19

Idę na pobocze, przysiadam na murku i zapalam papierosa. Nie ruszam się stamtąd, przyglądam się jej ukryty w mroku. Po chwili krzyczę do niej z daleka:

– Zuch dziewczyna, rewelacja, świetnie ci idzie.

Wsuwa głowę pod samochód, żeby podstawić lewarek. Klęczy, ręce trzyma oparte na ziemi, palce ma uniesione w górę i patrzy, gdzie powinna go umieścić. Jej obciśnięty dżinsami tyłek wyrasta niczym niewielkie wzniesienie wprost z samego asfaltu, wyraźnie odcinając się od karoserii samochodu, która wygląda jak niebo. Kręci pupą, starając się znaleźć odpowiednie miejsce dla metalowej nasadki lewarka. Coś pięknego.

– Ej, nawet nie masz pojęcia, jakie mam stąd widoki. Sama powinnaś to zobaczyć. Księżyc, i to w całej pełni, cudo. Wiesz, że jest pełnia?

Podnosi się, otrzepując ręce. Palcami delikatnie strzepuje sobie z dłoni drobinki z asfaltu, które przywarły do jej miękkiej skóry.

– Jaki znowu księżyc, skoro nic nie widać.

– Jeszcze dwie minuty temu można go było zobaczyć, przysięgam, taki księżyc cały w dżinsie, coś wprost cudownego. Wyłaniał się spod twojego auta.

– Słuchaj, ani słowem się do ciebie nie odezwę.

Zaczyna regulować lewarek, machając wajchą raz w górę, raz w dół, przez co samochód lekko się kołysze.

– Daj znać, kiedy skończysz, a nuż uda mi się zdrzemnąć.

Wyciągam się na murku, leżę sobie na plecach na samym jego brzegu. Patrzę na chmury, które mkną mi nad głową po ciemnym niebie. Właśnie zaczęły się zlewać z dymem, który wypuszczam z ust. Zwiewne, przezroczyste, przetykane jakimś ukrytym światłem, to za sprawą tego księżyca hen, gdzieś wysoko, którego nie widać, choć przecież jest, tylko wyżej, i nie ma na sobie dżinsów. Oddycham głęboko. Uśmiecham się i odwracam, żeby na nią popatrzeć. Wciąż tam jest i właśnie odkręca śruby. Mocuje się, usiłując przekręcić klucz. Nie daje rady i skacze, następując wprost na niego. Klucz zamocowany na śrubie odpada i ląduje na ziemi. Ona się złości, brzegiem dłoni, żeby się nie pobrudzić, odgarnia sobie włosy z twarzy. Taka piękna i rozpalona. Znów mocuje klucz na śrubie i próbuje ponownie. Zbliża się jakiś samochód. Jest ciemny, przejeżdża obok z umiarkowaną prędkością, miga światłami i trąbi. Za chwilę słyszę, jak hamuje kawałek dalej i pospiesznie zawraca na wstecznym, jakby nim kierował jakiś buras. To toyota corolla. Cofa się w dzikim pędzie, lekko nią zarzuca. Wykonuje półobrót na wstecznym. Po czym zatrzymuje się przed micrą Ginevry. Wysiadają jacyś ludzie. Wracam do pozycji siedzącej. To trzech chłopaków. Wyrzucam papierosa na ziemię i zastygam w oczekiwaniu na to, co się będzie działo.

– Ej, cześć, co tak późno robisz tutaj sama?

– Złapałaś gumę, co? Ale pech.

– My to dopiero mamy pecha, przez chwilę wzięliśmy cię za tirówkę. Zaczynają się śmiać.

Jeden z nich kaszle. Mają pewnie po jakieś mniej więcej dwadzieścia lat, włosy ostrzyżone na krótko, to pewnie żołnierze. Ginevra nie patrzy w moją stronę.

– Słuchajcie, czy bylibyście tak mili i pomogli mi zmienić koło?

– Jakżeby inaczej… Cała przyjemność po naszej stronie. Najmniejszy z nich przysiada na ziemi i kluczem zaczyna odkręcać śruby.

– A niech to szlag, ale pordzewiały.

