Rozdział 49

Przesłuchanie

To ja zabiłam Wesa.

Moje dłonie, podrapane, poobijane i umazane fioletowym pyłem w trakcie gorączkowego rozładunku, równie dobrze mogłyby być zbroczone jego krwią.

Wes zginął i była to od początku do końca moja wina, tak jakbym sama pociągnęła za spust.

Wszyscy z wyjątkiem pięciu osób zgromadzili się w kuchni i jedli świeżą żywność z ostatniego sklepu, w którym zrobiłam zakupy – chrupiący chleb, ser, mleko – jednocześnie słuchając, jak Jeb i Doc opowiadają Jaredowi, Ianowi i Kyle’owi, co się stało.

Siedziałam nieco z boku, z twarzą w dłoniach, zbyt przytłoczona smutkiem i poczuciem winy, by zadawać pytania. Obok siedział Jamie i co jakiś czas poklepywał mnie po plecach.

Wesa pochowano obok Waltera w ciemnej jamie. Zginął cztery dni temu, tego samego wieczora, gdy przyglądałam się z Jaredem i Ianem rodzinie na placu zabaw. Miałam już nigdy więcej nie zobaczyć przyjaciela, nigdy więcej nie usłyszeć jego głosu…

Łzy zaczęły mi skapywać z brody i rozpryskiwać się o podłogę. Jamie poklepywał mnie coraz energiczniej.

Nie było Andy’ego i Paige.

Pojechali odwieźć ciężarówkę i furgonetkę do kryjówki. Potem mieli zabrać stamtąd jeepa i odstawić go do skalnego garażu, a następnie wrócić do jaskiń na piechotę. Spodziewano się ich przed świtem.

Nie było też Lily.

– Lily… nie czuje się najlepiej – wymamrotał Jamie, widząc, że się za nią rozglądam. Więcej nie chciałam wiedzieć. Mogłam się domyślić.

Nie było Aarona i Brandta.

Brandt nosił pod lewym obojczykiem okrągły, różowy ślad po kuli. Minęła o włos płuco oraz serce i ugrzęzła w łopatce. Doktor zużył większość Zdrowego Ciała, żeby go wyratować. Teraz Brandt miał się dobrze.

Pocisk, który ugodził Wesa, był lepiej wymierzony. Przeszył mu wysokie, oliwkowe czoło i wyleciał z tyłu głowy. Doktor nie mógł nic zrobić, nawet gdyby miał cały galon Zdrowego Ciała i mnie do pomocy.

Brandt, który od tamtego czasu nosił na biodrze futerał z bronią – ciężkie, pakowne trofeum po śmiertelnym starciu – był teraz z Aaronem w korytarzu, gdzie normalnie przechowywalibyśmy zdobycze z wyprawy. Gdyby nie to, że znowu musiano zamienić to miejsce w więzienie.

Jak gdyby śmierć Wesa nie była wystarczająco przykra.

Nie mogłam się pogodzić z tym, że pod czysto liczebnym względem nic się w jaskiniach nie zmieniło. Trzydzieści pięć żywych ciał, zupełnie jak zanim się tu zjawiłam. Nie było już Wesa i Waltera, ale byłam ja.

I była Łowczyni.

Ta sama.

Gdybym pojechała wtedy prosto do Tucson. Albo po prostu została w San Diego. Gdybym w ogóle nie przybyła na tę planetę, tylko zamieszkała zupełnie gdzie indziej. Gdybym zdobyła się na poświęcenie i, odwiedziwszy pięć, może sześć planet, dała początek nowemu życiu, tak jak uczyniłaby na moim miejscu każda inna dusza. Gdybym, gdybym, gdybym… Gdybym się tutaj nie znalazła, gdybym nie dostarczyła Łowczyni niezbędnych wskazówek, wówczas Wes byłby nadal wśród żywych. Rozszyfrowanie tych znaków zajęło jej więcej czasu niż mnie, ale kiedy w końcu się z tym uporała, od razu podążyła ich śladem. Przeorała pustynię jeepem, znacząc delikatny krajobraz świeżymi bruzdami, z każdym kolejnym przejazdem coraz bardziej zbliżając się do celu.

Musieli coś zrobić. Musieli ją powstrzymać.

Zabiłam Wesa.

I tak by mnie złapali, Wando. To ja ich tu ściągnęłam, nie ty.

