Rozdział 13


Koszmarny upał zwykle staje się nie do zniesienia po zachodzie słońca.

Ktoś, kto przywykł do wysokich temperatur, rutynowo zamyka okna i okiennice i zaciąga zasłony. Martin Beck, jak większość mieszkańców Północy, nie miał o tym pojęcia. Rozsunął zasłony, otworzył okno na oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek.

Nie doczekał się. Zapalił nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym skutkiem. Miał wprawdzie proszki nasenne, ale wolał ich nie brać. Poprzedniego dnia nic nie wskórał, najwyższy czas, żeby dać z siebie wszystko. Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy.

Wyszedł z łóżka i usiadł przy otwartym oknie. Żadnej różnicy. Nic, śladu podmuchu. Miasto wydawało się pogrążone w śpiączce, obezwładnione upałem. Po drugiej stronie rzeki pojawił się samotny żółty tramwaj. Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł się echem nad wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden pasażer. Dwadzieścia trzy godziny wcześniej stał na tym moście, zastanawiając się nad dziwnym spotkaniem z dziewczyną z Újpestu.

Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej Škody i z wyraźną niechęcią, niespiesznie, skręcił za róg hotelu. Pewnie jakaś para kochająca się w samochodzie. Nic nowego. Ruszył nabrzeżem, minął kilka cumujących statków i pomnik Petöfiego i wszedł na most. Równie opustoszały jak poprzedniej nocy, ale – w odróżnieniu od wielu ulic – jasno oświetlony.

Zatrzymał się pośrodku, oparł łokcie na balustradzie i spojrzał w dół. Pod mostem przepływał holownik. Na długiej linie ciągnął cztery długie barki, złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się słabym echem gdzieś na moście. Martin Beck powtórzył manewr i znów odpowiedziało mu echo. Jakby nieco spóźnione. Znieruchomiał i przez chwilę nasłuchiwał. Cisza. Szybko przeszedł około dwudziestu metrów i gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak umiał, przeciął jezdnię i torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając mu dalsze obserwacje.

Czyżby nabawił się manii prześladowczej? Kto miałby dość energii i środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością tylko policja. Czyli problem z głowy. Chyba że…

Tramwaj minął go z turkotem, kiedy dochodził do drugiego brzegu, poniżej Góry Gellérta. W wagonie siedział samotny pasażer; przytulił twarz do szyby i spał z otwartymi ustami.

Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił dźwięk zatrzymującego się gdzieś w pobliżu samochodu. Nie potrafił jednak ustalić ani odległości, ani kierunku.

W gęstych ciemnościach szybko pomaszerował nabrzeżem na północ. Po chwili przystanął, odwrócił się, znieruchomiał i nasłuchiwał. Nic.

Najprawdopodobniej na moście nikogo nie było. Ale… gdyby ktoś go śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej z całą pewnością zszedł tylko on.

Z oddali dobiegły go skąpe odgłosy ruchu ulicznego. W najbliższym otoczeniu panowała absolutna cisza. Martin Beck uśmiechnął się w ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go to bawić.

Chciał, żeby po drugiej stronie był jakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno nie wróci tą samą drogą, nie przejdzie przez most i nie zbiegnie ze schodów od południa. Pod mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora metra nad nabrzeżem, które schodkowo opadało ku wodzie. Ulice przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu majaczył tunel dla pieszych. Ewentualny ogon – zakładając, że znał się na rzeczy – nie mógł z niego skorzystać, bo jego sylwetkę wydobyłoby z mroku wpadające od tyłu światło. Pozostawało mu tylko jedno wyjście: obejść podporę szerokim łukiem, pokonać wszystkie rampy i zejść na brzeg kilkaset metrów dalej. To wymagało czasu. Nawet gdyby puścił się pędem.

Śledzony, w tym wypadku policjant śledczy Martin Beck ze Sztokholmu, zdążyłby się ulotnić w dowolnie wybranym kierunku.

Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck od początku zamierzał wrócić do hotelu, kierując się na północ, do najbliższego mostu. Zaprzestał rozglądania się w bezpiecznych ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki, przeszedł pod mostem i powędrował wzdłuż murka. W Dunie, na przeciwległym brzegu, paliło się tylko w dwóch oknach. To był jego pokój. Przysiadł na murku i zapalił papierosa. Przy ulicy stały wielkie kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody.

Wszystkie okna były pozamykane i ciemne. Martin Beck siedział nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego nie uświadamiał, wciąż miał się na baczności.

Po drugiej stronie ulicy zawarczał uruchamiany silnik. Obrzucił spojrzeniem parkujące samochody, ale nie udało mu się zlokalizować źródła dźwięku. Silnik pracował na wolnych obrotach. Mniej więcej po trzydziestu sekundach Martin Beck usłyszał odgłos wrzucanego biegu i zobaczył zapalające się światła postojowe. Pięćdziesiąt metrów od niego, opuszczając gęsty mrok, stoczył się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno sunął w jego kierunku. Ciemno-zielona Škoda. Chyba już gdzieś ją widział.

Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy niemal się z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko wolniusieńko ruszył prosto na niego.

Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką prędkością, nie wspominając o tym, że Martin Beck w ułamku sekundy mógł spuścić nogi po drugiej stronie murku. W Škodzie był tylko kierowca, jeśli – rzecz jasna – nikt nie leżał na tylnym siedzeniu.

Martin Beck spokojnie zgasił papierosa i z niekłamaną ciekawością patrzył, co się stanie. Zielona Škoda zatrzymała się trzy metry od niego, prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę sekund kierowca włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku.

Mimo oślepiających sztuczek, Martin Beck natychmiast go rozpoznał.

Wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu włosami. Nic nie trzymał w dłoniach. Podszedł krok bliżej. Silnik mruczał. Nagle Martin Beck coś zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy by go nawet nie przeczuł.

Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od kogoś, kto bezszelestnie podkradł się pod murek od nabrzeża. W tym momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że nie chodzi o żadne śledzenie, że żarty się skończyły. Ktoś dybał na jego życie, zaplanował to z zimnym wyrachowaniem.

Martin Beck słabo sobie radził w walce wręcz, ale miał fantastyczny refleks. Ledwie wyczuł leciutki podmuch, wtulił głowę w ramiona, zaparł się prawą stopą o murek, odwrócił i błyskawicznie uchylił. Ramię, które miało się zacisnąć na jego szyi, trafiło go w nasadę nosa i ześliznęło po czole. Owionął go ciepły oddech zaskoczonego napastnika i mignęło mu przed oczami ostrze noża, który chybił celu. Upadł na plecy, boleśnie uderzając lewym barkiem o bruk, i wykonał półobrót, żeby jak najszybciej wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie postaci, chwilę później tylko jedną i kiedy podnosił się z kolan, nożownik znów zaatakował. I znów chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie dawał za wygraną, bo miał pełną świadomość, że to jego jedyna szansa. Błyskawicznie wstali.

Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck odruchowo zastosował archaiczny chwyt, którego się nauczył w szkole policyjnej, ale zabrakło mu odwagi, by puścić nadgarstek, wskutek czego obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu i chwycił napastnika za przegub lewej dłoni. Niestety, mięśniak okazał się silniejszy. Potężny kopniak w głowę przypomniał mu o fizycznej i liczebnej przewadze przeciwników.

Leżał na plecach, wyczuwając pod stopami pierwszy schodek. Nożownik ciężko dyszał. Zalatywał potem, wodą po goleniu i jakimiś pastylkami odświeżającymi. Powoli zaczął uwalniać prawą rękę…

Martin Beck pomyślał, że to już koniec. Pulsującą mgłę przecinały błyskawice, serce rozrastało się w nieskończoność jak nabrzmiały krwią balon, który niebawem eksploduje. I ból głowy. Miażdżący, rozsadzający. I wrzaski, trzaski, i powódź światła – niweczącego wszystko i wszystkich.

W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że z niewiadomej przyczyny umrze na brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson.

Resztkami sił chwycił obiema dłońmi prawy nadgarstek napastnika, odbił się stopą od ziemi, uderzył głową o drugi schodek i pochłonęła go ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później – tak mu się przynajmniej wydawało – tonął w powodzi światła. Leżał na plecach, z prawym uchem przyciśniętym do bruku. Jego wzrok padł na wypucowane półbuty, które przesłaniały mu widok. Odwrócił głowę i spojrzał w niebo.

Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim kapelutku.

– Dzień dobry.

Martin Beck wsparł się na łokciach. Snopy światła rzucały dwa radiowozy: jeden stał na nabrzeżu, drugi pod murkiem na jezdni. W odległości trzech metrów od Szluki zobaczył policjanta w czapce z daszkiem, czarnych skórzanych butach z cholewami i gołębim mundurze.

Z czarną pałką w prawej dłoni przyglądał się jakiemuś osobnikowi, który leżał na plecach tuż obok jego stóp. Osobnik nazywał się Tetz Radeberger i swego czasu bawił się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na czole i jasnych włosach czerwieniła się krew.

– A co z tym drugim? – spytał Martin Beck.

– Postrzelony – odparł Szluka. – Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę.

Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną ciekawością patrzyli na nabrzeże.

– Proszę się nie ruszać – powiedział Szluka. – Zaraz będzie karetka.

– Nie ma takiej potrzeby.

Martin Beck dźwignął się na nogi. Dokładnie w trzy minuty i piętnaście sekund po tym, kiedy poczuł na karku podmuch powietrza.

Загрузка...