Rozdział 17


Tetz Radeberger wszedł do pokoju. Ubrany był tak jak poprzedniego wieczoru: obcisły podkoszulek, cienkie spodnie z terylenu z gumką w pasie i lekkie, tekstylne buty na gumowej podeszwie. Strój zabójcy.

Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił go w plecy.

Martin Beck gestem wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Tetz Radeberger usiadł. W jego niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie i niepewność. Na czole miał plaster, a nieco wyżej, u nasady blond włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy, silny i dość obojętny.

– Porozmawiamy o Alfie Matssonie – zaczął Martin Beck.

– Nie wiem, gdzie on jest – odparował Radeberger.

– Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim.

Szluka przygotował magnetofon. Stał na biurku z prawej strony. Martin Beck wcisnął klawisz. Radeberger czujnie go obserwował.

– Kiedy poznał pan Alfa Matssona?

– Dwa lata temu.

– Gdzie?

– W Budapeszcie. W Ifjúság. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego.

– Jak go pan poznał?

– Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na Újpest.

– I co było dalej?

– Nic szczególnego. Theo i ja akurat wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy tam wycieczki turystom wypoczywającym w nadmorskich kurortach w Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy, którą kupiliśmy w Istambule.

– Już wtedy przemycaliście narkotyki?

– Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy czyści. – Radeberger zrobił krótką pauzę. – To niezdrowe.

– To po co je kupowaliście?

– Dla panienek. Dobrze im robią. Są… łaskawsze.

– Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?

– Poczęstowaliśmy go. Nie był zainteresowany. Wolał alkohol. – Zastanawiał się przez chwilę i dodał naiwnie: – Alkohol też nie jest zdrowy.

– Sprzedaliście mu narkotyki?

– Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, jak łatwo można je kupić w Istambule.

– Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?

– Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie opłacało się go sprzedawać.

– Na przykład gdzie?

– W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i policjanci są bardzo czujni, zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z Afryki Północnej albo Hiszpanii.

– Czy Matsson zaproponował swoje usługi?

– Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy prawie nigdy nie sprawdzają bagaży, szczególnie jak się przylatuje samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć towar z Turcji na przykład tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu nie można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. – Radeberger myślał. – Nie chcieliśmy wpaść.

– Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?

– Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach, które pasowałyby Theo i mnie. Zawiadamialiśmy go i przyjeżdżał tam służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To była dobra przykrywka.

– Jak wam płacił?

– Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy naszą siatkę, skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego poznaliśmy w Pradze, i…

To była działka Szluki.

– Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? – spytał Martin Beck.

– W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.

– Czy była z wami panna Boeck?

– Ari? Nie, po co?

– Ale wiedziała, czym się zajmujecie?

– Coś tam wiedziała.

– Ile razy spotkaliście się z Matssonem?

– Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił tyle, ile chcieliśmy, i sam sporo na tym zarabiał.

– Jak pan myśli, ile?

– Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.

– I gdzie teraz jest?

– Nie mam pojęcia.

– Na pewno?

– Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na Újpest. Zatrzymał się w hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się tutaj dwudziestego trzeciego lipca.

– I?

– Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie pojawił.

– Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano dwudziestego trzeciego wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?

– Na Újpescie. U Ari.

– To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.

– No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł. Dzwoniliśmy do hotelu, nie było go.

– Kto dzwonił?

– Ja, Theo i Ari. Na zmianę.

– Dzwoniliście z Újpestu?

– Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na niego.

– A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się pan z Matssonem.

– Tak.

– Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie znaczy, że Fröbe albo Boeck nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?

– Nie. Wiem, że nie.

– Skąd ta pewność?

Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W pokoju było bardzo ciepło.

– Proszę posłuchać – powiedział. – Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten gość, który mnie przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież zarabialiśmy na nim kupę szmalu.

– Czy płaciliście pannie Boeck?

– Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała pracować.

Martin Beck długo mu się przyglądał.

– Zabiliście go?

– Przecież powiedziałem, że nie. – Głos Radebergera przeszedł w falset. – Czy gdybyśmy go zabili, siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z towarem?