Byłam zbyt zrozpaczona, by móc cokolwiek odpowiedzieć.

Poza tym, gdybyśmy tu nie przyjechały. Jamie już by nie żył. Jared pewnie też. Zginąłby dzisiaj, gdyby nie ty.

Gdziekolwiek spojrzeć, zewsząd otaczała mnie śmierć.

Dlaczego musiała mnie znaleźć? – jęczałam. Przecież w zasadzie, będąc tutaj, nie szkodzę innym duszom. Mało tego, ratuję im życie, powstrzymując Doktora przed kolejnymi beznadziejnymi eksperymentami. Dlaczego musiała mnie znaleźć?

Dlaczego wzięli ją żywcem? – zapytała Mel, wzburzona. Dlaczego od razu jej nie zabili? Albo powoli – wszystko jedno jak. Dlaczego jeszcze żyje?

Stach ścisnął mi żołądek. Łowczyni żyje, jest tutaj.

Nie powinnam się jej bać.

Oczywiście należało się obawiać, że jej zniknięcie może nam sprowadzić na głowę innych Łowców. Wszyscy się tego bali. Widzieli, jak głośno obstawała przy swoim podczas poszukiwań mojego ciała. Próbowała przekonać pozostałych, że na pustyni ukrywają się ludzie. Wtedy nikt nie potraktował jej poważnie. Odjechali, została sama.

Teraz jednak przepadła bez śladu, szukając mnie na własną rękę. To wiele zmieniało.

Jeb i reszta porzucili jej samochód daleko stąd, na pustyni po drugiej stronie Tucson. Upozorowano zniknięcie podobne do mojego: dookoła porozrzucano skrawki jej torby, puste opakowania po jedzeniu. Tylko czy dusze uwierzą w taki zbieg okoliczności?

Wiadomo już było, że nie. W każdym razie nie całkiem. Patrolowały okolicę. Czy miały w planach nasilenie poszukiwań?

Ale strach przed samą Łowczynią?… To przecież nie miało sensu. Fizycznie była wątła, chyba jeszcze mniejsza niż Jamie. Byłam od niej szybsza i silniejsza. Otaczali mnie przyjaciele i sprzymierzeńcy, podczas gdy ona była sama, przynajmniej tu, w jaskiniach. Trzymano ją pod lufą, a raczej pod dwiema lufami – strzelby oraz jej własnego glocka, tego samego, którego zazdrościł jej Ian i z którego zginął Wes. To, że wciąż żyła, zawdzięczała tylko jednej rzeczy, która jednak nie mogła jej uratować.

Jeb uznał mianowicie, że może będę chciała z nią porozmawiać. Nic poza tym.

Teraz, gdy już wróciłam, czekała ją niechybna śmierć w przeciągu kilku godzin, niezależnie od tego, czy porozmawiam z nią, czy nie.

Dlaczego więc czułam się, jakby miała nade mną przewagę? Skąd brało się we mnie to dziwne przeczucie, że to ona wyjdzie z tej konfrontacji z podniesionym czołem?

Nie zdecydowałam jeszcze, czy chcę z nią porozmawiać. W każdym razie tak powiedziałam Jebowi.

Z pewnością nie miałam ochoty na tę rozmowę. Bałam się nawet zobaczyć znowu jej twarz. Jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić na niej strachu.

Wiedziałam jednak, że jeśli powiem, iż nie chcę się z nią zobaczyć, Aaron natychmiast ją zastrzeli. To tak, jakbym wydala mu polecenie. Jakbym sama pociągnęła za spust.

Albo, co gorsza. Doktor mógłby próbować ją wyciąć z ciała. Otrząsnęłam się na wspomnienie jego rąk umazanych srebrzystą krwią. Melanie poruszyła się niespokojnie, próbując uciec od mojego bólu. Słuchaj, Wando, oni ją po prostu zastrzelą. Nie panikuj.

Czy powinno mnie to pocieszać? Nie potrafiłam się uwolnić od makabrycznego obrazu Aarona z pistoletem Łowczyni w dłoni, jej ciała osuwającego się na skalną podłogę w rosnącej kałuży krwi…

Nie musisz tego oglądać.

To nie znaczy, że to się nie wydarzy.

Melanie zaczęła się trochę gorączkować. Ale przecież pragniemy jej śmierci. Tak czy nie? Zabiła Wesa! Zresztą i tak długo nie pożyje. Choćby nie wiem co.

