Rozdział 8


W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu.

Zaspany, uniósł się na łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu.

Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie zrozumiał, a potem usłyszał znajomy głos:

– Halo?

Martina Becka zamurowało.

– Hop-hop, jest tam kto?

Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.

– Gdzie jesteś?

– W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów, że się wałkonisz w łóżku.

– Jaką macie pogodę w…

Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.

– Pada deszcz – nieco podejrzliwie odparł Kollberg. – Ale nie dlatego dzwonię. Coś ci dolega?

Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego papierosa z obrazkiem fabryki na paczce.

– Nie, nic. O co chodzi?

– Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego Matssona.

– To znaczy?

– Jak na mój gust to dupek.

– I dlatego dzwonisz?

– No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie miałem żadnych planów, więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym Pucharem.

– Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej sprawie. I nie wiesz, że tu jestem.

– Masz mnie za idiotę? – obruszył się Kollberg.

– Bardzo rzadko – odrzekł uprzejmie Martin Beck.

– Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć godzin. Chleją na umór.

Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.

– Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!

– No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają wredny zwyczaj obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś poszedł do kibla, od razu obrabiali mu tyłek.

– Streszczaj się.

– Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem do ciebie zadzwonić. Coś cholernie złośliwego, ale może ma rację.

– Skup się, Lennart.

– I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam dziewczynę. Jakąś poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy okazji jakiegoś turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.

– Aha.

– Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią, kiedy miała tam te swoje zawody.

– To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.

– Zrobisz z tym, co zechcesz.

– Dzięki – powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. – Cześć!

– Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie znają, ale podali tyle szczegółów, że mogłem… Wczoraj też padało.

– Lennart!

– Z wielkim poświęceniem poszedłem do czytelni i cały dzień wertowałem gazety. Jeśli dobrze wszystko poskładałem do kupy, może chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się…. Przeliteruję ci.

Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu Budapesztu: „A-R-I B-Ö-K-K”.

– Masz? – spytał Kollberg.

– Jasne.

– Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem, gdzie mieszka, i nie jestem pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o niej nie napisali. Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.

– Skończyłeś?

– Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym parkingu na Arlandzie. Opel rekord. Nic nadzwyczajnego.

– Yhm. A teraz skończyłeś?

– Tak.

– No to cześć!

– Cześć!

Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bökk. Nie przypominały ani imienia, ani nazwiska. Pewnie namiar był nic niewart.

Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i Budę był równie fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski parowiec kołowy odpłynął, robiąc miejsce motorowcowi z dwoma niskimi kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba”. W hotelowej restauracji, na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan miasta i pospiesznie zszedł do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu, jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili bezczynnego stania wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i czekał na śniadanie. Rzeką przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął duży sowiecki holownik motorowy. Prawdopodobnie z Batumi. Świat drogi. Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak, nie przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś sporawy pies postanowił się do nich przyłączyć, o mały włos nie przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go na smyczy.

Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się puściła i mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj lśnił w promieniach słońca.

Martinowi Beckowi doskwierał brak konstruktywnych pomysłów.

Odwrócił głowę. Gapił się na niego jakiś mężczyzna. Mniej więcej równolatek, opalony szpakowaty brunet, nos prosty, oczy piwne. Szary garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej ręki połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z małym rondem i piórkiem wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i popijał espresso.

Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę.

Młoda piękna Afrykanka, szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i obcisłą jasno-niebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.

Pewnie przyglądali mu się oboje dlatego, że jest śliczny. Facet – z zazdrością, a dziewczyna – z kiepsko skrywanym pożądaniem.

Martin Beck kichnął, trzech kelnerów zawołało: „na zdrowie!”, podziękował, wyszedł do holu, wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Kollberg.

– Czy zna pan osobę o tym nazwisku?

– Nie, sir.

– To podobno gwiazda sportu.

– Naprawdę? – Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego współczucia; przecież goście mają zawsze rację. – Chyba nie jest zbyt znana, sir.

– Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?

– Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od Aranka. Dzieci często je tak przekręcają. – Recepcjonista przekrzywił głowę i przyglądał się drugiemu wyrazowi. – Czy to na pewno jest nazwisko, sir?

– Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną?

Oczywiście nie było nikogo o nazwisku Bökk. Ale Martin Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co robić. Sprawdził kilka wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK ESZTER penzió XII Venetianer út 6 292-173.

Tknięty pierwszą myślą w tym dniu, wyjął kartkę, którą dostał od dziewczyny w hostelu. Venetianer út. To nie mógł być przypadek.

Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.

– Co to znaczy? – zapytał.

– „Penzió”? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić?

Pokręcił głową.

– Gdzie to jest?

– Na Újpescie. Dwunasta dzielnica.

– Jak tam dojechać?

– Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z placu Marksa, albo statkiem w kierunku północnym. Odpływają sprzed hotelu.


Statek nazywał się „Úttörö”. Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany węglem, z wysokim kominem i otwartym pokładem. Kiedy pyrkocząc, pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki – obok parlamentu i zielonej Wyspy Małgorzaty – Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o przekleństwie motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego powietrza. Palacz miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał w tym piekle? Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi przy dieslu i czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov.

Martin Beck nadal podziwiał statek, mimo że palacz pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym.

Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.

„Úttörö” płynął obok kąpielisk i parków, mijał chmary kajakarzy i żeglarzy, za drugim mostem wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy gwizd triumfu, przybił do przystani na Újpescie.

Martin Beck zszedł na ląd, odwrócił się i popatrzył na parowiec.