– No, nigdy nie zmieniłam ani jednego koła w tym samochodzie… Pierwszy raz złapałam gumę.

– Tak, zawsze musi być ten pierwszy raz.

Jeden z nich śmieje się obleśnie, inni mu wtórują.

– Całe szczęście, że przytrafiło ci się to właśnie dzisiejszego wieczora, kiedy akurat tędy przejeżdżaliśmy.

– Otóż to, całe szczęście, że się tu znaleźliście. – Tym razem Ginevra rzuca w moją stronę wymowne spojrzenie i wykonuje dyskretny ruch ręką, jakby chciała przez to powiedzieć:,,Tere-fere, widziałeś? Oni mi pomogli”.

Knypek zmienia oponę w try miga, błyskawicznie odkręca wszystkie śruby i zdejmuje przebite koło. Rzuca je na ziemię nieopodal, tak że odbija się od podłoża, i od razu zakłada nowe. W okamgnieniu trafia w otwory i wkręca w nie śruby, jedną za drugą. Z grubsza przykręca je po kolei, ale nie do końca, po czym raz jeszcze dokręca do oporu każdą z osobna. Za dnia z pewnością jest mechanikiem. Ostatnie machnięcie klucza i podnosi się z ziemi.

– I proszę, już po wszystkim. Gotowe, panienko!

Wyciera sobie ręce w dżinsy, uderzając dłońmi o uda. Spodnie są tak brudne, że nawet nie zostawia na nich śladów.

– Dzięki, sama nie wiem, co bym bez was zrobiła.

Co tu dużo gadać, myślę sobie. Toż to urodzona księżniczka. Wie dokładnie, co i kiedy należy powiedzieć. Chyba że tego akurat mówić nie należy. Sposób taki sam dobry jak każdy inny, byle ich spławić w miłej atmosferze. Ale nie miałem żadnych wątpliwości, nic z tego.

– Ejże, nie tak prędko, coś ty? To tak się z nami żegnasz? Wyższy koleś, a zarazem nieco potężniejszy od pozostałych, przejmuje inicjatywę.

– No, przecież wam podziękowałam. Pewnie zajęłoby mi to trochę więcej czasu, ale nie myśl, że sama też nie dałabym rady zmienić sobie koła, a co!

Koleś spogląda na resztę i się uśmiecha. Ma luźną bordową koszulkę, ciasną przy samej szyi, z czarnym paskiem na klatce. – Dobra, ale daj nam przynajmniej całusa.

– Mowy nie ma.

– Ojoj, myślałby kto, że chcemy, żebyś nam zmarszczyła freda…

Śmieje się zachwycony, a uśmiech, który wykrzywia mu twarz, dobija nawet mnie. Ma tak szczątkowe uzębienie, że gdy się wyszczerza, zniekształca mu się twarz, jakby przywdział groteskową maskę.

– No weź, chyba przyznasz, że całus to niezbyt wygórowane żądanie.

Koleś w okamgnieniu chwyta Ginevrę i ją do siebie przyciąga. Ginevra jest wyraźnie zdezorientowana. A ten obejmuje ją w pasie i próbuje pocałować. Ginevra instynktownie odchyla głowę. Kolesiowi udaje się obślinić jej policzek, nie odpuszcza i usiłuje wepchnąć jej do buzi swój jęzor. Ginevra mu się wymyka. Koleś jest silny, ściska ją kurczowo. Ginevra próbuje kopnąć go kolanem między nogi, ale on za bardzo na nią napiera, dlatego jej się nie udaje. Knypek, ten sam, który zmienił koło, siedzi cicho, bez słowa przygląda się całej scenie. A wręcz sprawia wrażenie, jakby był tym lekko zniesmaczony. Ten trzeci zaś, tłuścioch, śmieje się, stojąc na uboczu, cały przejęty, raczej podekscytowany, kibicuje swojemu przyjacielowi.

– Świetnie, Pie', wepchnij jej język do gardła.

Pie', czyli Pietro, jak mi się zdaje, jednakowoż nie daje sobie z tym rady. A wręcz obrywa od Ginevry, która nie przestaje się miotać i przywala mu z główki.

