Rozdział 20

Wolność

Jeb siedział spokojnie, pozwalając mi się wypłakać. Nie odzywał się też, kiedy już przestałam i tylko co jakiś czas pociągałam nosem. Dopiero gdy całkiem się uspokoiłam i przez dobre pół godziny nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, przemówił:

– Nie śpisz jeszcze?

Nie odpowiedziałam. Za bardzo przyzwyczaiłam się do milczenia.

– Może wyjdź stamtąd, tu ci będzie wygodniej – zasugerował. – Na sam widok tej dziury bolą mnie plecy.

Co dziwne, biorąc pod uwagę, że ostatni tydzień upłynął mi w nieznośnej ciszy, w ogóle nie byłam w nastroju do rozmów. Padła jednak propozycja, której nie potrafiłam odrzucić. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, a już moje dłonie chwytały się krawędzi wyjścia.

Jeb siedział na macie z założonymi nogami. Rozciągałam na stojąco kończyny i kręciłam barkami, czekając, aż coś powie, lecz miał zamknięte oczy. Wyglądał, jakby spał, tak jak wtedy, gdy rozmawiałam z Jamiem.

Ile czasu minęło, od kiedy widziałam się z Jamiem? Jak się teraz czuł? Poczułam lekkie szarpnięcie w i tak już obolałym sercu.

– I co, lepiej? – zapytał Jeb, otwierając oczy.

Wzruszyłam tylko ramionami.

– Wszystko będzie dobrze. – Na twarz zawitał mu szeroki uśmiech. – To, co powiedziałem Jaredowi… No wiesz, nie twierdzę, że to było k ł a m s t w o, ściśle rzecz biorąc, bo jeśli na to spojrzeć z pewnej perspektywy, była to szczera prawda, ale jeśli spojrzeć z nieco innej, to powiedziałem mu raczej to, co potrzebował usłyszeć.

Stałam wgapiona w niego. Nie rozumiałam ani słowa.

– Tak czy siak, Jared musi odpocząć. Nie od ciebie, dziecko – dodał spiesznie – tylko od całej tej sytuacji. Będzie mógł teraz poukładać to sobie w głowie.

Zadziwiał mnie tym, że zawsze wiedział, jakie słowa mogą mi sprawić ból. A przede wszystkim, dlaczego w ogóle miałoby go obchodzić, że słowa mnie ranią, albo nawet, że łupie mnie w krzyżu? Serdeczność, jaką mi okazywał, była na swój sposób straszna, bo niezrozumiała. Zachowanie Jareda przynajmniej miało sens. Brutalność Kyle’a i Iana, zapał Doktora – to wszystko też dawało się logicznie wytłumaczyć. Ale serdeczność? Czego Jeb ode mnie chciał?

– Nie rób takiej smutnej miny – poprosił. – Jest też jasna strona medalu. Jared był strasznie uparty. Ale teraz, gdy go nie ma, będzie ci tu o wiele lepiej, zobaczysz.

Zmarszczyłam brwi, próbując zrozumieć, co ma na myśli.

– Na przykład – ciągnął – to miejsce służy nam zwykle za przechowalnię. Kiedy Jared i reszta wrócą, będziemy musieli gdzieś upchnąć wszystko, co przywiozą. To chyba dobry powód, żeby znaleźć ci jakieś inne lokum. Może coś ciut większego, jak myślisz? Na przykład z łóżkiem? – Uśmiechał się znowu. Czułam się, jakby machał mi przed nosem marchewką.

Czekałam, aż mi ją zabierze i powie, że tylko żartował.

Tymczasem jego oczy – koloru wypranych niebieskich dżinsów – jeszcze bardziej łagodniały. Było w nich coś, co sprawiło, że znowu ścisnęło mnie w gardle.

– Nie musisz wracać do tej dziury, skarbie. Najgorsze już za tobą.

Jego twarz przybrała teraz tak szczery wyraz, że nie mogłam mu nie uwierzyć. Po raz drugi w ciągu godziny schowałam twarz w dłoniach i rozpłakałam się.

