Rozdział 7


Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo ludzi przechadzało się tam i z powrotem po nabrzeżu, mnóstwo ludzi opalało się na schodach. Tabuny pasażerów stłoczonych na małych parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół rzeki, zmierzały do kąpielisk i miejsc rekreacji na łonie natury. Na przystaniach ustawiały się długie kolejki.

Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się, widząc taką ciżbę. Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten dzień od spaceru na Wyspę Małgorzaty, ale zmienił zdanie, kiedy sobie wyobraził chmary zalegających tam budapeszteńczyków.

Tłok lekko go irytował, radosne twarze leniuchujących ludzi sprowokowały do działania. Postanowił udać się do hostelu w Budzie, gdzie według człowieka z ambasady Matsson spędził pierwszą i może jedyną noc w Budapeszcie.

Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu budynku i rozłożył plan miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjúság, ale bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most prowadzący na wyspę i dalej, do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem – też bez powodzenia. Przy moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.

Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki Martin nie pokazał mu kartki z nazwą hostelu.

Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew dostrzegł strzelisty strumień wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego współczesną rzeźbą z brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.

Tutaj się zatrzymali. Martin Beck na pewno przepłacił, bo taksówkarz niezwykle wylewnie i kompletnie niezrozumiale mu dziękował.

Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy, której część przerobiono na zieleniec i parking. W porównaniu z okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego. Zgodnie z aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły szerokie schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol, zamknięty kiosk z pamiątkami, windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta recepcja. Nigdzie żywej duszy.

Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu – z fotelami i stołami – o przeszklonej ścianie w głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało się kilka młodych osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od rzeki dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc taksówką, widział w nich dziury po pociskach. W holu nikt się nie pojawił, usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po wizycie w Ifjúság. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem w Budapeszcie trudno o wolny pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z pracowników zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną spojrzał na opalonych na brąz młodych ludzi, wylegujących się na trawie.

Pomyślał, że to szczyt idiotyzmu uganiać się po Budapeszcie za kompletnie mu obojętnym człowiekiem. Nie przypominał sobie równie beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos kroków. Podniósł się z fotela i wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć kciuka, przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę miał wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński i węgierski to ta sama grupa językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie potrafił się zdecydować, jaki wybrać język.

– Czym mogę służyć? – zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej uldze Martina Becka perfekcyjną angielszczyzną.

– Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca. Czy przypadkiem się pan nie orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?

– Niestety, nie pamiętam – odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz ścienny. – To przeszło dwa tygodnie temu. Momencik, sprawdzę. – Przepatrywał półkę pod kontuarem, po czym wyjął zeszyt w czarnej okładce i zaczął go kartkować. – Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku na sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?

– Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej. Alf Matsson, szwedzki dziennikarz.

Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.

– Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas Szwedzi. Jak on wygląda?

Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.

– Bo ja wiem – powiedział po namyśle recepcjonista. – Może go widziałem.

Naprawdę nie pamiętam.

– Nie macie książki hotelowej? Listy gości?

Młodzieniec wysunął szufladę z fiszkami. Martin Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał kieszenie – i nic.

– Mam – oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. – Alf Matsson. Szwed. Tak jak pan powiedział, nocował u nas z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca.

– A później?

– Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie pracowałem. Miałem sesję egzaminacyjną.

Martin Beck wziął fiszkę. Alf Matsson mieszkał w hostelu od dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego maja.

– A kto wtedy pracował?

Recepcjonista myślał przez chwilę.

– Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.

– Stefi… Czy on nadal tu pracuje?

– Ona – poprawił go młody człowiek. – To dziewczyna. Stefania. Tak, pracujemy na zmianę.

– Kiedy ją zastanę?

– Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W tym tygodniu ma nocną zmianę, więc prawdopodobnie śpi.

– Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.

Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.

– Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.

Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był z powrotem.

– Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.

Zniknął w salonie i szybko wrócił w towarzystwie niskiej pulchnej dziewczyny. Miała na sobie sandały i bikini, na które zarzuciła kusą bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do Martina Becka.

– Przepraszam za kłopot – powiedział.

– Nic się nie stało – odparła Stefi. – W czym mogę pomóc?

Martin Beck spytał, czy pracowała w drugiej połowie maja.

Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.

– Owszem. Ale w ciągu dnia.

Pokazał jej paszport Alfa Matssona.

– Szwed?

Nawet nie spojrzała na zdjęcie.

– Szwed – potwierdził. – Dziennikarz.

Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i przekrzywiła głowę.

– Taaak… – powiedziała po chwili, z lekkim ociąganiem. – Chyba go pamiętam. Najpierw dostał trójkę, a potem przyjechała grupa Rosjan i musiałam go przenieść. Był wściekły, że w nowym pokoju nie ma telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten telefon, że nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym gościem, któremu telefon nie był potrzebny. – Zamknęła paszport. – Jeśli to on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.

– Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?

– Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.

– Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?

– Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie jestem pewna.

Martin Beck zastanawiał się.

– A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?

– Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy.

Martin Beck schował paszport do kieszeni i przypomniał sobie, że skończyły mu się florydy.

– Czy mógłbym u pani kupić papierosy?

– Jasne. Ale są tylko tervy.

– W porządku.

Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął banknot i poprosił, żeby zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, wyrwał kartkę i wręczył ją Stefi.

– Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić.

Dziewczyna spojrzała na kartkę i zmarszczyła brwi.

– Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał, jak trafić w takie jedno miejsce na Újpescie. Ale to mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. – Umilkła. – Zapamiętałam nazwę ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie pamiętam.

Martin Beck podsunął jej bloczek.

– Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?

Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.

„Venetianer út”.

Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.

Загрузка...