– Ała, szlag by cię trafił. – Piętro łapie się za czoło.

– Będziesz miał nauczkę, ćwoku! – Ginevra poprawia sobie włosy, stoi na samym środku drogi, w niezbyt dużej odległości od niego, wcale nie ucieka, ani też nie wzywa mnie na ratunek.

– Do mnie ćwoku? Ja ci tu zaraz dam ćwoka. – Koleś rzuca się na nią z impetem. Ginevra pochyla głowę i zasłania się rękami, przyjmując pozycję obronną. Pietro chwyta ją za kurtkę.

Czas wkroczyć do akcji. – Ej, mieliśmy z tobą niezły ubaw, ale już wystarczy.

Piętro ją puszcza, dwaj pozostali są wyraźnie zaskoczeni, widząc, jak wyłaniam się z mroku. Zmierzam w ich stronę.

– A coś ty, kurwa, za jeden?

– Przypadkowy przechodzień. A za kogo ty się, kurwa, masz?

Staję przed nimi. Piętro patrzy na mnie. Ocenia, czy opłaca mu się mi odpowiedzieć. Słowem, czy da sobie ze mną radę, czy też nie.

Decyduje, że jednak tak: – Ale weź ty się odpierdol, i to już. – Popełnia gruby błąd. Błyskawicznie wyjeżdżam mu z piachy prosto w maskę, aż miło. Nawet sam nie wie kiedy. Trafiam go z ukosa, ale nie za mocno, dość żeby roztrzaskać mu nos. Widzę, jak chwieje się na nogach i rozpaczliwie usiłuje mi się odwinąć. Znów go uderzam, z lewej, wprost w prawy łuk brwiowy, z całej siły, celnie, bezlitośnie, z premedytacją. Osuwa się na ziemię z głuchym tąpnięciem, nie zdąża się nawet ruszyć, kiedy z kopa wyjeżdżam mu prosto w samą twarz. Trach. Zanim jeszcze udaje mi się cofnąć nogę, już się zbiera kałuża krwi. Sączy się obficie, płynna i jeszcze ciepła, z nosa wprost na jezdnię, powoli w mroku zlewa się z asfaltem. Piętro, czy też jak mu, kurwa, tam, ma otwarte usta, oddycha, wypuszczając przy tym dziwne bąbelki, a strugi krwi zalewają mu wargi. Raz po raz wypluwa gdzie popadnie pojedyncze krople krwi przemieszanej ze śliną. Teraz już nie jest mu do śmiechu.

– No… – Patrzę na Ginevrę. – Chodźmy już, bo w przeciwnym razie jak nic się spóźnimy.

Sięgam po przebitą oponę, wrzucam ją z tyłu do bagażnika i go zamykam. Przechodzę koło knypka, który wymienił koło, mijam go. Tłuścioch z kolei stoi nieopodal samochodu. Najwyraźniej wolno jarzy. Prawą ręką błyskawicznie wykonuję zamach. Kciukiem i wskazującym chwytam go za ucho, ściskam z całej siły, wykręcając mu je jednocześnie, przepełniony złością. Chętnie bym mu je urwał.

– Ała, kurwa, ała.

– Spadaj stąd, ćwoku. I schudnij. – Po raz ostatni wykręcam mu je bezlitośnie, po czym go puszczam. Zastyga skulony, z rękami złożonymi jak do modlitwy na swoim uchu, a ja tymczasem wsiadam do samochodu. Czekam, póki Ginevra nie zatrzaśnie za sobą drzwi i ruszam, dłużej nie zwlekając. Widzę całą trójkę w bocznym lusterku. Znikają gdzieś w oddali, spowici mrokiem nocy, która rozciąga się między nami.

– No i jak się czujesz?

Siedzi w milczeniu. Próbuję ją rozśmieszyć.

– Ci trzej nie mają nawet pojęcia, jakimi są farciarzami. Wystarczyłoby, żeby trzeci dan wpadł w furię i goście mieliby przechlapane, co?

Ale nic z tego. Zero, zastygła bez słowa. Patrzę na nią. Włosy jej opadają, jakby na znak porażki, zasłaniając część twarzy. Lekko rozchylone usta wynurzają jej się z kryjówki, niepewne i skonsternowane, lekko drżą.