Jeb wstał i poklepał mnie nieśmiało po ramieniu. Chyba nie do końca wiedział, jak się zachować, widząc łzy.

– No już dobrze, już – zamamrotał.

Tym razem opanowałam się dużo szybciej. Kiedy zobaczył, że wycieram łzy i uśmiecham się do niego, kiwnął głową z aprobatą.

– Dobra dziewczynka – powiedział, znów mnie poklepując. – Musimy tu jeszcze trochę posiedzieć, aż będziemy mieli pewność, że Jared pojechał i nas nie przyłapie. – Posłał mi konspiratorski uśmiech. – A potem będzie fajno! Zobaczysz.

Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć. Najwięcej uciechy sprawiały mu do tej pory konfrontacje ze strzelbą w roli głównej.

Zachichotał na widok mojej miny.

– Nic się nie martw. Na razie możesz trochę odpocząć. Te materace są cienkie, ale coś mi mówi, że nawet takim nie pogardzisz, co?

Przeniosłam wzrok z jego twarzy na leżącą na podłodze matę i z powrotem na niego.

– Nie krępuj się – rzekł. – Widać po tobie, że potrzeba ci odrobiny snu. Będę stał na straży.

Znów stanęły mi w oczach łzy wzruszenia. Usiadłam na posłaniu i złożyłam głowę na poduszce. Wbrew temu, co sugerował Jeb, uczucie było niebiańskie. Rozprostowałam się od stóp do głów, wyciągając wszystkie palce. Słyszałam, jak strzelają mi stawy. W końcu przykurczyłam się z powrotem. Miałam wrażenie, że materac mnie przytula, że uzdrawia wszystkie bolące miejsca. Odetchnęłam.

– Serce mi rośnie – odezwał się pod nosem Jeb. – Wiedzieć, że ktoś cierpi pod twoim dachem, to jak czuć swędzenie i nie móc się podrapać.

Ułożył się wygodnie na podłodze parę metrów dalej i zaczął cichutko coś nucić. Usnęłam, zanim skończył pierwszy takt.

Kiedy się obudziłam, wiedziałam, że spałam długo – dłużej niż kiedykolwiek, odkąd się tu znalazłam. Nic mnie nie bolało, nikt mnie nie niepokoił. Byłoby mi jeszcze lepiej, gdyby poduszka nie przypomniała mi od razu o Jaredzie. Czułam na niej jego zapach.

No to znowu zostały nam tylko sny, westchnęła rzewnie Melanie.

Kiedy się obudziłam, nie pamiętałam żadnego snu, ale na pewno śnił mi się Jared, tak jak zawsze, gdy mogłam zasnąć wystarczająco głęboko.

– Dobry, maleńka – przywitał mnie Jeb rześkim głosem.

Podniosłam powieki, by mu się przyjrzeć. Czy to możliwe, że siedział pod ścianą całą noc? Nie wyglądał na zmęczonego, lecz mimo to miałam wyrzuty sumienia, że zajęłam wygodniejsze miejsce do spania.

– Chłopcy już dawno pojechali – oznajmił radośnie. – To co, może cię trochę oprowadzę? – Bezwiednym ruchem pogłaskał wiszącą u pasa strzelbę.

Otworzyłam szeroko oczy, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.

– Oj, nie bądź mięczakiem. Nikt cię nie będzie zaczepiał. I tak będziesz musiała się w końcu usamodzielnić.

Wyciągnął dłoń, by pomóc mi wstać.

Sięgnęłam po nią odruchowo, usilnie próbując zrozumieć sens jego słów. Będę musiała się usamodzielnić? Dlaczego? I co miał na myśli, mówiąc „w końcu”? Przecież długo chyba nie pożyję?

Poderwał mnie na nogi i poprowadził naprzód.

