Rozdział 10


Martin Beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł późne śniadanie. To był jego trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się równie upalna, piękna pogoda.

Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na ulicy i nabrzeżu kłębiły się tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające niskie białe wózki o opływowych kształtach, które przypominały malutkie czołgi.

Nigdzie nie zauważył wysokiego bruneta z kijkiem, co bynajmniej nie musiało oznaczać, że przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i zmienników.

Kelner zaczął uprzątać jego stolik.

– Frühstück nicht gut? – zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z nietkniętą salami.

Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł, wyjął z kieszeni widokówkę, którą kupił w hotelowym kiosku. Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę Dunaju, z mostem w tle.

Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać.

W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w Motali i skreślił kilka słów.

Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy w Kanale Götajskim znaleziono zwłoki kobiety. Podczas półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej pory pozostawali w kontakcie. Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko z racji swojego zawodu przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym innym.

A teraz tkwi w Budapeszcie i nie potrafi wykrzesać z siebie choćby iskierki zainteresowania zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka godzin i jedyną sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki do skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson zarezerwował bilet powrotny. Dlaczego on sam wcześniej o tym nie pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych. Było przy placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do czerwonej skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i ruszył ku centrum.

Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura podróży. W knajpce na świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody prowadzące w dół. Na tabliczce widniał napis „Földalatti”. Uznał, że chodzi o toalety.

Ponieważ zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą w biurze linii lotniczych. Przeszedł na drugą stronę ulicy i udał się do podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.

Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na peronie stała biało-zielona drewniana budka z okienkiem. Niskie sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary. Lilipucie wagony, jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest najstarsze w Europie.

Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze mógł jechać Franciszek Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku dziewiętnastego stulecia. Wagonik się zapełnił, drzwi się zamknęły i ruszyli.

Pośrodku czworo głuchoniemych – trzej mężczyźni i kobieta – prowadziło ożywioną rozmowę w języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż zawzięcie gestykulując.

Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego ku niemu profilem mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet.

Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był w zielonej koszuli, rozpiętej pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i zatrzymała w parku, opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu.

Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.

Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.

Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck darował sobie wycieczkę w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i doszedł do wniosku, że na trasie plac–park kursuje tylko jedna kolejka i że następna będzie za kwadrans.

O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ wszystkie stanowiska, obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte, usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.

Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych włosach, ale podejrzewał, że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe, czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.

Przy kontuarze zwolniło się krzesło. Dziewczyna po drugiej stronie, brunetka, miała misternie upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie energicznej; paliła papierosa z jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf Matsson zabukował lot do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?

Dziewczyna poczęstowała go papierosem i zaczęła przeglądać papiery.

Chwilę później podniosła słuchawkę, z kimś porozmawiała, pokręciła głową i spytała o coś koleżankę. Parę minut po dwunastej wszystkie koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka poinformowała go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden samolot wylatujący z Budapesztu.

Martin Beck wrócił do swojego pokoju, otworzył okno i popatrzył na gości konsumujących lunch, z którego zrezygnował. Nie zauważył wysokiego mężczyzny w zielonej koszuli.

Przy jednym ze stołów sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę ze Sztokholmem.

Potem wyciągnął się na łóżku i czekał.

Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga:

– Czołem! Jak leci?

– Kiepsko.

– Znalazłeś tę panienkę?

– Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak.

– Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli, lubił się przechwalać.

– Masz dużo pracy?

– Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć.

– Chcę. Dowiedz się, jak się nazywają ci faceci przesiadujący Pod Cynowym Pucharem i co to za jedni.

– Okej. Coś jeszcze?

– Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj się! Właśnie wybieram się na basen ze Szluką.

– Koszmarne imię. Nie mogłeś poszukać sobie innej, z ładniejszym? Słuchaj, Martin, sprawdziłeś, czy zabukował bilet powrotny?

– Cześć!

Martin Beck odłożył słuchawkę, wyjął z torby kąpielówki, zrolował z hotelowym ręcznikiem i poszedł na przystań.

„Óbuda” straszył paskudną nadbudówką, ale miał tę zaletę, że był szybszy od innych statków opalanych węglem.

Zszedł na ląd poniżej wielkiego hotelu na Wyspie Małgorzaty, ruszył alejką w głąb i błyskawicznie znalazł się pod rosłymi cienistymi drzewami. Minął soczyście zielony trawnik i korty tenisowe i już był na miejscu.

Szluka stał przed wejściem z aktówką w ręku. Identycznie ubrany jak poprzedniego dnia.

– Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać – odezwał się Martin Beck.

– Dopiero co przyszedłem.

Zapłacili i udali się do szatni. Łysy staruszek w białym podkoszulku przywitał się ze Szluką i otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i nie bez pedanterii powiesił garderobę na wieszaku. Mimo że Martin Beck miał na sobie zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki.

Szluka wziął aktówkę i pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za nim, trzymając w ręku zrolowany ręcznik.

Mnóstwo opalonych ludzi. Naprzeciwko szatni był okrągły basen z fontannami. Dzieci z piskiem wyskakiwały spod strzelistych strumieni, żeby natychmiast pod nie wskoczyć. Po jednej stronie basenu był mniejszy basen, do którego schodziło się po schodkach, po drugiej – większy, z czystą zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali reprezentanci wszystkich pokoleń, starzy i młodzi. Pomiędzy basenami wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami.