Miała oczywiście zupełną rację. To prawda, nie było szans na to, by Łowczyni pozostała przy życiu. Gdyby ją uwięzić, zawzięcie próbowałaby uciec. Gdyby ją uwolnić, sprowadziłaby śmierć na moją nową rodzinę.

To prawda, że zabiła Wesa. Umarł tak młodo, kochał i był kochany. Jego śmierć zrodziła mnóstwo bólu. Potrafiłam zrozumieć sens ludzkiego poczucia sprawiedliwości, które nakazywało odebrać jej życie.

To prawda, że pragnęłam jej śmierci.

– Wanda? Wanda?

Jamie potrząsnął mnie za ramię. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ktoś wypowiedział moje imię. Może nawet wiele razy.

– Wando? – powtórzył Jeb.

Podniosłam wzrok. Stał nade mną z tą swoją chłodną twarzą pokerzysty. Była to maska oznaczająca, że w istocie targają nim silne emocje.

– Chłopcy chcą wiedzieć, czy masz jakieś pytania do Łowczyni. Dotknęłam czoła, próbując odgonić kłębiące mi się w głowie obrazy.

– A jeśli nie mam?

– Chcieliby skończyć z pełnieniem straży. To trudne dni. Woleliby teraz być z innymi.

Kiwnęłam głową.

– Dobrze. W takim razie chyba lepiej… od razu pójdę się z nią zobaczyć. – Oparłam się ręką o ścianę i wstałam z miejsca. Dłonie mi się trzęsły, więc zacisnęłam je w pięści.

Nie masz żadnych pytań.

Coś wymyślę.

Po co odwlekać to co nieuniknione?

Nie mam pojęcia.

Próbujesz ją ratować, oskarżyła mnie Melanie oburzonym tonem.

Przecież się nie da.

To prawda. Poza tym sama chcesz, żeby zginęła. Więc pozwól im ją zastrzelić.

Drgnęłam.

– Wszystko w porządku?

Kiwnęłam głową, bojąc się odezwać na głos.

– Nie musisz – powiedział Jeb, bacznie mi się przyglądając.

– Nic mi nie jest – odszepnęłam.

Jamie złapał mnie mocno za rękę, ale mu się wyrwałam.

– Zostań tu. Jamie.

– Pójdę z tobą.

– Wybij to sobie z głowy. – Tym razem mój glos zabrzmiał bardziej stanowczo.

Przez chwilę patrzeliśmy sobie w oczy, aż w końcu wygrałam. Wysunął zadziornie podbródek, ale usiadł z powrotem, opierając się o ścianę.

Również Ian sprawiał wrażenie, jakby wybierał się tam ze mną, ale usidliłam go jednym krótkim spojrzeniem. Jared patrzył, jak odchodzę, z nieprzeniknioną miną.

– Niezłe z niej ziółko – powiedział mi Jeb ściszonym głosem, gdy szliśmy w kierunku celi. – Lubi dokazywać, nie to co ty. Ciągle się czegoś domaga – jedzenia, wody, poduszek… No i bez przerwy się odgraża. „Łowcy was znajdą!” i takie tam. Szczególnie Brandt ciężko to znosi. Można powiedzieć, że wystawiła jego cierpliwość na poważną próbę.

Potaknęłam głową. Ani trochę mnie to nie dziwiło.

– Ale nie próbowała uciekać. Dużo gada, ale nic nie robi. Na widok uniesionej lufy od razu spuszcza z tonu.

Wzdrygnęłam się.

– Jak na mój rozum, bardzo nie chce się rozstawać z życiem – wymamrotał pod nosem.

– Jesteś pewny, że to… dla niej najbezpieczniejsze miejsce? – zapytałam, spoglądając w głąb czarnego, krętego tunelu.

Jeb zachichotał.

– Ty nie znalazłaś wyjścia – przypomniał mi. – Czasem najlepiej schować coś na wierzchu.

– Ma więcej determinacji niż ja wtedy – odparłam beznamiętnie. Byliśmy już prawie na miejscu. Tunel zakręcał ostro na kształt litery V. Ileż razy pokonywałam ten zakręt w ten sam sposób, trzymając się po omacku wewnętrznej ściany. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by iść wzdłuż ściany zewnętrznej. Była nierówna, najeżona skałami, o które łatwo się było uderzyć lub przewrócić. Poza tym, idąc po mniejszym łuku, skracałam sobie drogę.