Zapomniałam już, jak to jest chodzić ciemnymi tunelami za rękę z przewodnikiem. Było to nieporównanie łatwiejsze, prawie wcale nie musiałam się skupiać.

– Zastanówmy się – wymamrotał Jeb. – Może najpierw prawe skrzydło. Znajdziemy ci porządny pokój. Potem kuchnia… – Planował na głos całą wycieczkę, nie przestając, nawet gdy przedostaliśmy się przez wąską szczelinę do jasnego korytarza prowadzącego do jeszcze jaśniejszej dużej jaskini. Kiedy dotarły do nas głosy ludzi, zrobiło mi się sucho w ustach. Jeb jednak gadał dalej, nic sobie nie robiąc z mojego strachu – albo po prostu go nie dostrzegając.

– Założę się, że marchewki już wyrastają – rzucił, gdy wchodziliśmy na plac.

Światło mnie oślepiło i nie widziałam, kto tu jest, ale czułam na sobie spojrzenia. Jak zwykle zapanowała złowroga cisza.

– No ba – odpowiedział Jeb samemu sobie. – Zawsze mi się to podoba. Na taką wiosenną zieleń to aż miło popatrzeć.

Przystanął i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, jakby chciał powiedzieć: „Patrz i podziwiaj”. Zmrużyłam oczy i spojrzałam we wskazanym kierunku, ale wzrok błądził mi po jaskini, powoli przyzwyczajając się do światła. Minęło parę chwil, zanim ujrzałam to, o czym mówił. Naliczyłam też około piętnastu osób. Wszystkie patrzyły na mnie krzywym wzrokiem, lecz miały także inne zajęcia.

Szeroki, ciemny kwadrat zajmujący środek jaskini tym razem nie był ciemny. Połowa jaśniała świeżą zielenią, tak jak to przewidział Jeb. Widok rzeczywiście mógł się podobać. I zdumiewać.

Nic dziwnego, że nikt tam nie stał. Był to ogród.

– Marchewki? – wyszeptałam.

– To ta połowa, która się zieleni – odparł zwyczajnym głosem. – Po drugiej stronie jest szpinak. Potrzebuje jeszcze paru dni.

Ludzie zabrali się z powrotem do pracy, czasem tylko zerkali w moją stronę, ale skupiali się na swoich zajęciach. Teraz, gdy już wiedziałam, że to ogród, ich obecność miała sens, podobnie jak wielka beczka oraz węże ogrodowe.

– Nawadnianie? – szepnęłam znowu.

– Bingo. W tym upale wszystko migiem wysycha.

Przytaknęłam. Podejrzewałam, że jest dość wcześnie, a mimo to się pociłam. Ciepłe promienie słońca sprawiały, że w jaskiniach robiło się duszno. Spróbowałam znowu przyjrzeć się sufitowi, ale był zbyt jasny. Pociągnęłam Jeba za rękaw i spojrzałam w górę, mrużąc oczy.

– Jak?…

Uśmiechnął się radośnie.

– Tak jak to robią magicy, moja droga. Lusterkami. Są ich tam setki. Zajęło mi to trochę czasu, nie powiem. Dobrze, że mam dużo rąk do pomocy, gdy trzeba je czyścić. Widzisz, tam na górze są tylko cztery otwory, a ja potrzebowałem więcej światła. I co o tym sądzisz? – Wypiął dumnie pierś.

– Cudowne – wyszeptałam. – Niesamowite.

Jeb uśmiechnął się i przytaknął, ucieszony moją reakcją.

– No, ale chodźmy dalej – rzekł. – Mamy jeszcze dzisiaj wiele do zrobienia.

Poprowadził mnie do nowego, szerokiego tunelu o naturalnych kształtach. Znalazłam się nagle na nieznanym terenie. Poczułam, jak napinają mi się mięśnie. Szłam na sztywnych nogach, prawie nie zginając kolan.

Jeb poklepał mnie po dłoni, poza tym jednak nie zwracał uwagi na moje zdenerwowanie.

