Rozdział 18


Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy zadzwonił telefon.

– Ze Sztokholmu – poinformowała telefonistka. – Redaktor Eriksson.

Zapamiętał to nazwisko; kwieciście wymowny szef Alfa Matssona, naczelny postępowego tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:

– Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.

– Policjant śledczy.

Mężczyzna zignorował poprawkę.

– Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan zawdzięcza. Poza tym mam dobre układy w ministerstwie.

Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać języka za zębami.

– Jest pan tam?

– Jestem.

– Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli. Najpierw muszę zapytać, czy znalazł pan osobę, której szukacie.

– Matssona? Jeszcze nie.

– Żadnego, choćby najmniejszego tropu?

– Żadnego.

– To niebywałe.

– Yhm.

– Cóż, jakby to ująć… Jaki zastał pan… klimat?

– Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.

– Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym razie nie możemy już dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz niesłychana, otwierają się straszne perspektywy. Czujemy się osobiście odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych pracowników, wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest w moim sztabie od paru lat, więc wiem, o czym mówię.

– Gdzie?

– Słucham?

– Gdzie jest?

– W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co mówię. Całkowicie za niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność.

Martin Beck próbował sobie wyobrazić, jak też wygląda redaktor Eriksson. To prawdopodobnie gruby, zadufany w sobie kurdupel o świńskich oczkach i z rudą brodą.

– Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu o sprawie Alfa Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez dalszej zwłoki. Nadszedł właściwy moment, żeby zainteresować tym opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan na jego trop.

– Niech pan sobie weźmie ten tekst i… – Martin Beck powstrzymał się w ostatniej sekundzie. – I wyrzuci go do kosza – dodał po chwili.

– Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.

– Proszę przeczytać jutrzejsze gazety – burknął Martin Beck i odłożył słuchawkę.

Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał.

Był w złym humorze, bolała go głowa, a poza tym zachował się nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.

Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca.

Widzieli go ludzie z kontroli paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu Ifjúság, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć ktoś w recepcji.

Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się do hotelu Duna, gdzie spędził pół godziny, wyszedł stamtąd około dziesiątej przed południem. Zauważył go personel recepcji.

I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał.

Zostawił tylko jeden ślad – klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem Szluki znaleziono na schodach komendy.

Jeśli przyjąć, że Fröbe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił się w umówionym miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani zabić.

Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.

Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.

Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało kontakt z Alfem Matssonem na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów, dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.

Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został napadnięty albo porwany, gdyby dostał pomieszania zmysłów albo zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych świadków nie miałyby żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w śledztwie.

Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków.

Biorąc pod uwagę problemy językowe, nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować taksówkarzy i kontrolera; nawet gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.

Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły.

Podsumowanie wypadło żałośnie, zdziałał tyle, co nic, dochodzenie utknęło w martwym punkcie. Jeśli zaginięcie Matssona miało jakiś związek z kontrabandą – co najbardziej prawdopodobne – Szluka prędzej czy później wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin Beck, najlepiej wesprze węgierską policję, wracając do kraju, gdzie włączy do sprawy wydział narkotykowy, który pomoże rozwikłać szwedzki wątek tej afery.

Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania.

Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady.

– Czy udało się go panu znaleźć?

– Nie.

– Inaczej mówiąc, nic nowego?

– Matsson przemycał narkotyki. Jest poszukiwany przez węgierską policję. My będziemy go ścigać przez Interpol.

– Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja.

– Tak.

– A co to oznacza dla pana?

– Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w tej sprawie.

– Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da.

– Proszę zrobić, to bardzo ważne.

– Zadzwonię jutro rano.

– Dziękuję.

– Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie.

– Tak, bardzo miło. Do widzenia.

Potem zadzwonił do Szluki.

– Jutro wracam do Szwecji.

– Ach, tak. Szczęśliwej podróży.

– Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia.

– A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona.

– Dziwi to pana?

– Bardzo. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczyłem. Ale szybko się z tym uwiniemy.

– Sprawdziliście kempingi?

– Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fröbe próbował odebrać sobie życie.

– I?

– Naturalnie bez powodzenia. Grzmotnął głową w ścianę i nabił sobie guza. Umieściłem go na oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma skłonności maniakalno-depresyjne. Nie wiem, czy dziewczyna też nie powinna tam trafić.

