Rozdział 9


Mężczyzna w szarym garniturze wyjął z górnej kieszonki marynarki wizytówkę i położył ją na krawędzi stołu. Martin Beck rzucił na nią okiem, unosząc się z fotela. Zobaczył tylko imię i nazwisko: Vilmos Szluka.

– Czy mogę się przysiąść?

Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową.

– Jestem z policji.

– Ja też – powiedział Martin Beck.

– Domyśliłem się. Kawy?

Martin Beck znów skinął głową. Ledwie policjant podniósł dwa palce, kelner natychmiast przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród kawoszów.

– Jak rozumiem, prowadzi pan tutaj pewne poszukiwania.

Martin Beck milczał. Potarł nos i zastanawiał się. Oczywiście był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem turystycznie, próbuję się tylko spotkać z przyjacielem”. Pewnie tego po nim oczekiwano.

Szluka się nie spieszył. Z wyraźną przyjemnością sączył któreś z rzędu, podwójne espresso. Ciekawe, które. Martin Beck trzy razy tego dnia widział go z kawą w ręku. Mężczyzna był uprzejmy, ale formalny. Za przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm.

Martin Beck wciąż myślał. Mimo że to policjant, nie ma na świecie takiego prawa, które nakładałoby na każdego obywatela obowiązek mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety.

– Tak – odparł. – Zgadza się.

– Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas?

Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi.

– Zęby zapobiec nieprzewidzianym skutkom pańskiego dochodzenia – wyjaśnił Szluka po dwusekundowym milczeniu.

– Nie otrzymałem oficjalnego polecenia.

– A my nie otrzymaliśmy zgłoszenia. Jedynie ogólnikowe zapytanie. Inaczej mówiąc, nic się nie stało.

Martin Beck duszkiem wypił kawę. Była niesamowicie mocna. Zanosiło się na dużo nieprzyjemniejszą rozmowę, niż przypuszczał. Ale tak czy inaczej nie widział żadnego powodu, by w holu hotelowym pouczał go jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować.

– Co nie przeszkodziło wam w przeszukaniu rzeczy Alfa Matssona – powiedział na chybił trafił.

– Nic mi o tym nie wiadomo – ostro skwitował Szluka. – Czy mogę zobaczyć pańską legitymację?

– A ja pańską?

W piwnych oczach mężczyzny dostrzegł zmianę. Nie był groźny. Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął portfel i szybko, nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał i pokazał swoją odznakę, przypiętą do kółka na klucze.

– To nie ma żadnej wartości – powiedział Szluka. – Takie plakietki można u nas kupić w sklepie z zabawkami.

Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód osobisty.

– Proszę. Mój paszport jest w recepcji.

Szluka długo i wnikliwie lustrował dokument.

– Jak długo zamierza pan tu zostać? – zapytał, zwracając dowód.

– Mam wizę ważną do końca miesiąca.

Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się domyślić, co ten uśmiech oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę.

– Nie będę panu przeszkadzać, nawet gdybym mógł. Jeśli dobrze zrozumiałem, pańskie działania mają mniej lub bardziej prywatny charakter. Zakładam, że w żadnym stopniu nie będą zagrażać suwerenności naszych obywateli.

– Przecież może mnie pan nadal śledzić.

Szluka spojrzał na niego chłodno i z odrazą.

– Co pan tu właściwie robi?

– A jak pan myśli?

– Nie wiem. Przecież nic się nie stało.

– Nie licząc tego, że zaginął człowiek.

– Kto tak twierdzi?

– Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem oficjalnego wyjaśnienia sprawy.

Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu.

– Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął.

Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą dłonią na poręczy.

– Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że nikt nie widział tego mężczyzny w hotelu w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ma ważne pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować po naszym kraju. Obecnie gościmy kilkaset tysięcy turystów, wielu z nich nocuje w namiotach albo śpi we własnych samochodach. Ten mężczyzna może przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie. Mógł pojechać nad Balaton, żeby odpocząć i zażyć kąpieli.

– Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli.

– I co z tego? Tak czy inaczej dostał wizę turystyczną. Dlaczego miałby, jak to pan określił, zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny?

Ostatnie pytanie było godne zastanowienia. Sposób, w jaki Szluka je zadał, wskazywał, że zna odpowiedź.

– Chwileczkę – powiedział Martin Beck, widząc, że jego rozmówca podnosi się z fotela. – Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać.

– Proszę. Co chce pan wiedzieć?

– Alf Matsson, wychodząc z hotelu, zabrał ze sobą klucz do pokoju. Następnego dnia umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go miała?

Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund.

– Na to pytanie, niestety, nie mogę odpowiedzieć. Zegnam!

Żwawym krokiem przeciął hol, odebrał z szatni zielonkawy nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby się nad czymś zastawiał. W końcu się odwrócił i podszedł do Martina Becka.

– Pański paszport. Proszę.

– Dziękuję.

– Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny sytuacji.

– Owszem.

Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie podniósł głowy. Szluka nie ruszał się z miejsca.

– Co pan sądzi o tutejszych posiłkach?

– Nie narzekam.

– Bardzo mnie to cieszy.

Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na niego.

– Widzi pan – powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia – obecnie nie dzieje się u nas nic szczególnie dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku.

Kombinacja była nieco szokująca.

– Dawniej działo się aż nadto – kontynuował z poważną miną. – Teraz chcemy spokoju, interesują nas inne rzeczy. Choćby jedzenie. Ja na przykład zjadłem na śniadanie cztery plasterki słoniny i dwa sadzone jajka, na lunch – zupę rybną, panierowanego karpia i apfelstrudel na deser. – Zawiesił głos, zadumał się. – Oczywiście dzieci nie lubią słoniny. Rano, zanim pójdą do szkoły, jedzą bułki z masłem i popijają je czekoladą.

– Aha.

– Tak. A wieczorem będę jadł sznycel cielęcy z ryżem w sosie paprykowym. Nieźle, prawda? Czy miał pan okazję skosztować naszej zupy rybnej?

– Nie.

Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego węgierskiemu glinie.

– A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają U Matyasa, parę kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla wszystkich obcokrajowców.

– Aha.

– Ale nie będę ukrywał, że znam inny lokal, gdzie serwują jeszcze smaczniejszą zupę rybną. Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos út. Rzadko tam zaglądają turyści. Niebo w gębie! Równie pyszna jest tylko w Szegedzie.

– Aha.

Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się opamiętał i spojrzał na zegarek. Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.

– Czy zdążył pan poznać Budapeszt?

– Trochę. To piękne miasto.

– Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?

– Nie.

– A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan przyłączyć?

– Czemu nie.

– Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!

– Do zobaczenia.

Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i niepokojąca. Nagła zmiana w zachowaniu Szluki nie miała żadnego znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest coraz bardziej bezsilny.

O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck udał się do swojego pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w otwartym oknie, wdychając ciepłe powietrze. Rzeką płynął parowiec kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi lampionami. Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane dźwięki muzyki.

W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi wysoki trzydziestolatek o ciemnych falistych włosach. Przed nim stało piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasno-szary.

Martin Beck zamknął okno, położył się i pomyślał, że tutejsza policja wydaje się bardziej zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.

Długo nie mógł zasnąć.

Загрузка...