– Ginevra, no co ty, już wszystko w porządku.

– Gówno prawda! Pomyśl tylko, gdybym złapała gumę i była sama.

– Ale tak się nie stało.

– Ale mogło. Tych trzech by się zatrzymało i co by było dalej?

– Ale mogło zdarzyć się i tak, że to ja przejeżdżałbym na motorze i najzwyczajniej w świecie pomógłbym ci zmienić koło. – Staram się ją uspokoić.

– Wierzyć mi się nie chce, że takie z was kutasy… We trzech się zasadzać, żeby wykorzystać dziewczynę, która jest całkiem sama, co za pojeby!

Widzę, że się zafiksowała. Próbuję jakoś rozładować atmosferę.

– Dobra, powiedzmy, że masz świetny tyłek.

A bo co, może to twoja zasługa?

– Skąd, nie moja. A nuż twoich rodziców. Masz naprawdę świetny tyłek, w pełnym tego słowa znaczeniu. Znaczy, było go widać w całej okazałości, jak zmieniałaś koło. Można powiedzieć, że to poniekąd twoja wina… Żeby przybierać takie pozycje, i to w ten sposób… Słowem, zbyt silnie podziałałaś na wyobraźnię tych nieszczęśników.

– Aha, czyli chciałbyś przez to powiedzieć, że mój tyłek, wciśnięty w najbanalniejsze na świecie dżinsy, stanowi zamach na cudzy spokój.

– Właśnie, dokładnie tak.

– Na jakim świecie ty żyjesz?! Wyobraź sobie w takim razie, co by się działo, gdyby gumę złapała taka chociażby Jennifer Lopez. Do czego by wówczas doszło? Rozpętałaby się wojna światowa.

– Ale co to ma do rzeczy. Ona swoją pupkę ma ubezpieczoną na miliony dolarów…

– I co z tego?

– Ostatecznie może ją poświęcić bez bólu.

– A weźże ty spadaj. Skończony idiota z ciebie.

– Próbowałem tylko cię rozśmieszyć.

– Cóż, najwyraźniej ci się nie udało.

Siedzimy w milczeniu, jadę przed siebie. Gin nastawia głośniej radio, chce nie myśleć. – Bardzo lubię tę piosenkę. Wiesz, o czym jest?

Staram się w nią wsłuchać. Ale samego siebie nie będę oszukiwał. Doskonale nauczyłem się obsługiwać komputer, znam się na grafice, 3D i całej reszcie, ale co do angielskiego to zawsze byłem z nim na bakier. – Coś tam rozumiem…

– Leci tak: Nie mam pojęcia o historii, o matematyce…. – Gin nie przestaje tłumaczyć, wybawiając mnie z opresji.

Słucham jej. Mówi wolno, uśmiechając się przy tym, wydaje się, że nic jej nie umknęło.

– Bardzo ładna. – Sam nie wiem dlaczego, ale wygląda, jakby ją puścili specjalnie, w idealnym momencie. – Tak, piękna. – A zaraz po niej leci następna piosenka. Ale tym razem nie nastręcza mi ona najmniejszych problemów. Ty – spowita w kwiaty i światła miasta, z mgłą lub kolorami, kiedy zrywasz róże, na bosaka, a potem… Daję się ponieść. Patrzę przed siebie, w ciemność. To jeden z tych dziwnych zbiegów okoliczności, muzyka w odpowiednim momencie, samochód, który właściwie nie jest twój, droga bez świateł, zero ruchu, naprzeciw nieskończoności, z dziewczyną u boku. Do tego jeszcze piękną jak marzenie. Poprawia sobie kurtkę.

– Dużo jeszcze brakuje do spotkania?

Właśnie w tej samej chwili wjeżdżamy na rozjazd, tuż przed tunelem prowadzącym do Prima Porta. Wszyscy już tam są: Bardato, Manetta, Zurli, Blasco i kilka jeszcze innych osób. Wśród nich widzę też parę dziewczyn. Mijam ich, nawet się nie zatrzymując.

