające snopami żółtego światła. Ich promienie śmigały w tę i z powrotem niczym świetlne wahadła. Mimo to znaleźli mnie, dopiero przeszukując grotę po raz trzeci. Czy nie mogli zostawić mnie w spokoju?

Kiedy w końcu promień latarki wydobył mnie z cienia, ktoś westchnął z ulgą.

– Znalazłem ją! Dajcie znać reszcie, żeby wrócili pod ziemię! Znałam ten głos, ale nie chciało mi się nawet zastanawiać, kto to jest.

Potwór jak każdy inny.

– Wanda? Wanda? Nic ci nie jest?

Nie podniosłam głowy ani nie otworzyłam oczu. Byłam w żałobie.

– Gdzie jest Ian?

– Zawołać Jamiego? Jak myślicie?

– Lepiej nie, musi leżeć.

Jamie. Zadrżałam na dźwięk jego imienia. Mój Jamie. On też był potworem. Tak jak cała reszta. Mój Jamie. Myślenie o nim sprawiało mi fizyczny ból.

– Gdzie ona jest?

– Tam, Jared. Ale w ogóle nie… reaguje.

– Nie ruszaliśmy jej.

– Podaj mi latarkę – powiedział Jared. – A teraz sobie idźcie. Alarm odwołany. Dajcie jej trochę spokoju, dobra?

Rozległo się szuranie stóp, które po chwili nagle ucichło.

– Ludzie, ja nie żartuję. Nie pomagacie. Wracajcie na górę.

Znów zaczęli niemrawo powłóczyć nogami, lecz tym razem z lepszym skutkiem. Odgłosy ich kroków oddalały się, aż w końcu zniknęły w tunelu.

Jared czekał, aż nastanie cisza.

– Poszli sobie, Wando. Jesteśmy tu tylko we dwójkę.

Czekał, aż coś powiem.

– Słuchaj, domyślam się, że to musiało być dla ciebie… nieprzyjemne. Nie chcieliśmy, żebyś to zobaczyła. Przykro mi.

Przykro? Geoffrey powiedział, że to był jego pomysł. Chciał mnie wyciąć, pokroić, obryzgać ściany moją krwią. Rozszarpałby z namysłem milion dusz, żeby uratować swojego ulubionego potwora. Posiekałby nas na kawałki.

Milczał przez dłuższą chwilę, znowu czekając, aż się odezwę.

– Chyba chcesz być teraz sama. W porządku. Nikogo tu nie wpuszczę, jeżeli tego właśnie chcesz.

Ani drgnęłam.

Coś dotknęło mojego ramienia. Odsunęłam się gwałtownie, uderzając barkiem o ostre kamienie.

– Przepraszam – wymamrotał.

Usłyszałam, jak wstaje i odchodzi. Światło latarki – od którego zamknięte powieki jaśniały mi na czerwono – zaczęło słabnąć. Wychodząc z groty, natknął się na kogoś.

– Gdzie ona jest?

– Chce być sama. Zostaw ją.

– Nie wchodź mi w drogę, Howe.

– Myślisz, że ją pocieszysz? Ty, człowiek?

– Nie miałem z tym nic…

Jared przerwał mu ściszonym głosem, ale wciąż słyszałam jego echo.

– Nie tym razem. Jesteś jednym z nas, Ian. Jesteś dla niej wrogiem. Chyba słyszałeś, co mówiła w szpitalu. Nazwała nas potworami. Właśnie takie ma w tej chwili o nas zdanie. Nie chce twoich czułości.

– Daj mi latarkę.

Dłużej nie rozmawiali. Po minucie usłyszałam odgłos stóp zbliżających się wzdłuż ściany groty. Parę chwil później światło latarki znów rozżarzyło mi powieki.

Nie miałam dokąd uciec, więc skuliłam się jeszcze mocniej.

Dobiegło mnie ciche westchnienie, po czym usłyszałam, jak Ian siada na ziemi, blisko, ale dalej, niż się spodziewałam.

Rozległo się pstryknięcie i światło zgasło.

Czekałam, aż przerwie ciszę, ale był równie milczący jak ja.

W końcu przestałam wyczekiwać i pogrążyłam się z powrotem w żałobie. Ian w ogóle się nie odzywał. Siedziałam w ciemnościach skalnego zgłębienia, opłakując zabite dusze, a obok siedział człowiek.

Загрузка...