Rozdział 22


W sobotę trzynastego sierpnia było szaro i wietrznie. Samolot Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem.

O tej porze wczorajsze raki miały przykry posmak, lurowata kawa w tekturowych kubkach serwowana przez linie lotnicze nic nie pomogła.

Martin Beck oparł czoło na wibrującej szybie i patrzył na chmury.

Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał „Sydsvenska Dagbladet”, łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł się najlepiej.

Minęły równo trzy tygodnie, kiedy Alf Matsson był widziany po raz ostatni – w holu hotelu Duna w Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi plus piętnaście stopni.

Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce.

– Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś?

– Yhm.

– Żadnych wątpliwości?

– Żadnych. Z psychologicznego punktu widzenia nic ciekawego, jeśli to miałeś na myśli. Obaj urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął się czepiać, ten drugi się wpienił i rąbnął go butelką. Potem się przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym wiesz.

– Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć?

– Próbował. Wrócił do domu, spakował swoje zakrwawione ciuchy, skołował pół litra denaturatu i usiadł pod Skanstullskim mostem. Wystarczyło tam pojechać i go zgarnąć. Najpierw wszystkiemu zaprzeczył, a potem się rozbeczał. – Kollberg umilkł na moment. – Ma wariackie papiery. Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W każdym razie bardzo się starał. – Kollberg opuścił gazetę i spojrzał na Martina Becka. – Otóż to. Bardzo się starał.

Co powiedziawszy, wrócił do lektury.

Martin Beck zmarszczył czoło, wyjął raport Kollberga i czytał go raz po raz, dopóki nie zaczęli schodzić do lądowania. Schował maszynopis i zapiął pasy. Kilka nieprzyjemnych minut – kołysanie, niewidzialna zjeżdżalnia, ogrody, dachy domów, dwa podskoki na betonie – i oddech ulgi.

Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań.

– Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem?

– Nie. Poczekam.

– Śmierdząca sprawa.

– Tak – przyznał Martin Beck.

– I cholernie wkurzająca.

Na Traneberskim moście Kollberg dodał:

– Ale najbardziej wkurza mnie to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby dobry uczynek. Jeśli dał nogę, ktoś go prędzej czy później dopadnie. To nie nasza broszka. A gdyby przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi. Dobrze mówię?

– Dobrze.

– Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde flak!

– Logiki w tym za grosz.

– Co racja to racja.


W komendzie panował dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia lata. Na biurku Martina Becka leżało kilka nieistotnych listów i kartka od Melandera:


„Czarne półbuty. Stare. Od dawna nienoszone. Nigdzie ciemno-szarego garnituru”.


Za oknem wiatr czochrał korony drzew i mżył drobny kapuśniaczek.

Pomyślał o Dunaju, parowcach i prądzie powietrza znad nasłonecznionych gór. O walcach wiedeńskich. Ciepłych nocach. Moście. Nabrzeżu.

Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem.

Wszedł Kollberg, zerknął na liścik od Melandera i podrapał się po brzuchu.

– A jednak nas to obchodzi.

– Chyba tak. – Martin Beck zastanawiał się chwilę. – Czy musiałeś oddać paszport, kiedy byłeś w Rumunii?

– Tak, policja zabrała nam paszporty na lotnisku, a po tygodniu odebraliśmy je w hotelu. Widziałem, jak mój stał w mojej przegródce przez kilka dni, zanim mi go dali. To był duży hotel. Policja co wieczór rozdawała całe paczki paszportów.

Martin Beck wybrał numer telefonu.

– Budapeszt dwa, dziewięć, osiem, trzy, jeden, siedem, z majorem Vilmosem Szluką. Tak, major S-z-l-u-k-a. Nie, na Węgrzech.

Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla gości i oglądał paznokcie. Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie odezwał ani nie poruszył.

W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki:

– Major Szluka zaraz będzie.

Echo kroków w komendzie przy Deåk Ferenc Tér i głos Szluki:

– Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie?

– Deszcz i wiatr. Zimno.

– A u nas ponad trzydzieści stopni. Trochę za ciepło. Właśnie wybierałem się do kąpieliska Palatinus. Coś nowego?

– Jeszcze nie.

– To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc?

– W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje paszporty, prawda?

– Niestety. Zawsze są z tym problemy. Ale na szczęście to nie moje zmartwienie.

– Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia paszportu w Ifjúság albo w Dunie po dwudziestym pierwszym lipca?

– Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać odpowiedź o piątej?

– Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno.

– Tak?

– Jeśli ktoś zgłosił zgubę, czy udałoby się panu dowiedzieć, jak ta osoba wygląda? Taki ogólny rysopis.

– Odezwę się o piątej. Do usłyszenia.

– Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać.

Martin Beck odłożył słuchawkę. Kollberg popatrzył na niego podejrzliwie.

– Wykąpać?

– W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych ławach.

– Ach, tak. – Kollberg podrapał się po głowie. – A więc w Budapeszcie miał na sobie niebieski blezer, szare spodnie i brązowe buty.

– I płaszcz.

– A w walizce był niebieski blezer.

– Tak.

– I szare spodnie.

– Tak.

– I brązowe buty.

– Tak.

– A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i czarnych butach.

– I w płaszczu.

– Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.

– Nie ma.

– Jasny gwint!

– Yhm.

Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady biurka zapomnianą, wysuszoną na wiór florydę i zapalił.

Podobnie jak kolega z Malmö próbował rzucić palenie, ale ka półgwizdka.

Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.

– Pojedziemy coś przekąsić?

– Czemu nie.

– Pod Cynowym Pucharem?

– Tak.

Загрузка...