– Nie, już niedługo będziemy na miejscu. – Przyspieszam, choć i tak nie sądzę, by mnie rozpoznali. Spodziewali się, że przyjadę na motorze. I to sam. Ja zaś siedzę w samochodzie, i to razem z nią. Nadal się rozglądam, jakby nigdy nic. Gin wygląda przez szybę.

– Widziałeś? Tam jest grupka, która czeka na jakiegoś spóźnialskiego. Co za absurdalne miejsce na spotkanie.

A mówiąc to, spogląda na mnie. Serce mi wali. Nie mogę uwierzyć, że się połapała.

– Właśnie, absurdalne miejsce.

Nie przestaje mi się przyglądać: – Dziwna jest ta cała sytuacja, prawda?

– Jaka sytuacja? – Mam nadzieję, że nie zachce jej się znów rozmawiać o tamtej grupce.

– No, że tak sobie siedzimy razem w samochodzie, ty i ja, dwoje całkiem obcych sobie ludzie. A zarazem wszystko zdążyło się już wydarzyć. Kiedy się spotkaliśmy, o mały włos nie doszło między nami do bójki… I to z powodu śmiesznych dwudziestu euro.

– Z których chciałaś mnie skroić.

– Tak, ale przestań wciąż się wdawać w zbędne szczegóły. Bo zaraz złapiemy gumę i znów będę musiała zmieniać koło.

– Mów dalej. Ty też przestań się wdawać w zbędne szczegóły. – Gin się uśmiecha.

– Zatrzymuje się trzech kolesiów, jeden z nich się do mnie podwala, ty dajesz im wycisk, a teraz jedziemy sobie razem na kolację z grupą twoich przyjaciół. Właściwie to już jakby jesteśmy jedną z takich klasycznych par… Typowy wieczór, z paroma nieprzewidzianymi incydentami na dodatek.

– Właśnie, tyle że my nie jesteśmy razem.

– Ach, oczywiście.

Jadę przed siebie, ale jej stwierdzenie brzmi dla mnie trochę nieswojo.

– Co ma znaczyć: „Ach, oczywiście"?

– Znaczy: „Ach, oczywiście", ni mniej, ni więcej. – I zaczyna się śmiać.

– No, to „Ach, oczywiście" wcale nie znaczy wyłącznie: „Ach, oczywiście". Za tym się kryje znacznie więcej, co?

Patrzę na nią w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Ty chyba rzeczywiście musisz mieć lekkiego świra na punkcie tego, co z „tyłu”? To, co ja mam z tyłu, stanowi zamach na cudzy spokój, u ciebie zaś to, co z „tyłu" stanowi stały podtekst we wszystkich rozważaniach. Ej, sorry, ale czyżbyśmy byli razem?

– Na razie nie.

– Nie, odpowiedź w tym wypadku, skoro już o tym mowa, ma brzmieć tylko i wyłącznie „nie", żadne tam „na razie nie". Jasne?

Maleńka zaczyna się rozkręcać.

– Aha, jasne.

– Czyli nie jesteśmy razem.

– Nie.

– O, dobrze.

Odczekuję kilka sekund. – Na razie.

Gin patrzy na mnie poirytowana. – Zawsze chcesz postawić na swoim, co?

– Zawsze.

– Cóż, wobec tego umówmy się następująco. Nie jesteśmy razem, na razie i z całą pewnością aż do końca tego wieczoru. A jeśli nadał będziesz się ze mną spierał, wówczas wymienię jeszcze odleglejsze daty, mogę nawet posunąć się do najodleglejszych miesięcy, czy jasno się wyrażam?

– Tak jasno jak to tylko możliwe. Uśmiecham się.

– Jednak zdążyłem się już przekonać, że zbyt ostentacyjna pewność siebie jest synonimem czegoś wręcz przeciwnego. Czy mam wyrażać się jaśniej?

– Tak.

– Byłoby lepiej, gdybyś po prostu powiedziała „na razie". – Uśmiecham się. Gin kręci głową.

– Na razie sobie odpuszczam, bo mam już tego dosyć. A poza tym do czego to doszło, że ty i ja spieramy się o to, że nie jesteśmy razem?

