Rozdział 14


Niebiesko-biała Warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu jechała pustymi ulicami na urywanym, rzewnym sygnale. Na białym pasie na przednich drzwiach widniało słowo RENDÖRSÉG, czyli „policja”.

Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z przodu, koło kierowcy.

– Dobrze pan sobie poradził – odezwał się Szluka. – To groźni młodzi ludzie.

– Kto unieszkodliwił Radebergera?

– Siedzi koło pana.

Martin Beck odwrócił głowę. Piwnooki policjant z małym czarnym wąsikiem patrzył na niego ze współczuciem.

– Mówi tylko po węgiersku – dodał Szluka.

– Jak się nazywa?

– Foti.

Martin Beck wyciągnął dłoń.

– Dziękuję, Foti.

– Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się.

– Dobrze, że byliście pod ręką.

– Zawsze jesteśmy pod ręką – odparł Szluka. – Tylko nie w dowcipach rysunkowych.

– Mają metę na Újpescie. W pensjonacie przy Venetianer út.

– Tak, wiemy. – Szluka milczał przez chwilę. – Jak pan ich poznał?

– Za pośrednictwem Ari Boeck. Matsson pytał o jej adres. Była kiedyś w Sztokholmie na zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją odwiedziłem.

– Co powiedziała?

– Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o Matssonie.

Dojechali do komendy na Deåk Ferenc Tér. Warszawa skręciła na wybetonowany dziedziniec i zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka do jego służbowego pokoju. Był przestronny, jedną ścianę pokrywała mapa Budapesztu, poza tym niewiele się różnił wystrojem od pokoju Martina Becka w Sztokholmie. Szluka odwiesił kapelusz myśliwski i wskazał na krzesło. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Zalał go potok słów. Długo to trwało. Szluka odpowiadał monosylabami, wreszcie popatrzył na zegarek, wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył.

– Żona – mruknął i stanąwszy tyłem do gościa, studiował na mapie północne dzielnice Budapesztu. – Policjant to nie jest zawód. Ani powołanie. To przekleństwo. – Po minucie odwrócił się i dodał: – Naturalnie wcale tak nie myślę… Jest pan żonaty?

– Tak.

– No to pan rozumie.

Umundurowany policjant przyniósł na tacy dwie filiżanki kawy. Napili się.

Szluka spojrzał na zegarek.

– Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport.

– Jakim cudem byliście pod ręką? – zapytał Martin Beck.

– Zawsze jesteśmy pod ręką – odpowiedział Szluka identycznie jak w samochodzie i uśmiechnął się. – Bo wspomniał pan coś o śledzeniu. Oczywiście to nie my pana obserwowaliśmy. Niby czemu?

Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią.

– Ludzie wyobrażają sobie nie wiadomo co – podjął Szluka. – Ale pan jest policjantem, więc zaczęliśmy śledzić tego, który pana śledził. Jeśli dobrze pamiętam, Amerykanie nazywają to backtailing.

Wczoraj po południu nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle.

Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem.

– Mimo to wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyliśmy. – Szluka dopił kawę i ostrożnie odstawił filiżankę. – Backtailing… Czy był pan w Ameryce?

– Nie.

– Ja też nie byłem.

– Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem, który nazywał się Kafka.

– O, po czesku.

– Amerykańska turystka została zamordowana w Szwecji. Paskudna historia. Skomplikowane śledztwo.

Szluka milczał przez chwilę.

– I jak poszło?

– Dobrze.

– Ja tylko czytałem o amerykańskich policjantach. Mają dziwaczną strukturę organizacyjną. Trudno się w tym połapać.

Martin Beck przytaknął.

– I mnóstwo pracy – kontynuował Szluka. – W Nowym Jorku w ciągu tygodnia jest tyle zabójstw, co u nas w całym kraju przez rok.

Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami na naramiennikach. Coś omówił ze Szluka, zasalutował Martinowi Beckowi i wyszedł. W tym czasie, kiedy drzwi były otwarte, korytarzem przeszła Ari Boeck w towarzystwie policjantki. Nie licząc chusty, miała na sobie tę samą, białą sukienkę i sandałki co przedwczoraj. Obrzuciła Martina Becka przelotnym pustym spojrzeniem.

– Na Újpescie nic ciekawego – poinformował Szluka. – Teraz demontujemy samochód. Zabiorę się do nich, jak tylko Radeberger się ocknie, a tego drugiego opatrzą. Wielu rzeczy wciąż nie rozumiem. – Zawahał się. – Ale wkrótce wszystko się wyjaśni.

Zadzwonił telefon. Martin Beck wyłowił z rozmowy tylko dwa znane mu słowa: „Svéd i „Svédország”, czyli Szwed i Szwecja.

– To musi mieć jakiś związek z pańskim rodakiem Matssonem – powiedział Szluka, odłożywszy słuchawkę.

– Naturalnie.

– Dziewczyna pana okłamała. Nie studiuje i nie pracuje w muzeum. Praktycznie nic nie robi. Zawiesili ją w prawach zawodniczki drużyny pływackiej, bo się obijała.

– Na pewno jest jakiś związek.

– Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy.

Szluka wzruszył ramionami. Martin Beck zrobił kilka skrętów tułowia. Bolały go barki i ręce, z głową też nie było najlepiej. Czuł ogromne zmęczenie, nie potrafił zebrać myśli, ale nie chciał wracać do hotelu.

Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się rozchmurzył.

– Coś drgnęło – powiedział. – Coś znaleźliśmy. I jeden z nich jest teraz w porządku, ten wysoki. Nawiasem mówiąc, nazywa się Fröbe. Zaraz się przekonamy… Pójdzie pan ze mną?

Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła.

– A może powinien pan odpocząć?

– Nie, nie.

Загрузка...