Rozdział 5


Poleciał turboodrzutowym Iljuszynem 18 Czechosłowackich Linii Lotniczych. Maszyna ostrym łukiem poszybowała nad Kopenhagą, Saltholmem i połyskującym w słońcu Sundem.

Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne, kościół i malutki port. Nim samolot skierował się na południe, zdążył zauważyć holownik okrążający pirs.

Radość, jaką zazwyczaj sprawiały mu podróże, skutecznie przyćmiło rozczarowanie z powodu zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie chciała zrozumieć, że nie miał zbyt dużych możliwości wyboru.

Poprzedniego wieczoru rozmawiał z nią przez telefon, próbując jej to wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.

– Masz w nosie mnie i dzieci – powiedziała. – Czy nie ma innych policjantów? Czy to zawsze ty musisz brać wszystko na siebie?

Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do niej nie trafiało. Nie mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.

– Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić na szkierze, odizolowani od świata.

– Nie lecę tam dla przyjemności.

– Akurat!

Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział, że z czasem się uspokoi, ale już do niej nie zadzwonił.

Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił papierosa i wyparł myśli o szkierach i rodzinie na dno świadomości.

Podczas międzylądowania na Schönefeld w hali tranzytowej wypił piwo.

Zwrócił uwagę na markę. Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę nazwę. Kelner mówił po niemiecku z berlińskim akcentem. Martin Beck słabo go rozumiał. Z niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.

W koszu przy wejściu leżały niemieckie broszurki. Wziął pierwszą z brzegu, żeby zabić czas czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość języka.

Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o koncernie Springera, jednym z największych wydawców gazet i czasopism w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze, niegdyś żurnaliście Goebbelsa. Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i wypowiedzi kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.

Kiedy wywołano jego lot, okazało się, że bez szczególnych kłopotów przeczytał niemal całą broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na pokład.

Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w Pradze, którą Martin Beck od lat pragnął zwiedzić. Niestety, mógł podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z powietrza, ponieważ przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić na lotnisko.

Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na trasie Sztokholm–Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko międzylądowaniom, mimo że w Berlinie i Pradze zobaczył wyłącznie porty lotnicze i hale tranzytowe.

Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie, przejrzał parę folderów, które dostał od rudzielca. W jednym, o geografii Węgier, przeczytał, że Budapeszt liczy dwa miliony mieszkańców.

Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Matssona, gdyby ten postanowił się tam zaszyć na dobre.

Odtworzył w pamięci wszystko, co o nim wiedział. Nie było tego przesadnie dużo, ale na dobrą sprawę nie musiał wiedzieć więcej.

Przypomniał mu się komentarz Kollberga: „Wyjątkowo nieciekawy człowiek”. Dlaczego ktoś taki jak Alf Matsson chciałby zniknąć?

Oczywiście jeśli zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne, żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubił. Co prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie podoba. Miał mieszkanie, posadę, pieniądze i przyjaciół. Trudno było znaleźć sensowny powód, dla którego chciałby się dobrowolnie tego wszystkiego pozbawić.

Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa.

Alf Matsson stał się obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do państw bloku wschodniego. „Za żelazną kurtyną” – jak powiedział rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego, że preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał, po co miałby znikać? Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej aferze Wallenberga”, człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg, gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo filmów z Jamesem Bondem.

Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno.

Rozgwieżdżone niebo. W dole jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur światełek przy drogach.

Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero wtedy, kiedy będzie musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne. Czasami się upijał, ale nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.

Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał do Dunaju i utonął albo ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze wszystkich stolic świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.

Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on jutro będzie mógł wrócić na zasłużony urlop.

Zapaliły się tabliczki świetlne: „No smoking. Please fasten seatbelts”. I to samo po rosyjsku.

Kiedy samolot przestał kołować i zgasły silniki, Martin Beck pokonał pieszo krótki odcinek dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej pory było ciepło.

Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z formalnościami paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną wianuszkiem sklepów i wyszedł przed budek. Do miasta było chyba daleko; widział tylko światełka lotniskowe.

Dwie starsze panie wsiadły do jedynej taksówki stojącej na pobliskim placyku. Trochę sobie poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł głód. Miał nadzieję, że zje w hotelu, choć znał tylko jego nazwę i wiedział, że właśnie tam mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.

Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni.

Przez chwilę sunęli szeroką aleją handlową, z oświetlonymi witrynami sklepów, po czym zanurzyli się w węższe, ciemniejsze zaułki. Martin Beck nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i uparcie wypatrywał rzeki.

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się pochylił, przeczytał lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił.

Chyba dość dużo – przeszło setkę w miejscowej walucie. Nie pamiętał kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.

Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i wziął jego bagaż. Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi, znalazł się w wielkim holu. W lewym rogu była recepcja. Recepcjonista mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy mógłby zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że jadalnia jest otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż obok windziarzowi, który wziął torbę Martina Becka i ruszył do windy.

Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. Pewnie był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował go uwolnić od swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w końcu mężczyzna zatrzymał się przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł torbę do środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże mahoniowe meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna, staroświeckie krany, prysznic. Położył się na łóżku. Bardzo wygodne i bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia, rzucając żółto-zielony blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od świateł dzieli go rzeka. Otworzył okno i wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, w jej obrębie – rzęsiście oświetlone – stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa.

Między hotelem a rzeką biegła ulica, przecięta szynami tramwajowymi, przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na nabrzeżu stały ławki i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim głębokie fotele, ławy i lustra na dłuższej ścianie. Dwa schody w górę prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy, których słyszał u siebie w pokoju. W przeogromnej jadalni rzucały się w oczy dwie mahoniowe kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach stało trzech kelnerów w brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami.

Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty kelner, który natychmiast podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.

Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.

Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej fizjonomii boksera.

– Very gut Fischsuppe, gentleman – powiedział.

Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.

– Barack? – spytał kelner.

– A co to jest? – odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po angielsku.

– Very gut aperitif.

Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack. Kelner wyjaśnił mu, że barack palinka to węgierska morelówka.

Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką.

Rzeczywiście była pyszna.

Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę czeskiego piwa.

Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go senność i poszedł prosto do swojego pokoju.

Zamknął okno i okiennice i położył się do łóżka. Zaskrzypiało.

Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i zasnął.

Загрузка...