Rozdział 23


Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z loterią fantową, karuzelę i dwóch policjantów w czarnych pelerynach.

Karuzela była w ruchu, na pomalowanym blaszanym koniu siedziała dziewczynka w czerwonym plastikowym płaszczyku i czerwonej plastikowej chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Opodal pod parasolem stali jej rodzice i smętnym spojrzeniem omiatali wesołe miasteczko. Intensywnie pachniały liście i mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.

W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący szelest popołudniowych gazet, czytanych przez parę starszych stałych gości, i stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w sąsiednim pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg usiedli w pubie kilka metrów od stołu, który zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz nikogo przy nim nie było, pośrodku stała szklanka z czerwoną kartką. „Rezerwacja”. Pewnie zawsze tam stała.

– Już po lunchu – powiedział Kollberg. – Za jakąś godzinę znowu zaczną się schodzić. Wieczorem będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem, że nawet mysz się nie prześliźnie.

Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu.

Za oknem siąpiło szwedzkie lato.

Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.

– Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? – spytał.

– Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec raczej nie ma szans.

– A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?

– Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się dostaje przy wjeździe i oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. Zobacz.

Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stole.

– I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd – powiedział Kollberg, oglądając stemple – to można przekroczyć dowolną granicę?

– Masz pięć krajów do wyboru: Czechosłowację, Związek Radziecki, Rumunię, Jugosławię i Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz – samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.

– Statkiem? Z Węgier?

– Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do Wiednia albo Bratysławy.

– Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję konno albo się czołgam – uzupełnił Kollberg.

– Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.

– Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?

– To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski – nie trzeba. Na węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i Jugosławii.

– Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.

– Yhm.

Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina Becka.

– Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.

– Nie.

– Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.

– Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.

Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych stolików. Przy tym z czerwoną kartką usiadł jakiś trzydziestokilkuletni mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał gazetę. Od czasu do czasu nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w brązową kratę, białą koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.

– Kto to jest? – spytał Martin Beck.

– Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają sporadycznie.

– W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać.

Kollberg zerknął na mężczyznę.

– Może Gunnarsson.

– Nie – odparł po namyśle Martin Beck. – Jego raz widziałem.

Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym sweterku, tweedowej spódnicy i zielonych pończochach. Zlustrowała lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.

– Siemasz, Pelle – powiedziała.

– Siemanko.

– Pelle, czyli Per Kronkvist – wyjaśnił Kollberg. – A ta panna to Pia Bolt.

– Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?

Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna nurtował go ten problem.

– Może mają sztuczne brody – zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek. – Żeby grać nam na nerwach.

– Wracamy – zdecydował Martin Beck. – Zawiadomiłeś Stenströma?

Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego kelnerkę:

– Hej, dziewucha! Daj malucha!

Trochę ludzi się roześmiało.


W komendzie panowała grobowa cisza. Stenström siedział w rejestracji i stawiał pasjansa.

Kollberg popatrzył na niego spod oka.

– Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.

– To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.

– Sprawdzisz alibi kilku osób – powiedział Martin Beck. – Lennart, daj mu listę.

Stenström dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.

– Teraz?

– Tak, dzisiaj wieczorem.

– Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors? A to kto?

– To pomyłka – burknął Kollberg. – Powinno być „Bengt Fors”. „T” na mojej maszynie do pisania sprzęga się z „s”.

– Dziewczynę też mam sprawdzić?

– Tak, jeśli cię to bawi – powiedział Martin Beck. – Siedzi Pod Cynowym Pucharem.

– Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?

– Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Matssona. Wszyscy już wiedzą, o co chodzi. A co nowego w wydziale narkotyków?

– Skontaktowałem się z Jacobssonem – odparł Stenström. – Szybko się z tym uwiną. Narkomani od razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy. Matsson sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom, zdzierał z nich skórę…

Stenström umilkł.

– No, co ci przyszło do głowy? – zapytał Kollberg.

– Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników miał go po dziurki w nosie?

– Mogło – przyznał Martin Beck.

– Zwłaszcza w kinie – dorzucił Kollberg. – W Ameryce.

Stenström schował listę do kieszeni i wstał.

– Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego – rzekł z urazą, kierując się ku drzwiom.

– Owszem, może – zgodził się Kollberg. – Tylko zapomniałeś, że Matsson zapodział się na Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich kantowanych nieszczęśników. Spadaj!

Stenström zmył się.

– Byłeś złośliwy – zauważył Martin Beck.

– To niech ruszy mózgownicą.

– Właśnie to zrobił.

– Tere-fere.

Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenström wkładał płaszcz.

– Obejrzyj ich paszporty.

Stenström pokiwał głową.

– Nie jedź sam.

– Bo co? Są groźni? – zapytał zjadliwie.

– Rutyna.

Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon.

Martin Beck podniósł słuchawkę.

– Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na dziewiętnastą – poinformowała telefonistka.

– To nie jest przyjemne – odezwał się po chwili Kollberg.

– Fakt – przyznał Martin Beck. – I nie będzie.

Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się stanie.

– Dwie godziny – powiedział Kollberg. – Rozejrzymy się?

– Tak.

Wjechali na Västerbron. Sobotni ruch zelżał, most świecił pustkami.

Prawie. Wyprzedzili jakiś niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się srebrzyście Riddarfjärden i spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.

– Tylko Molin mieszka za miastem – skonstatował Kollberg. – Zaczniemy od niego.

Minęli Liljeholmsbron i zamglone Årstafältet, z Sockenwägen Kollberg skręcił w wąską uliczkę wijącą się między willami, chwilę błądził, wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał numery na furtkach.

– O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony. Prawdopodobnie kiedyś był to dom jednorodzinny. Teraz go podzielili, drugie wejście jest od tyłu.