Kiedy się dowiedziałam, że owo V ma tak naprawdę kształt litery Y – to dwie odnogi innego tunelu, t e g o tunelu – poczułam się głupio. Jeb miał rację, czasem najmądrzej jest schować coś na wierzchu. Kiedy jeszcze chodziły mi po głowie tak desperackie pomysły jak próba ucieczki i snułam domysły, gdzie może się znajdować wyjście, ani przez chwilę nie brałam pod uwagę tego miejsca. Byłam przecież w więzieniu, w skalnej dziurze. Myślałam o niej jak o głębokiej, ciemnej studni.

Nawet Mel, na ogół przebieglejszej z nas dwóch, nie przyszło nigdy do głowy, że mogli mnie trzymać ledwie kilka kroków od wyjścia.

Nie było to jedyne wyjście. Drugie było jednak tak małe i ciasne, że wymagało czołgania się. Nie zauważyłam go, ponieważ za pierwszym razem weszłam do jaskiń wyprostowana, więc rozglądałam się za dużym korytarzem. Poza tym nigdy nie poznałam zbyt dobrze okolic szpitala; od początku unikałam tego miejsca.

Rozmyślania przerwał mi znajomy głos – choć zarazem jakby z innego życia.

– Ciekawe, że jeszcze nie pomarliście, jedząc takie świństwa. Fu.

Usłyszałam odgłos plastiku uderzającego o skałę.

Mijaliśmy ostatni zakręt, w oddali pokazało się już niebieskie światło lampy.

– Nie wiedziałam, że ludzie mają dość cierpliwości, żeby zagłodzić więźnia na śmierć. Jak na tak krótkowzroczne istoty to doprawdy złożony plan.

Jeb zachichotał.

– Naprawdę podziwiam chłopców. To niesamowite, że tak długo wytrzymali.

Wyszliśmy na ostatnią prostą tunelu. Brandt i Aaron siedzieli na podłodze z bronią w pogotowiu, jak najdalej od przeciwległego końca korytarza, gdzie dreptała w tę i we w tę Łowczyni. Obydwaj odetchnęli z ulgą na nasz widok.

– Nareszcie – mruknął Brandt. Na jego skamieniałej twarzy malował się smutek.

Łowczyni przystanęła.

Zaskoczyło mnie, jak dobre zapewniono jej warunki.

Zamiast leżeć w ciasnej grocie na końcu tunelu, cieszyła się względną swobodą, mogła spacerować w tę i z powrotem wszerz korytarza. Na podłodze leżała mata oraz poduszka. Mniej więcej w połowie pomieszczenia ujrzałam plastikową tacę opartą o ścianę, obok leżały rozsypane korzonki oraz miseczka, a nieopodal – odrobina rozlanej zupy. To tłumaczyło hałas sprzed kilku sekund – Łowczyni rzuciła jedzeniem. Wyglądało jednak na to, że wcześniej zdążyła większość zjeść.

Patrzyłam ze zdziwieniem na te względnie komfortowe warunki i po czułam dziwny ból w żołądku.

Czy my kogoś zabiłyśmy? – żachnęła się cicho Melanie. Ona również poczuła się dotknięta.

– Chcesz z nią pogadać? – zapytał Brandt i znowu dopadł mnie ten sam ból. Czy Brandt kiedykolwiek powiedział o mnie „ona“? Nie dziwiło mnie, że Jeb traktuje Łowczynię jak kobietę, ale pozostali?

– Tak – szepnęłam.

– Uważaj na nią – ostrzegł mnie Aaron. – Ma niezły temperamencik.

Kiwnęłam głową.

Żaden z nich nie ruszył się z miejsca. Sama ruszyłam w stronę Łowczyni.

Trudno mi było podnieść wzrok, popatrzeć w oczy, których spojrzenie czułam na twarzy niczym dotyk zimnych palców.

Łowczyni wlepiła we mnie wzrok, a usta wykrzywił jej szyderczy uśmiech. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego wyrazu twarzy u duszy.

– No witaj, M e l a n i e – odezwała się drwiącym głosem. – Czemu tak późno mnie odwiedzasz?

Nic nie odpowiedziałam. Podeszłam do niej wolno, wmawiając sobie, że to nie moja nienawiść we mnie pulsuje.