Szluka i Martin Beck minęli większy basen, za którym wznosiły się arkady. Z głośników ktoś coś obwieścił i ludzie rzucili się w kierunku schodków mniejszego basenu. Gdyby Martin Beck nie wziął przykładu ze Szluki i się nie usunął, niechybnie zostałby stratowany. Spojrzał pytająco na węgierskiego kolegę.

– Sztuczne fale – wyjaśnił Szluka.

Mały basen przypominał puszkę sardynek. Dwie olbrzymie pompy spiętrzały wodę, ławica ludzi kołysała się na wysokich falach, piszcząc z zachwytu.

– Może chciałby się pan pohuśtać? – zapytał całkiem poważnie Szluka.

– Nie, dziękuję.

– Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks.

Źródło biło z kamiennego kopca pośrodku owalnego brodzika, ocienionego po części arkadami. Wyglądał jak labirynt, jego mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc oparcie kamiennych foteli, na których można było usiąść, z wodą sięgającą brody.

Szluka wszedł do basenu. Oczywiście z aktówką. Ciekawe, czy nigdy się z nią nie rozstaje, pomyślał Martin Beck, czy zapomniał ją zostawić w szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za nim.

Opary zalatywały siarką. Szluka dobrnął do arkad, odłożył aktówkę i usiadł. Martin Beck usadowił się tuż obok, w wygodnym kamiennym fotelu o szerokich poręczach, kilkadziesiąt centymetrów poniżej lustra wody.

Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał się otoczeniu.

Po przekątnej jakiś blady chudy mężczyzna huśtał na kolanach tłustą blondynę. Oboje nie spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu.

Piegowaty malec w białych kąpielówkach powoli ciągnął krzepkiego młodzieńca za duży palec u nogi. Młodzieniec leżał na plecach, splótł dłonie na brzuchu i patrzył w niebo.

Na krawędzi basenu stal wysoki opalony brunet o falistych włosach. Miał błękitne kąpielówki, których nogawki przywodziły na myśl krótkie kalesony. Pewnie to kalesony, pomyślał Martin Beck. Może powinienem go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po kąpielówki.

– Klucz leżał na schodach przed komendą policji – odezwał się Szluka, nie otwierając oczu. – Znalazł go tam nasz człowiek.

Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce piersiowej kołysały się w zielonkawej wodzie jak wodorosty.

– Skąd się tam wziął?

Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych powiek.

– Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem.

Z basenu, gdzie włączono sztuczne fale, dał się słyszeć przeciągły ryk zawodu. Finito. Większy basen znów cieszył się powodzeniem.

– Wczoraj nie chciał pan powiedzieć ani słowa o kluczu – skonstatował Martin Beck. – Dlaczego mówi pan o tym teraz?

– Bo wszystko opacznie pan interpretuje, a poza tym mógł pan zasięgnąć języka gdzie indziej. Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to pan ode mnie.

– A czemu mnie śledzicie? – spytał po chwili Martin Beck.

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Co pan jadł na lunch?

– Zupę rybną i karpia.

– I apfelstrudel?

– Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota.

Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów.

– Kiedy znaleźliście klucz?

– Po południu dwudziestego trzeciego lipca.

– Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson.

Szluka wyprostował się, spojrzał na Martina Becka, po czym sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i zaczął ją przeglądać.

– Coś tam sprawdziliśmy – powiedział – mimo że nie zwrócono się do nas z oficjalną prośbą. – Wyciągnął jakiś papier. – Nadajecie tej sprawie przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest kimś ważnym?

– Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy, że to wystarczy, by się dowiedzieć, co mu się przytrafiło.

– A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło?

– Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma.

Szluka zerknął na kartkę.

– Według informacji z urzędu celno-paszportowego żaden obywatel szwedzki o imieniu Alf i nazwisku Matsson nie wyjechał z Węgier po dwudziestym drugim lipca. Poza tym zostawił paszport w hotelu, a bez paszportu nie mógłby opuścić kraju. Nikt odpowiadający mu rysopisem nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson nie mógł się zatrzymać w żadnym innym hotelu. Tak więc wszystko wskazywałoby na to, że pański rodak z jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas zostać na Węgrzech. – Szluka schował papier do teczki i zamknął aktówkę. – Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których poznał wcześniej.

Szluka usiadł wygodnie.

– Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? – odezwał się po chwili Martin Beck. – Nie ma żadnego racjonalnego powodu.

Szluka wstał i sięgnął po aktówkę.

– Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić.

Martin Beck też wstał.

– Proszę zostać – powiedział Szluka. – Na mnie, niestety, już czas. Ale może znowu się spotkamy. Do widzenia.

Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką w garści. Nie było po nim widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki słoniny.

Kiedy zniknął z pola widzenia, Martin Beck przeniósł się do dużego basenu. Wysoka temperatura i opary siarki pozbawiły go energii. Popływał przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem, susząc się w słońcu, obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku, którzy stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę.

Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na jotę mądrzejszy.

Загрузка...