Doskonały kształt i funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał się do słońca i dał nura do wody.

Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta, które zdążył już zobaczyć. Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane próby dopytania się o drogę. Mimo mapy, zabłądził, wszedł na podwórze za synagogą, gdzie przypuszczalnie był żydowski dom starców.

Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych fotelach w skrawku cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali głowami.

Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na Venetianer út. Nic nie wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No, może tylko parkujące tuż obok samochody z zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi.

W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.

– Frau Boeck?

– Tak. Niestety, mamy komplet – odparła płynną niemczyzną.

– Szukam pani Ari Boeck.

– To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej – powiedziała i odeszła.

No, proszę. Szastprast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod wskazanymi, białymi drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.

– Fräulein Boeck?

Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś czekała. Miała na sobie ciemno-niebieski dwuczęściowy kostium kąpielowy. W prawej dłoni trzymała zieloną gumową maskę do nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała na zamku, jakby nagle chwycił ją paraliż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki prosty nos, pełne wargi. Zdrowe nierówne zęby; dolne przysłonięte koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna, proporcjonalna budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość wąska talia. Nogi muskularne, małe szerokie stopy, proste palce. Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na brzuchu. Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach wystawały pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu funkcjonalny okaz rodzaju ludzkiego.

Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.

– Tak, to ja – odezwała się po dłuższej chwili. – Pan do mnie?

Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.

– Szukam Alfa Matssona.

– A kto to jest?

Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to nazwisko zrobiło na niej jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go nie słyszała.

– Szwedzki dziennikarz – wyjaśnił. – Ze Sztokholmu.

– Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan się pomylił. – Namyślała się, marszcząc brwi. – Ale skąd pan zna moje nazwisko?

Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na meblach leżały porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć, wyłącznie damskie.

– Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Bardzo dziwne.

Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze zdjęciem.

Uważnie mu sie przyjrzała.

– Nie. Nigdy go nie widziałam. – Umilkła na moment. – Zgubiliście się?

Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami ciche kroki i odsunął się. Do pokoju wszedł trzydziestoparoletni blondyn średniego wzrostu. Był w kąpielówkach, niezwykle krzepki i równie wspaniale opalony jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.

– Kto to? – odezwał się po niemiecku.

– Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.

– Stracił z oczu – powtórzył za nią blondyn. – Niedobrze. I nie ma przy sobie paszportu. Wiem, jaki to kłopot. W mojej branży…

Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął do oporu i puścił. Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.

– To co, jedziemy popływać? – spytał mężczyzna.

– Tak. Jestem gotowa.

– Ari Boeck – powiedział Martin Beck. – Znam to nazwisko. Czy pani nie jest pływaczką?

Miała rozbiegane oczy.

– Już nie.

– Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?

– Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał panu mój adres.

Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował paszport.

– No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście.

Dziewczyna po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Do widzenia.

– Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę – powiedział blondyn. – Czy szukał go pan na kempingach przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan przeprawić statkiem.

– Pan jest Niemcem, prawda?

– Tak. Z Hamburga.

Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po torsie grzbietem lewej dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.

W holu nikogo nie było. Na półce za stołem – namiastką kontuaru – leżał stos paszportów. Na wierzchu fiński, a pod nim dwa w charakterystycznym kolorze mchu. Niby mimochodem wyjął jeden, otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju Ari Boeck. „Tetz Radeberger, pracownik biura podróży, Hamburg, rok urodzenia: 1935”. Najwyraźniej nie zadali sobie trudu, żeby go okłamywać.

W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny statek z zadaszonym pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie Martina Becka siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami.

Pewnie ze wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i poważną, urzędniczą miną.

Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z papierowego rożka, od czasu do czasu zamieniał kilka słów z niskim, dobrze ubranym mężczyzną – łysym, z czarnym wąsikiem. Poza tym płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.

Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja okazała się porażką. Nic nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała się z prawdą.

W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do podjęcia się tego bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się z nim uporać. Był wyjałowiony z pomysłów. Nawet gdyby je miał, brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.

Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu zareagował jak rasowy policjant. Z tego samego powodu Kollberg poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby zawodowej, która zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie, żeby się z nich jak najlepiej wywiązać.

Wrócił do hotelu kwadrans po czwartej. Sala jadalna była zamknięta. Przepadł mu lunch. Udał się do swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z butelki, którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem wychylił się przez okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej przyjemności. Poniżej, w restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z Újpestu, ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.

Martin Beck zmarszczył brwi i wyciągnął się na skrzypiącym łożu.

Jeszcze raz przeanalizował sytuację. Prędzej czy później będzie musiał skontaktować się z policją. Nader wątpliwe przedsięwzięcie, nikomu by się nie uśmiechało; jemu też.

Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w holu. Naprzeciwko siedział szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę. Ten sam, który wpatrywał się w niego przy śniadaniu. Martin Beck długo mu się przyglądał. Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.

Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i przepłukał gardło białym winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani trochę nie poprawiła mu humoru. Kelnerzy uwijali się koło ponurego gościa jak profesorzy medycyny koło chorego dyktatora.

Kawę i koniak wypił w holu. Mężczyzna z sygnetem wciąż czytał gazetę.

Obok stała szklanka kawy. Po kilku minutach zerknął na zegarek, obrzucił Martina Becka przelotnym spojrzeniem, złożył gazetę i wstał.

Martin Beck miał z głowy kontakt z policją. Sami się zgłosili. Dzięki dwudziestotrzyletniemu doświadczeniu potrafił rozpoznać policjanta po chodzie.

Загрузка...