– A Radeberger?

– Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest.

– Mam prośbę.

– Słucham.

– Wiemy, że od piątku wieczorem do sobotniego przedpołudnia Matsson zetknął się w Budapeszcie z pięcioma osobami.

– Recepcjoniści, taksówkarze i…?

– Kontrola paszportowa.

– Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu godzin nie byłem w domu. Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać.

– Tak. Wypytać o wszystko, co zapamiętali. Co powiedział, jak się zachowywał, jak był ubrany.

– Jasne.

– Czy mógłby pan przesłać protokół w wersji niemieckiej albo angielskiej pocztą lotniczą do Sztokholmu?

– Teleks jest lepszy. Ale może się z tym uporamy, zanim pan stąd wyjedzie.

– Wątpię. Przypuszczalnie będę miał samolot o jedenastej przed południem.

– Słyniemy z błyskawiczności. Zeszłej jesieni małżonka ministra handlu padła ofiarą złodzieja torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już na nią czekała w dyżurce. To nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić.

– Dziękuję. I do widzenia.

– Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym gruncie.

Po krótkim namyśle Martin Beck zamówił rozmowę ze Sztokholmem.

Czekał dziesięć minut.

– Lennart wyjechał – powiedziała żona Kollberga. – Jak zwykle nie wspomniał, dokąd się wybiera. Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę.

Trzymaj się. Cholerna policja!

Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut.

– Cześć! Nie przeszkadzam?

– Właśnie się położyłem.

Melander słynął z doskonałej pamięci, dziesięciogodzinnego snu i osobliwej zdolności do uporczywego przebywania w toalecie.

– Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona?

– Jasne.

– Dowiedz się, co robił wieczorem w przeddzień wyjazdu. Ze szczegółami. Jak się zachowywał, co mówił, jak był ubrany.

– Teraz?

– Nie, może być jutro.

– Aha.

– No to cześć!

– Cześć!

Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł na dół.

Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją.

Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał:


„Przenośna maszyna do pisania Erika. Zółto-brązowa walizka ze świńskiej skóry, stosunkowo nowa”.


Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej:


„Koszula w czarno-szaro-białą kratę

Brązowa koszula noszona na spodnie

Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan

Jasno-szare gabardynowe spodnie, wyprasowane

Trzy chustki do nosa, białe

Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasno-szare, bordowe

Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę

Siatkowy podkoszulek

Para jasno-brązowych zamszowych butów”.


Przyglądał się ponuro jakiejś kaftanopodobnej części garderoby. Po chwili wyszedł z nią do recepcji, gdzie siedziała urocza, przemiła dziewczyna: niewysoka, zgrabna, o smukłych palcach, ładnych łydkach i kostkach i długich udach. Na łydkach dostrzegł kilka ciemnych włosków. Żadnych pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej.

– Jak to się nazywa? – zapytał.

– Blezer dżersejowy.

Zastanawiał się. Dziewczyna poczerwieniała, przesunęła się na skraj kontuaru, obciągnęła spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch.

Nie miał pojęcia, dlaczego.

Usiadł przy maszynie i napisał:


„Granatowy blezer z dżerseju

58 kartek papieru maszynowego A4

Gumka tuszowa

Golarka elektryczna Remington

Powieść »Nocny wędrowiec« Kurta Salomonsona[4]

Neseser


W neseserze:

Woda po goleniu Tabac

Mydło, nierozpakowane

Tubka pasty do zębów Squibb, używana

Szczoteczka do zębów

Płyn do ust Vademecum

Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone

Granatowa plastikowa okładka

500 $ w banknotach dwudziestodolarowych

600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja

Spisane na maszynie Alfa Matssona”.


Wszystko spakował, złożył wykaz i wyszedł. Recepcjonistka spojrzała na niego speszona. Wyglądała jak pierwiosnek.

Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami.

Kelner postawił przed nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad lewym uchem „Ach, Varmlandio przecudna”[5]. Na nic nie zwracał uwagi.

Wypił kawę jednym haustem. Nie czekając na rachunek, zostawił czerwony banknot stuforintowy, poszedł na górę i położył się.

Загрузка...