– Kto mieszka w drugiej części? – zapytał Martin Beck.

– Emerytowany celnik z żoną.

Przed willą zobaczyli duży zdziczały ogród, w którym rosły sękate jabłonie i gąszcz krzaków owocowych. Ale żywopłot był zadbany i siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.

– Spory ogród – zauważył Kollberg. – Guzik widać. Chcesz się trochę poprzyglądać?

– Nie, jedź.

– No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć.

Nynäsvägen dojechali na Södermalm i zaparkowali na Mosebacke torg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była tuż przy placu. Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania wychodziły na ulicę.

– Niedawno się tu wprowadził – powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali z Mosebacke torg.

– Tak, pierwszego lipca.

– Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie?

Kollberg zatrzymał się na czerwonym świetle przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych okien baru Opera.

– Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak, pamiętam adres.

– To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvägen, chciałbym popatrzeć na statki.

Pojechali Strandvägen. Martin Beck patrzył na statki. Przy nabrzeżu Blasieholm cumował duży biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą na rufie, a koło Djurgårdsbron kołysała się polska łódź motorowa, wciśnięta między dwie ålandzkie szkuty.

Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w kraciastym owerolu i zydwestce jeździł tam i z powrotem czerwonym piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos przypominający warkot silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Kollberga i Martina Becka, zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.

W bramie Stenström z ponurą miną czytał listę Kollberga.

– Po co tu sterczysz? – zagaił Kollberg.

– Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się, co dalej. Jeśli macie ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.

– Spróbuj w barze Opera – podsuflował Kollberg.

– Dlaczego jesteś sam? – zapytał Martin Beck.

– Rönn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny, mieszka tuż za rogiem.

– Jak idzie?

– Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru Opera do Hamburger Börs[7], spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. – Stenström zajrzał do notatek. – Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavägen na Lidingö. Zostali tam do ósmej rano, potem pojechali taksówką do roboty. Od pierwszej po południu do piątej siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż. Innych jeszcze nie zdążyłem sprawdzić.

– Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej. Zadzwoń, jeśli skończysz o sensownej porze.

Ruszyli do Hagalund. Deszczyk przybrał na sile. Kiedy Kollberg zahamował przed niską, trzypiętrową czynszówką, gdzie jeszcze dwa miesiące temu mieszkał Gunnarsson, woda strumieniami spływała po szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.

Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim piętrze była wizytówka przypięta pinezkami. Nazwisko zgadzało się z tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie. Wizytówka i tabliczka różniły się odcieniem bieli od pozostałych.

Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu.

Gunnarsson przypuszczalnie zajmował pokój z kuchnią.

– Dwa okna – powiedział Kollberg. – To mi wygląda na kawalerkę. Przeprowadził się do większego, bo będzie się żenił.

Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej stronie ulicy było pole i zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki wieżowiec, tuż obok stawiano następny. Najpewniej cały teren zaroi się od identycznych domów. Z nieciekawej czynszówki, w której mieszkał Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po nim nie zostanie.

Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.

– Pożar?

Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.

– Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale opuszczona, nikt tam nie mieszkał. Myślę, że sfajczyli ją strażacy. No wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą, podpalają i gaszą, i tak w kółko, dopóki nie sfajczą do imentu. Szkoda chałupy. Ale muszą być działki pod nowe domy. – Spojrzał na zegarek i włączył silnik. – Zbierajmy się, jeśli mamy zdążyć na tę twoją pogawędkę.

Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W drodze na komendę nie odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.

Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie, niesamowite.

– Gdzie, do cholery, jest Lennart?! – powiedziała żona Kollberga.

Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.

– Tak, niedługo przyjdę… Tak, za krótką chwilkę…Jutro? Nie bardzo…

Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk odkładanej słuchawki.

– Powinniśmy mieć dziecko – skonstatował Kollberg. – Biedactwo, siedzi sama w domu i czeka na mnie.

Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.

Chwilę później odezwał się Szluka.

– Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z ludźmi. W każdym razie miał pan rację.

– Co do paszportu?

– Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjúság.

– Kiedy?

– Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu dwudziestego drugiego lipca. Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia wieczorem.

– To by się zgadzało.

– Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na Węgrzech pierwszy raz i nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie opuszczania hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie myślał i poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu potrzebny do załatwienia bułgarskiej wizy. To naturalnie jego wersja.

– Może być prawdziwa.

– Oczywiście. W recepcji są przekonani, że Roeder wziął paszport następnego dnia rano, czyli dwudziestego trzeciego, kiedy Matsson przeniósł się z Ifjúság do Duny i przepadł bez wieści. Roeder przysięga, że nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w jego przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę rano. Takie są procedury.

– Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?

– Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po pięćdziesiąt paszportów dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto inny wydaje następnego dnia.

– Czy widział pan Roedera?

– Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.

– No i jak? Jest podobny?

– Ma brodę. Sądząc z fotek, nie są zbyt podobni. Ale rzadko przypominamy siebie na starych zdjęciach paszportowych. Równie dobrze ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. Recepcjonista jest sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie mają czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się tłumy turystów. Jeśli pański rodak wziął paszport Roedera, równie dobrze mógł na nim wyjechać z Węgier. – Szluka milczał przez chwilę. – W każdym razie ktoś to zrobił.

Martin Beck wyprostował się.

– To pewne?

– Tak. Otrzymałem wiadomość dwadzieścia minut temu. Mamy zezwolenie Roedera na wyjazd. Odebrała je policja graniczna w Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca. Od pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt–Wiedeń. Pasażerem nie mógł być Roeder, bo wciąż u nas jest. – Szluka zawahał się. – Znaczyłoby to, że Matsson opuścił Węgier.

– Nie – powiedział Martin Beck. – On tam w ogóle nie był.

Загрузка...