48

Muzyka. Pierwsza sala. Ludzie wchodzą i wychodzą, żartują, piją, zanoszą się śmiechem. Chłopaki, którzy krzyczą, byle tylko dało sic usłyszeć, co mają do powiedzenia, dziewczyny, które się im przysłuchują; raz po raz gromkie salwy śmiechu. Są i tacy, którzy zastygli bez ruchu, tacy, którzy się rozglądają, którzy na coś liczą, i tacy, którzy myślą sobie Bóg wie co.

Druga sala.

DJ, jakiś dziwny, na oko zbyt normalny, za mało pojechany, puszcza muzykę. Wszyscy tańczą i ciężko jest się przedrzeć. Kilku ekshibicjonistów przeniosło się na piętro z balustradką. Na górze, jeszcze na paru innych niedokończonych występach, jakby przez przypadek porzuconych w trakcie budowy przez jakiegoś architekta, tańczy kilka dziewczyn. Półnaga tancerka. Kobieta marynarz. Jedna ubrana jedynie w siatkę. Dziewczyna żołnierz. Piękne. A przynajmniej na takie wyglądają. Skądinąd jednak muzyka i światła niekiedy potrafią spłatać przykrego figla. Tancerz toruje sobie drogę, odsuwa od siebie uprzejmie innych tancerzy, mniej od niego umięśnionych, ale chyba obdarzonych lepszym poczuciem rytmu. Powolutku posuwamy się w tym swoistym tanecznym korowodzie.

Trzecia sala. Sala VIP-ów.

Groźnie wyglądający koleś z przepaską na oku wyje na całe gardło, to ostatni bastion tej efemerycznej kapeli, którą ma za plecami. Radzi sobie nawet nie najgorzej;

Kilku VIP-ów, wystarczająco anonimowych, rozsiadło się na kanapie w trzeciej sali, zajmującej część antresoli. Koleś przy wejściu na ten mały ring pilnuje, żeby nikt nieuprawniony nie wdarł się do tego prywatnego raju. Albo może, żeby te nieliczne VIP-y, które już się tam znalazły, nie ulotniły się przed czasem. Tancerz przynosi nam dwie porcje tortu.

– Teraz Walter zaprowadzi was do stolika i poda wam po kieliszku szampana. Ej, Step, sorry, stary, ale na mnie już czas, moje miejsce jest przy drzwiach.

Puszcza do mnie oczko i się uśmiecha. Wyrobił się, nie ma co. Nie przypominam sobie, by był równie ironiczny, i to w tak specyficzny sposób.

Stoimy tak na środku sali, każde ze swoją porcją tortu w ręku. Gin, manewrując niezdarnie plastikowym widelcem, usiłuje choć trochę się pożywić.

– O co chodzi, zła jesteś?

Uśmiecha się do mnie.

– Nie, co to ma do rzeczy. Tamten koleś to był zwyczajny chuj. Zrobiłabym to samo, gdybym tylko mogła. Może tylko byłabym mniej brutalna.

Patrzę na nią i natychmiast poważnieję. Rozczula mnie. Staram się być delikatny.

– Czasami nie masz wyboru. Wtedy lepiej wziąć na wstrzymanie, udać, że nic się nie stało. Ale akurat w moim wypadku to ty dokonałaś wyboru…

– I źle zrobiłam?

– Skąd. Zaczynam cię poznawać. Wiem tylko, że kiedy się z tobą umawiam, to muszę być w dobrej formie.

– Czy myślisz, że dostał nauczkę?

– Nie sadzę, ale nie mogłem postąpić inaczej. Koleś mógł być na maksa nakoksowany. Z takimi sobie nie pogadasz. Albo ja, albo on. Z kim wolałabyś zjeść tort?

Szybko wkłada do buzi kolejny kawałek.

– Dobre. – Uśmiecha się do mnie, zajadając ze smakiem. Ma pełne usta i ledwo jestem w stanie zrozumieć, co teraz mówi.

– Chcę go zjeść z tobą.

Nadchodzi Walter, koleś około czterdziestki, w białej koszuli z falbanami. Wygląda na kogoś, kto zawitał tu wprost z osiemnastowiecznej Francji.

– To dla was.

I stawia nam na stoliku dwa puchary szampana. Odkładam tort. Opróżniam swój kieliszek. Gin też wypija jednym haustem zawartość swojego. I od razu zgarniamy po jeszcze jednym, prosto z tacy, którą niesie przechodząca obok dziewczyna. Gin prawie wypuszcza kieliszek z rąk, ale udaje mi się do tego nie dopuścić. Jestem lekko wstawiony, ale wciąż przytomny.

– Chodź, idziemy.

