Rozdział 12


Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie.

Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce prażyło niemiłosiernie, nawet nad wodą powietrze ani drgnęło. Kiedy wrócił do hotelu, miał zdecydowanie większą ochotę na kąpiel niż na posiłek. Uznał, że lunch może poczekać, i zanurzył się w wannie. Wtedy rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu.

Owinął się kąpielowym ręcznikiem, wyszedł z łazienki i podniósł słuchawkę.

– Czy pan Beck?

– Tak.

– Proszę wybaczyć, że nie wymieniam pańskiej funkcji, ale jak pan zapewne rozumie, chodzi wyłącznie o… no, powiedzmy, o zachowanie środków ostrożności.

Dzwonił młody człowiek z ambasady. Martin Beck był ciekaw, wobec kogo te środki ostrożności, ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest policjantem.

– Oczywiście – odpowiedział.

– Co słychać? Czy poczynił pan jakieś postępy?

Martin Beck zsunął ręcznik i usiadł na łóżku.

– Nie. – Umilkł na moment. – Rozmawiałem z tutejszą policją.

– To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie.

– Możliwe. Ale nie miałem wyjścia. Skontaktował się ze mną niejaki Vilmos Szluka.

– Major Szluka? Czego chciał?

– Niczego nie chciał. Z grubsza powiedział mi to samo co panu. Że nie ma powodu, by się zajmować tą sprawą.

– Rozumiem. I co pan teraz zrobi?

– Zjem lunch.

– Mam na myśli tę sprawę.

– Nie wiem.

– W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić – skwitował młody mężczyzna po dłuższej przerwie.

– Tak.

– Do widzenia.

– Do widzenia.

Martin Beck odłożył słuchawkę, wyciągnął korek z wanny, ubrał się, zszedł na dół, usiadł pod markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch.

W cieniu markizy też był nieznośny upał. Jadł wolno i dużymi łykami popijał zimne piwo. Miał nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany.

Nie zauważył wprawdzie wysokiego bruneta, ale mimo to czuł, że ktoś nie spuszcza go z oka.

Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie obcokrajowcy, przeważnie goście hotelowi. Dobiegały go strzępy rozmów prowadzonych najczęściej po niemiecku i węgiersku, ktoś mówił po angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku.

Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał:

– Chrupki chleb.

Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia wątpliwości.

– Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję – odezwała się jedna z nich. – I zawsze zabieram papier toaletowy, bo za granicą często go brakuje.

– Tak – przyznała druga. – Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii…

Martin Beck, niezainteresowany wsłuchiwaniem się w tę typowo szwedzką konwersację, skupił się na namierzeniu ewentualnego ogona.

Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, który od czasu do czasu zerkał przez ramię w jego stronę. Ale ten po chwili wstał, wziął na ręce kosmatą psinę, która siedziała mu na kolanach, i zniknął za rogiem hotelu.

Zanim Martin Beck zjadł lunch i wypił filiżankę mocnej kawy, nastało późne popołudnie. Mimo upału ruszył ku centrum, usiłując unikać nasłonecznionych miejsc. Dowiedział się, że od komendy dzieli go zaledwie kilka przecznic.

Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz do hotelu, stał policjant w niebiesko-szarym mundurze i ocierał pot z czoła.

Martin Beck okrążył komendę i wrócił do hotelu inną drogą, z tym samym, nieprzyjemnym uczuciem, że jest obserwowany.

Zaskakujące doświadczenie. Od dwudziestu trzech lat to on śledził podejrzane indywidua. Dopiero teraz poczuł na własnej skórze, czym to sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest jest pod kontrolą, kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok.

Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na piśmie podsumować to, co wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic.

Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego wiedza była żałosna.

Nie musiał się wysilać, żeby zachować ją w pamięci. Byle krewetka by zapamiętała.

Zachodzące słońce zabarwiło Dunaj na czerwono, zmierzch szybko i niepostrzeżenie ustąpił aksamitnej ciemności, której towarzyszyły pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza.

Martin Beck stał w oknie i patrzył na taflę wody marszczoną lekką bryzą.

Na chodniku pod drzewem ktoś stał i palił. W ogniku papierosa dostrzegł twarz wysokiego bruneta. W pewnym sensie mu ulżyło, wyzbył się niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny.

Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do pokoju, wypił dwie palinki.

Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły fale, duchota dawała się we znaki nie tylko w pokoju.

Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył na skrzypiącym łożu.

Загрузка...