– Tutaj mamy głównie sypialnie i trochę zapasów. Te tunele są bliżej powierzchni, więc łatwiej o trochę światła.

Wskazał jasne, wąskie pęknięcie w suficie, rzucające na podłogę plamę światła wielkości dłoni.

Dotarliśmy do szerokiego rozwidlenia o bardzo wielu odnogach. Liczne korytarze schodziły się tu niczym ramiona ośmiornicy.

– Trzeci od lewej – powiedział i spojrzał na mnie wyczekująco.

– Trzeci od lewej? – powtórzyłam.

– Zgadza się. Nie zapomnij. Łatwo się tu zgubić, a tego przecież nie chcemy. Prędzej cię tu zadźgają, niż wskażą drogę.

Przeszły mnie ciarki.

– Dzięki – mruknęłam z nieśmiałą nutą sarkazmu.

Roześmiał się, jakbym powiedziała coś bardzo zabawnego.

– Po co się oszukiwać. Nie ma nic złego w mówieniu prawdy na głos.

Ani nic dobrego, pomyślałam, ale tego nie powiedziałam. Musiałam jednak przyznać, że czas upływa mi teraz milej. Dobrze było znowu móc z kimś porozmawiać. Potrzebowałam towarzystwa.

– Raz, dwa, trzy – odliczył i ruszył w głąb trzeciego korytarza z lewej. Zaczęliśmy mijać okrągłe wejścia z różnego rodzaju prowizorycznymi drzwiami. W niektórych wisiała jedynie zasłona z wzorzystego materiału, inne zakrywał posklejany karton. W jeden z otworów wstawiono dwoje prawdziwych drzwi – jedne z pomalowanego na czerwono drewna, drugie z szarej blachy.

– Siedem – doliczył się Jeb, stając przed okrągłą dziurą średnich rozmiarów, niewiele wyższą ode mnie. Wnętrze zasłaniał zielonkawy parawan, który mógłby pewnie służyć za przepierzenie w gustownym salonie. Na jedwabiu wyszyto wzór w kwitnące wiśnie.

– To na razie jedyny pokój, który przychodzi mi do głowy. Jedyny, który się nadaje do tego, by mieszkał w nim człowiek. Przez parę tygodni pozostanie wolny, a kiedy znów będzie potrzebny, wymyślimy coś nowego.

Odsunął parawan i przywitało nas dość silne światło. Pokój przyprawił mnie w pierwszej chwili o dziwny zawrót głowy, być może dlatego, że był o wiele wyższy niż szerszy. Czułam się w nim trochę jak w wieży lub silosie – nie to, żebym bywała w takich miejscach, ale takie skojarzenia podsunęła mi Melanie. Wysoki sufit był mocno popękany. Szczeliny wiły się na nim niczym świetliste winorośle, w paru miejscach niemal się stykając. Na moje oko nie wyglądało to zbyt bezpiecznie, lecz Jeb widocznie nie podzielał tych obaw, gdyż beztroskim krokiem wmaszerował do wnętrza.

Na środku leżał podwójny materac, oddalony od ścian mniej więcej o metr. Sądząc po kocach i poduszkach zwiniętych bezładnie na obu połowach materaca, mieszkały tu dwie osoby. Na przeciwległej ścianie, na wysokości ramion, w dwóch dziurach w skale umocowano poziomo długi drewniany kij – jakby od grabi. Wisiało na nim kilka podkoszulek i dwie pary dżinsów. Obok, tuż pod ścianą, stał drewniany stołek, a pod nim na podłodze leżała sterta wytartych książek.

– Kto? – zapytałam, i tym razem szeptem. Pokój był w tak oczywisty sposób cudzy, że czułam się, jakbyśmy nie byli sami.

– Jeden z chłopaków, którzy pojechali. Trochę go nie będzie. Przez ten czas coś ci znajdziemy.