– Właśnie, zazwyczaj ludzie spierają się ze sobą, kiedy już są razem. Znaczy, że zaczęliśmy wszystko na odwrót.

– Ależ przecież niczego jeszcze nie zaczęliśmy. Hamuję powoli i zjeżdżam na pobocze.

Gin patrzy na mnie zaniepokojona. – A teraz co? Zaczniesz się do mnie przystawiać?

– Nie, na razie. Tutaj byliśmy umówieni ale nikogo nie widzę. Pewnie już sobie poszli, spóźniliśmy się.

– To ty się spóźniłeś.

– Okay, to ja się spóźniłem.

– Jakim cudem przyznajesz mi rację?

– Jeśli zaczniemy się tak spierać o każdą rzecz, to się rozstaniemy, jeszcze zanim się ze sobą zwiążemy.

Gin tym razem wybucha śmiechem. Ja też się śmieję. Patrzymy na siebie roześmiani, z nieistniejącym spotkaniem w tle. Muzyka głośno gra. Puszczają właśnie stare i nowe przeboje, jeden za drugim.

– Ta jest świetna! Rewelacja!

I komu ty to mówisz: właśnie leci kultowa Love me two times Doorsów.

Love me two times, girl, one for tomorrow one just for today… Love me two times, I'm goin away…, tego nie będę ci tłumaczyć.

– Myślę, że sam zrozumiałem, o co chodzi.

Wszędzie wokół jest ciemno. Ale „na razie", może akurat ona ma rację, lepiej będzie już jechać.

– Dokąd mnie zabierasz?

– Ty i ja jedziemy razem na kolację. A to oznacza, że moich przyjaciół poznasz kiedy indziej.

– Jakie znów „kiedy indziej"?

Patrzę na nią w oczekiwaniu na reakcję. Postanawiam zawrzeć rozejm.

– No, o ile nadarzy się kiedyś jakaś okazja.

– Właśnie, o ile nadarzy się kiedyś jakaś okazja.

Cała zadowolona nastawiam głośniej muzykę i zmieniam stację, szukając gorączkowo sama nie bardzo wiem jakiej piosenki. Po chwili, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, w półmroku samochodu kątem oka spoglądam na Stepa.

Wprost nie mogę w to uwierzyć… Ja, Gin, w jednym samochodzie razem z nim. Gdyby tylko moi starzy się o tym dowiedzieli. Sama nie wiem dlaczego, ale to nieodmiennie pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy. To znaczy, gdyby moi rodzice wiedzieli, że właśnie teraz siedzę w samochodzie z jakimś nieznajomym, a właściwie kimś, kto według nich jest mi obcy, jakby na to zareagowali? Już sobie wyobrażam moją matkę: – No coś ty, oszalałaś? Ginevra, nigdy nie pozwalaj nikomu się ze sobą spoufalać. Z tysiąc razy ci to powtarzałam… – Oj, nic się na to nie da poradzić, cokolwiek by to było, nie wiedzieć czemu, moja matka zawsze Utrzymuje, że powtarzała mi to z tysiąc razy. Masz ci los. Jedno jest pewne: czego jak czego, ale tego nigdy by się nie spodziewała. A poza tym co takiego mogłabym jej powiedzieć? Ale wiesz, to po to, żeby zatankować… Jak zdołałabym jej wyjaśnić, o co tak naprawdę chodzi? Nie, nie chcę o tym myśleć. Skoro nawet ja sama nie mogę w to uwierzyć.

– Wiesz, z kim mi się wcześniej skojarzyłeś?

– Kiedy?

– Kiedy zmieniałam koło i pojawiło się tych trzech debili.

– Z kim ci się skojarzyłem?

– Z Richardem Gere'em.

– Z Richardem Gere'em?

– Tak, w scenie z Oficera i dżentelmena, kiedy on i jego przyjaciel umawiają się z tymi dwiema dziewczynami i idą do baru. Później, kiedy już wychodzą, pojawia się ten, który razem z innymi kumplami zaczepia dziewczyny, i Richard Gere robi wszystko, żeby uniknąć awantury, ale w końcu mu się to nie udaje i rozwala tamtemu gościowi twarz.