– Czy twoi przyjaciele myślą, że coś ci powiem? Że zdradzę ci wszystkie sekrety tylko dlatego, że nosisz w głowie zakneblowaną i ogłupiałą duszę, która błyszczy ci w oczach? – Zaśmiała się nieprzyjemnie.

Zatrzymałam się dwa kroki od niej. Wszystkie mięśnie napięły mi się, gotowe do ucieczki. Nie potrafiłam ich rozluźnić, mimo że Łowczyni nie wykonywała żadnych agresywnych gestów. Czułam się inaczej niż w czasie spotkania z Łowcą na autostradzie – nie tak bezpiecznie jak wśród innych, serdeczniejszych dusz. Znowu ogarnęła mnie dziwna pewność, że Łowczyni mnie przeżyje.

Nie bądź śmieszna. Zadaj swoje pytania. Masz już jakieś?

– A więc czego chcesz? Może chciałaś mnie zabić osobiście? Co, Melanie? – syknęła Łowczyni.

– Mówią tu na mnie Wanda – odparłam.

Poruszyła się lekko, kiedy przemówiłam. Cichy, spokojny głos przestraszył ją bardziej niż krzyk, którego się spodziewała.

Gdy tak wpatrywała się we mnie wytrzeszczonymi oczami, przyjrzałam się wnikliwie jej twarzy. Była brudna, umazana fioletowym pyłem i zaschniętym potem. Poza tym jednak nie było na niej żadnych śladów. To także mnie zabolało.

– Wanda – powtórzyła obojętnym tonem. – No, na co czekasz? Nie dostałaś pozwolenia? Zamierzałaś użyć gołych pięści czy mojego pistoletu?

– Nie przyszłam tu, żeby cię zabić.

Uśmiechnęła się cierpko.

– A po co? Żeby mnie przesłuchać? A gdzie twoje narzędzia tortur, człowieku?

Wzdrygnęłam się.

– Nie zrobię ci krzywdy.

Przez twarz przemknął jej cień niepewności, szybko jednak zniknął pod maską drwiącego uśmiechu.

– W takim razie po co mnie tu trzymają? Może myślą, że można mnie udomowić, zrobić ze mnie potulne zwierzątko, tak jak z Wagabundy?

– Nie. Po prostu… nie chcieli cię zabijać, nie… pytając mnie o zdanie. W razie gdybym chciała najpierw z tobą porozmawiać.

Opuściła nieco powieki, chowając wytrzeszczone oczy.

– Masz mi coś do powiedzenia?

Przełknęłam ślinę.

– Zastanawiałam się… – Miałam tylko jedno pytanie, to, na które sama nie umiałam znaleźć odpowiedzi. – Dlaczego? Dlaczego nie pogodziłaś się z moją śmiercią, tak jak inni? Dlaczego tak ci zależało, żeby mnie wytropić? Nie chciałam nikogo skrzywdzić. Chciałam tylko… pójść własną drogą.

Wspięła się na palcach, nachylając twarz ku mnie. Ktoś za mną się poruszył, ale nie usłyszałam nic więcej – wszystko zagłuszył jej krzyk.

– Bo miałam r a c j ę! – wrzasnęła. – Mało tego! P o p a t r z na nich! To gniazdo zaczajonych morderców! Jest tak, jak sądziłam, tylko jeszcze gorzej! W i e d z i a ł a m, że tu z nimi jesteś. Że jesteś jedną z nich. O s t r z e g a ł a m ich! O s t r z e g a ł a m!

Zamilkła, zdyszana, i zrobiła krok do tyłu, spoglądając mi przez ramię. Nie obejrzałam się, żeby sprawdzić, co tam zobaczyła. Przypomniałam sobie tylko słowa Jeba: „Na widok uniesionej lufy od razu spuszcza z tonu”. Przez chwilę przyglądałam się jej twarzy. Dyszała coraz ciszej.

– Ale cię nie posłuchali. Więc sama po nas przyjechałaś.

Łowczyni milczała. Zrobiła kolejny krok do tyłu, widziałam, że się waha.

Przez sekundę sprawiała wrażenie dziwnie bezbronnej, jak gdyby moje słowa pozbawiły ją tarczy, za którą się chowała.