Nie podobało mi się to – nie samo pomieszczenie, lecz to, że miałam w nim zamieszkać. Choć urządzone było skromnie, czułam w powietrzu obecność właściciela. Kimkolwiek był, na pewno nie byłby szczęśliwy, gdyby mnie tu zobaczył. Mówiąc najdelikatniej.

Jeb jakby czytał mi w myślach, a może to mój wyraz twarzy wszystko mu powiedział.

– Spokojnie, spokojnie – odezwał się. – Nic się nie martw. To mój dom, a to jest jeden z wielu pokojów dla gości. To ja decyduję, kto jest moim gościem, a kto nie. W tej chwili jesteś moim gościem i oferuję ci ten pokój.

Nadal nie podobał mi się ten pomysł, ale nie chciałam denerwować Jeba. Przyrzekłam sobie, że niczego tu nie tknę, choćbym musiała z tego powodu spać na ziemi.

– No dobra, chodźmy dalej. Tylko pamiętaj: trzeci od lewej, siódmy pokój.

– Zielony parawan – dodałam.

– Właśnie.

Jeb zabrał mnie z powrotem do jaskini z ogrodem, a stamtąd do największego z tuneli. Kiedy mijaliśmy pracujących ludzi, sztywnieli i obracali się w naszą stronę, jakby czuli się bezpieczniej, mając mnie na oku.

Duży tunel był dobrze oświetlony, prześwity w suficie powtarzały się tutaj w nienaturalnie równych odstępach.

– Teraz podejdziemy jeszcze bliżej powierzchni. Będzie bardziej sucho i goręcej.

Zauważyłam to niemal od razu. Zaczęliśmy się piec. Powietrze było mniej parne i stęchłe. W ustach czułam pył pustyni.

Z daleka dobiegały czyjeś głosy. Postanowiłam tym razem przygotować się na nieprzychylną reakcję. Skoro Jeb uparcie traktował mnie jak… jak człowieka, jak miłego gościa, to pozostawało mi się przyzwyczaić. Ile można było reagować mdłościami na widok ludzi? Mimo to mój żołądek już zaczynał się niepokoić.

– Tędy do kuchni – powiedział Jeb.

W pierwszej chwili myślałam, że znaleźliśmy się w kolejnym tunelu, tyle że zatłoczonym. Przywarłam do ściany, starając się zachować bezpieczną odległość.

Kuchnia okazała się długim korytarzem, wyższym niż szerszym, tak jak w moim nowym pokoju. Światło było tu jasne i gorące. Wpadało nie przez cienkie szczeliny, lecz przez wielkie otwory w skale.

– Oczywiście za dnia nie wolno nic gotować. Dym, rozumiesz. Dlatego od świtu do zmierzchu to miejsce służy za stołówkę.

Słowa Jeba słychać było w całym pomieszczeniu, gdyż chwilę wcześniej ucichły nagle wszystkie rozmowy. Próbowałam się za nim schować, lecz ani na moment nie przystanął.

Zjawiliśmy się w porze śniadania, może lunchu.

Tym razem ludzie – około dwudziestu osób – znajdowali się bardzo blisko, inaczej niż w jaskini z ogrodem. Starałam się utkwić wzrok w podłodze, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby co jakiś czas się nie rozejrzeć. Na wszelki wypadek. Czułam, jak moje mięśnie gotują się do ucieczki, choć nie bardzo wiedziałam, dokąd miałabym uciekać.

Po obu stronach korytarza wzdłuż ścian ciągnęły się sterty kamieni. W większości były to chropowate, fioletowe skaty wulkaniczne, przedzielone od czasu do czasu jaśniejszą substancją – cementem? – pełniącą funkcję spoiwa. Na samym wierzchu leżały inne kamienie, płaskie, brązowawe, także połączone jasnoszarą zaprawą. Dawało to w rezultacie względnie równą powierzchnię. Służyły one niewątpliwie za blaty.

Na niektórych ludzie siedzieli, na innych się opierali. Rozpoznałam w ich dłoniach te same bułki, którymi mnie karmiono; trzymali je zawieszone między stołem a ustami i patrzyli oniemiali na Jeba i jego jednoosobową wycieczkę.