– Lubiliście Alfa Matssona?

Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.

– Proszę odpowiadać na pytania.

– Jasne.

– Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fröbe nie znosiliście Matssona.

– Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że… jesteśmy z Niemiec. – Popatrzył błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. – A to chyba niesprawiedliwe, prawda?

Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo wyłamywał palce ze stawów:

– Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.

– Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.

– To co innego – ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.

– Słucham?

– To była nasza jedyna szansa.

– Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie?

Radeberger spojrzał na niego z rezygnacją w oczach.

– Przypuszczalnie was to czeka – zauważył uprzejmie Martin Beck. – Czy siedział pan już kiedyś w więzieniu?

– Tak. W kraju.

– Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą jedyną szansą?

– Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem Matssona, myśleliśmy, że on nie mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie pasował. Czyli Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest. Byliśmy w Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się denerwować, bo po trzech tygodniach trzeba przedłużyć pozwolenie na pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a…

– A?

– A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał, więc ustaliliśmy, że Ari wszystkiego się dowie. Następnego dnia Theo pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił stamtąd do Ari i Ari na pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy. No i sprawa była jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że pan jeszcze nic nie powiedział, bo inaczej dorwałaby nas policja. Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby sprawdzić, czy jest pan z Ari. Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.

– I czego się dowiedziała?

– Nie wiem, ale coś musiało być na rzeczy, bo powiedziała tylko: „Załatwcie tę świnię jak najszybciej” – i zamknęła się w swoim pokoju. Była wkurzona.

– Ach, tak?

– Następnego dnia mieliśmy się na baczności. Byliśmy w koszmarnej sytuacji, musieliśmy pana uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy nadzieję, kiedy nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja wskoczyłem do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo zabrakło odwagi. Poza tym jestem silniejszy. Dbam o swoje ciało. – Umilkł na chwilę, po czym błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: – Nie wiedzieliśmy, że pan jest policjantem.

Martin Beck się nie odezwał.

– Jest pan policjantem?

– Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna Boeck. Czy oni długo się znali?

– Niezbyt. Ari była w Szwecji z grupą sportowców na zawodach pływackich i tam go poznała. Potem już nie mogła pływać i on ją odszukał, kiedy tu przyjechał.

– Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?

– Jasne.

– Czy współżyją ze sobą?

– Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.

– Czy pan też sypia z Ari Boeck?

– Oczywiście. Jak tylko najdzie mnie ochota. Theo też. Ari to nimfomanka. Nic się na to nie poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech. Ari nie ma zahamowań. Poza tym jest uczynna.

– Uczynna?

– Zrobi wszystko, o co się ją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu przelecieć. Ja teraz rzadko korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic innego nie starcza mu siły.

– Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?

– O Ari? Nie ma o co.

– A w innych sprawach?

– Nie w interesach. Był dobry.

– A o coś innego?

– Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany. Ari się nim zajęła i się uspokoił. Stare dzieje.

– Jak pan myśli, gdzie on teraz może być?

Radeberger potrząsnął bezradnie głową.

– Nie wiem. Gdzieś w mieście.

– Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?

– Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł, żeby wszystko grało. Wracał po trzech albo czterech dniach.

Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.

– To chyba wystarczy – zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.

Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.

– Co do tej ostatniej nocy… Czy mógłby mi pan wybaczyć?

– Nie, nie mógłbym. Żegnam.

Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i poprowadził do drzwi. Martin Beck popatrzył zamyślony na jasnowłosego Teutona.

– Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy usiłował pan zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę. Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak umieliście, i nie wasza w tym zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle. Niech pan o tym pomyśli.

Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.

– Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.

– Tak, na to wygląda – przyznał Szluka. – Zaczęliśmy poszukiwania pełną parą.

– My też.

– Czy nadal działa pan nieoficjalnie?

– Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło.

Szluka podrapał się po karku.

– Dziwne – powiedział.

– Co takiego?

– Że nie możemy go namierzyć.

Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację.

Nad Dunajem zapadał zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i kamienny murek.

Загрузка...