– Czy Richard Gere też miał trzeci dan?

– Nie, głupku. To były ciosy jak w walkach fuli contact.

– A jednak masz jakieś pojęcie.

– Już ci przecież mówiłam. Trenowałam też kick boxing i miałam kilka lekcji z walki fuli contact. Nie wierzysz mi? Prędzej czy później się o tym przekonasz.

– A, to z pewnością… a poza tym bardziej adekwatny od Oficera i dżenłelmena wydaje mi się inny cytat. Ezechiel 25,17: „I dokonam na tobie srogiej pomsty w zapalczywym gniewie i na tych, którzy chcą zatruć i zniszczyć moich braci; poznasz, że ja jestem Pan, kiedy wywrę na tobie moją zemstę!".

– Ach, skromniacha z ciebie, co?! W każdym razie lubisz Pulp Fiction.

– Tak.

– I to nawet bardzo, biorąc pod uwagę, jak urządziłeś tamtych dwóch. Step się uśmiecha i jedzie przed siebie. Kto wie, co takiego miał na myśli, kiedy powiedział:,,A, to z pewnością…". Lepiej nie drążyć. Patrzę na niego, patrzę, jak prowadzi. Prawą ręką pewnie trzyma kierownicę, ma napięte mięśnie, ale jednocześnie sprawia wrażenie całkowicie odprężonego. Lewy łokieć opiera o krawędź przy oknie, a dłoń tej samej ręki podstawił sobie pod brodę. Prawą dłoń trzyma wyżej, na środku kierownicy, zaciska ją mocno i przytrzymuje, kiedy łagodnie wchodzi w zakręt. Na nadgarstku ma tatuaż, tuż obok sztywnej złotej bransoletki. Tatuaż wygląda mi na… Przysuwam się, tak żeby się nie zorientował.

– To mewa.

– Co?

– To mewa, mój tatuaż na nadgarstku.

Uśmiecha się do mnie, odrywając na moment wzrok od drogi.

Czuję, jak się rumienię, ale jestem pewna, że nic nie widać. – Patrz na drogę.

– A ty na swoje tatuaże.

– Nie mam tatuaży.

– Nie pozwolili ci zrobić sobie choćby jednego?

Step uśmiecha się złośliwie, nabija się ze mnie.

– Moi rodzice nie mają z tym nic wspólnego, to mój wybór.

– Ach tak, oczywiście, rozumiem…

Patrzy na mnie cały wyrozumiały i unosi brew, ewidentnie robiąc sobie ze mnie jaja.

– To twój wybór…

– Tak, mój.

Siedzimy w milczeniu. Ale po jakimś czasie zaczyna mnie to drażnić.

– A tak w ogóle to cię okłamałam. Mam tatuaż, śliczny, ale wątpię, byś kiedykolwiek mógł go zobaczyć.

– Jest dobrze ukryty?

– Zależy od punktu widzenia.

– To znaczy?

– Och, założę się, że doskonale zrozumiałeś.

– Tak, ale nie wiem,,na ile dobrze" zrozumiałem, albo raczej „gdzie" zrozumiałem.

– To taka malutka różyczka nisko na plecach, zadowolony?

– Świetnie. Uwielbiam zrywać kwiaty!

– To tatuaż jedyny w swoim rodzaju, wypukły.

– To znaczy?

– Cały w kolcach.

– Zawsze masz na wszystko gotową odpowiedź, co? Ale moje ręce są całe w odciskach.

Też się uśmiecha. Ma ładny uśmiech. Tego nie mogę mu odmówić. Ani też nie mogę mu tego powiedzieć. Ma dziwny dołek na lewym policzku. Ja pierdolę, zajebiście mi się podoba. A na dodatek jest zupełnie inny od Francesco. Sama nie wiem, dlaczego myślę o nim właśnie teraz. Może dlatego, iż wciąż nie mogę sobie darować, że z nim byłam. Francesco jest ostatnim facetem, z jakim byłam związana. A tak właściwie to zarazem jedynym. I największym kutasem, gwoli ścisłości.

Загрузка...