– Będą cię szukać, ale tak naprawdę ani przez chwilę ci nie wierzyli, prawda? – dodałam, patrząc jej w oczy. Zdawały się potwierdzać każde słowo. Poczułam się dużo pewniej. – Więc nie będą szukać nikogo więcej. Stwierdzą w końcu, że przepadłaś bez śladu, i dadzą sobie spokój. My będziemy ostrożni, jak zawsze. Nie znajdą nas.

Po raz pierwszy ujrzałam w jej oczach prawdziwy strach. Przerażającą dla niej świadomość, że mam rację. Czułam się lepiej na myśl o moim ludzkim gnieździe, o mojej nowej rodzinie. Wiedziałam, że się nie mylę. Nic im nie groziło. Ale z jakiegoś powodu nie czułam się ani trochę lepiej, myśląc o sobie.

Nie miałam więcej pytań do Łowczyni. Byłam świadoma, że kiedy sobie pójdę, ona zginie. Czy poczekają, aż odejdę dość daleko, by nie słyszeć strzału? Czy w ogóle było gdzieś w jaskiniach miejsce wystarczająco odległe?

Patrzyłam na jej gniewną, zlęknioną twarz i czułam, jak bardzo jej nienawidzę. Jak bardzo nie chcę jej nigdy więcej oglądać, ani w tym życiu, ani w żadnym innym.

I ta nienawiść sprawiała, że nie mogłam dopuścić do wykonania wyroku.

– Nie wiem, jak cię uratować – szepnęłam na tyle cicho, by nikt poza nią nie słyszał. Dlaczego miałam nieodparte wrażenie, że kłamię? – Nic mi nie przychodzi do głowy.

– Czemu miałoby ci na tym zależeć? Jesteś jedną z nich! – Ale w jej oczach pojawiła się iskierka nadziei. Jeb miał rację. Może i robiła dużo hałasu, może rzucała pogróżkami… Ale bardzo chciała żyć.

Potaknęłam głową w odpowiedzi na to oskarżenie, nieco machinalnie, gdyż intensywnie myślałam.

– Ale wciąż sobą – wymamrotałam. – Nie chcę… Nie chcę…

Jak skończyć to zdanie? Nie chciałam… żeby Łowczyni umarła? Nie. To nie była prawda.

Nie chciałam… jej nienawidzić? Nienawidzić tak bardzo, że pragnęłam jej śmierci. Nie chciałam, żeby zginęła znienawidzona przeze mnie. Zupełnie jakby miała umrzeć z p o w o d u mojej nienawiści.

Jeżeli rzeczywiście nie chciałam, żeby ją zabito, czy byłam w stanie znaleźć dla niej ratunek? Czy to moja nienawiść mi na to nie pozwalała? Czy będę odpowiedzialna za jej śmierć?

Czyś ty oszalała? – zaprotestowała Melanie.

Zabiła mojego przyjaciela, zastrzeliła go na pustyni, złamała serce Lily. Naraziła moją rodzinę na niebezpieczeństwo. Dopóki żyła, stanowiła dla nich zagrożenie. Dla Iana, Jamiego, Jareda. Zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, żeby ich uśmiercić.

No właśnie. Melanie pochwalała ten tok rozumowania.

Ale jeżeli mogę ją uratować, a tego nie zrobię… to kim ja jestem?

Musisz myśleć praktycznie, Wando. To wojna. Po czyjej jesteś stronie?

Dobrze wiesz.

Wiem. A ty wiesz, kim jesteś.

Ale… może nie muszę wybierać? Może mogę uratować jej życie i jednocześnie zapewnić nam wszystkim bezpieczeństwo?

Nagle ujrzałam rozwiązanie, w którego istnienie tak bardzo nie chciałam wierzyć. Przez żołądek przetoczyła mi się potężna fala mdłości.

Jedyny mur, jaki kiedykolwiek postawiłam między sobą a Melanie, obrócił się w pył.

Nie! – wydyszała Mel. A potem krzyknęła: NIE!

Musiałam podskórnie wiedzieć, że w końcu do tego dojdę. Właśnie stąd brało się moje dziwne przeczucie.

Oczywiście, że mogłam ocalić Łowczynię. Ale wymagało to ode mnie poświęcenia. Wymiany. Jak powiedział Kyle? Życie za życie.

Ciemne oczy Łowczyni mierzyły mnie spojrzeniem pełnym jadu.

Загрузка...