Kilka twarzy było znajomych. Najbliżej mnie siedzieli Sharon, Maggie i Doktor. Ciotka i kuzynka spozierały gniewnie na Jeba – nie mogłam się oprzeć dziwnemu wrażeniu, że choćbym nawet stanęła na głowie i zaczęła wyśpiewywać na całe gardło piosenki, i tak by na mnie nie spojrzały – za to Doktor przyglądał mi się z nieskrywaną, niemal przyjacielską ciekawością, aż przejął mnie chłód.

Z tyłu pomieszczenia wyłapałam wzrokiem wysokiego mężczyznę o kruczoczarnych włosach i krew zastygła mi w żyłach. Dotychczas myślałam, że Jared zabrał groźnych braci ze sobą, by choć trochę ułatwić Jebowi życie. Cóż, na szczęście został tylko młodszy z dwójki, Ian, który ostatnio wyhodował sobie sumienie – zawsze to lepiej, niż gdyby zamiast niego był tu Kyle. To marne pocieszenie nie uspokoiło jednak mojego szaleńczego pulsu.

– No co, wszyscy nagle najedzeni? – zapytał ironicznie Jeb.

– Straciliśmy apetyt – mruknęła Maggie.

– A ty? – Jeb zwracał się teraz do mnie. – Głodna?

Wśród obecnych przebiegł cichy pomruk niezadowolenia. Potrząsnęłam głową nieznacznie, ale bardzo szybko. Nie dałam sobie nawet czasu do namysłu, po prostu wiedziałam, że nie zjem nic na oczach ludzi, którzy są gotowi zjeść mnie.

– A ja owszem – mruknął Jeb. Ruszył z wolna wzdłuż blatów, ale nie poszłam za nim. Ani mi się śniło – mieliby mnie na wyciągnięcie ręki. Stałam w miejscu, przywierając plecami do ściany. Jedynie Sharon i Maggie odprowadziły Jeba wzrokiem do wielkiego plastikowego pojemnika i patrzyły, jak wyjmuje z niego bułkę. Cała reszta wpatrywała się we mnie. Byłam przekonana, że rzucą się na mnie, jeśli tylko ruszę się o centymetr. Wstrzymywałam oddech.

– No dobra, chodźmy dalej – zaproponował Jeb, przeżuwając. Wracał do mnie spacerowym krokiem. – Biedaczyska nie mogą się skupić na lunchu.

Spoglądałam na nich, oczekując gwałtownych ruchów. Nie przyglądałam się tak naprawdę twarzom, nie licząc pierwszej chwili, w której parę rozpoznałam. Pewnie dlatego spostrzegłam Jamiego dopiero, gdy się podniósł.

Był o głowę niższy od siedzących przy nim dorosłych, ale wyższy od dwójki mniejszych dzieci przycupniętych obok na blacie. Zeskoczył lekko z siedzenia i ruszył za Jebem. Twarz miał ściągniętą, skupioną, jakby próbował rozwiązać w myślach jakieś skomplikowane równanie. Zbliżył się w ślad za Jebem, przyglądając mi się badawczo zmrużonymi oczami.

Przestałam być jedyną osobą wstrzymującą oddech. Pozostali patrzyli to na mnie, to na niego.

Ach, Jamie, pomyślała Melanie. Bolał ją ten smutny, dorosły wyraz twarzy. Mnie bolał chyba jeszcze bardziej, gdyż wiedziałam, że to ja ponoszę większą winę.

Gdyby tale można było sprawić, żeby znowu był szczęśliwy. Westchnęła.

Za późno. Co możemy zrobić, żeby poczuł się lepiej?

Było to w zamierzeniu pytanie retoryczne, ale zaczęłam sama szukać na nie odpowiedzi. Melanie też. Nic nie znalazłyśmy, zresztą nie było teraz na to czasu. Poza tym byłam pewna, że nie da się nic wymyślić. Mimo to obie dobrze wiedziałyśmy, że będzie nas to męczyć, jak tylko wrócimy z tego idiotycznego spaceru i położymy się w ciszy i spokoju. O ile tego dożyjemy.

– Co tam, młody człowieku? – zapytał Jeb, nie spoglądając na chłopca.

– Nic. Co robicie? – odparł Jamie. Próbował zabrzmieć obojętnie, ale nie do końca mu się to udało.

Jeb stanął przy mnie i obejrzał się przez ramię.

– Oprowadzam ją po jaskiniach. Tak jak każdego nowego gościa.

Rozległ się kolejny pomruk.

– Mogę iść z wami?

Widziałam, jak wzburzona Sharon gorączkowo potrząsa głową. Jeb w ogóle jednak nie zwracał na nią uwagi.

– Nie widzę przeszkód… jeżeli potrafisz się zachować. Jamie wzruszył ramionami.

– No pewnie.

Musiałam się nagle poruszyć i spleść palce. Korciło mnie bowiem, by odgarnąć Jamiemu włosy z oczu i położyć mu dłoń na szyi. Bez wątpienia nie zostałoby to tutaj dobrze odebrane.

– No to idziemy – powiedział Jeb.

Prowadził nas tą samą drogą, którą przyszliśmy. Szedł po mojej lewej stronie. Jamie szedł po prawej i chyba starał się patrzeć pod nogi, ale co jakiś czas zerkał w górę na moją twarz – tak samo jak ja nie umiałam odmówić sobie zerkania na niego. Za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się spotykały, natychmiast odwracaliśmy wzrok.

Byliśmy mniej więcej w połowie dużego tunelu, gdy usłyszałam za plecami ciche kroki. Moja reakcja była natychmiastowa i automatyczna. Odskoczyłam w bok, porywając ze sobą Jamiego, i stanęłam pomiędzy nim a zbliżającym się niebezpieczeństwem.

– Hej! – zaprotestował, ale nie odtrącił mojej ręki.

Jeb był równie szybki. Strzelba w okamgnieniu zatańczyła na pasku.

Ian i Doktor unieśli ręce ponad głowy.

– My też umiemy się zachować – odezwał się Doktor.

Nie chciało się wierzyć, że ten łagodny mężczyzna o przyjaznej twarzy jest tutaj etatowym oprawcą. Przerażał mnie tym bardziej, że wyglądał tak dobrotliwie. Każdy wie, że należy mieć się na baczności w ciemnościach nocy. Ale w biały, pogodny dzień? Nikt wówczas nie myśli o ucieczce, bo i gdzie miałoby się czaić niebezpieczeństwo?

Jeb spojrzał pytająco na Iana, a lufa strzelby jakby sama podążyła za jego wzrokiem.

– Niczego nie knuję. Jeb. Będę tak samo grzeczny jak Doktor.

– Okej – odparł szorstko Jeb, poprawiając sobie broń. – Ale dobrze ci radzę, nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę. Dawno już nikogo nie zastrzeliłem i trochę tęsknię za tym uczuciem.

Zaparło mi dech w piersi. Wszyscy usłyszeli, jak nabieram gwałtownie powietrza, i spojrzeli w moim kierunku. Byłam przerażona. Pierwszy zaśmiał się Doktor, ale nawet Jamie po chwili do niego dołączył.

– To był żart – szepnął mi. Zdjął rękę z biodra, jak gdyby chciał mnie chwycić za dłoń, ale szybko ją cofnął i schował do kieszeni spodenek. Ja także opuściłam rękę, którą wciąż go osłaniałam.

– No, chłopcy i dziewczęta, szkoda dnia – odezwał się Jeb nieco burkliwie. – Lepiej się nie ociągajcie, bo nie mam zamiaru na was czekać. – Zanim jeszcze skończył mówić, szedł już cichym krokiem naprzód.

Загрузка...