Biorę ją za rękę i prowadzę do wyjścia awaryjnego. Chwilę później jesteśmy już na ulicy. Letni wietrzyk, lekki, październikowy. Na ziemi pojedyncze liście, wciąż jeszcze nieliczne. Rozglądam się wokół. Nieopodal jest wejście do klubu Follia, koleś wciąż jeszcze leży na ziemi jak długi. Z tym, że teraz uniósł się na łokciach, a tymczasem jego dziewczyna stoi przed nim, trzyma się pod boki i wpatruje się w niego, wygląda jak amfora. Kto wie, co sobie myśli. Być może gdzieś w głębi ducha się cieszy, że ktoś go tak urządził. Oczywiście nie może dać tego po sobie poznać. A nuż coś się między nimi zmieni. A nuż tak, a nuż… Ciężko. Ale jakoś specjalnie mnie to nie obchodzi. To jej wybór, nie mój.

– Ej, można się dowiedzieć, nad czym tak dumasz? Tylko mi nie mów, że wciąż się napawasz tym, jak urządziłeś tamtego kolesia. Facet miał po prostu pecha, sam się do tego przyznałeś. Albo ty, albo on. Kwestia ułamków sekundy. A on się zagapił. Wziąłeś go z zaskoczenia. W normalnych okolicznościach sama nie wiem, jakby się to skończyło.

– A ja sam nie wiem, jak ty zaraz skończysz, o ile się nie uspokoisz. Wskakuj do samochodu, ale już.

– A teraz dokąd mnie zabierasz? Zjedliśmy już deser i to nawet za friko.

– Brakuje jeszcze czeresienki.

– Czyli?

– Czyli ciebie.

Włączam muzykę, tak by uniemożliwić Gin odpowiedź, ustawiam ją na cały regulator i mam farta. – Drugiej takiej jak ty, nawet gdybym sam miał ją wymyślić, i tak nie spotkam… Wiem, to dla mnie jasne jak stonce, że… - Gin się uśmiecha, kręcąc głową. Udaje mi się złapać ją za rękę, którą zaraz przyciągam sobie do ust. Całuję ją delikatnie. Jest taka miękka, świeża i pachnąca. Żyje własnym życiem, pomimo tego wszystkiego, z czym się zetknęła. Całuję ją jeszcze. Samymi ustami. Między palcami. Miejsce obok miejsca, wodzę ustami po jej skórze, przywieram nimi mocno, ani na moment nie przerywam, daję się ponieść i się w tym zatracam. Widzę jak zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu, na oparcie. Teraz już nawet jej włosy skapitulowały. Odwracam jej dłoń i całuję ją od wewnętrznej strony. Delikatnie zaciska mi ją na twarzy, a ja tymczasem oddycham między wyżłobionymi na niej liniami… Życia, szczęścia, miłości. Oddycham po cichu, bezgłośnie. A ona nagle otwiera oczy i patrzy na mnie. Wydają się jakieś inne te jej oczy, skrzą się niczym kryształy, a ich kontury lekko się rozmywają w jasnej poświacie. To ze szczęścia? Nie wiem. Wpatrują się we mnie pośród mroku. One również wyglądają, jakby się uśmiechały.

– Patrz na drogę…

Karci mnie. Robię, co mi każe, i wkrótce potem skręcam w prawo, zjeżdżam w dół, wzdłuż rzeki. Lungotevere, pośród samochodów, pośród innych, przy dużej prędkości i przy muzyce, z jej ręką spoczywającą w mojej, którą raz po raz wykonuje jakiś ruch, niczym tancerka zaproszona do nie wiadomo jakiego tańca. O czym myśli? I czy zdołała odgadnąć, jaka będzie jej odpowiedź? Tak, nie… Zupełnie jak w partii pokera. A ona siedzi tuż obok, patrzę na nią przez chwilę. Nieznacznie spogląda w dół, ale po wyrazie jej oczu poznaję, że się uśmiecha, ma w nich takie zabawne iskierki i tyle słodyczy. Nie ma co, najlepiej przebić ją od razu, tak by musiała odkryć karty. Co się okaże: tak… czy nie… a może jest za wcześnie, żeby coś powiedzieć? Nigdy nie jest za wcześnie. Nie ma czasu na takie rzeczy, a poza tym to nie partia pokera, gra nie toczy się o żadną konkretną stawkę. Ale… A nuż spasuję. Jak fajnie jest być sobie taką „panienką z okienka” jak ona. Kobietką opartą o parapet, która siedzi w oknie i mi się przygląda, rozmyśla, zastanawia i dobrze się bawi. Śmieje się do tego młodego mężczyzny, który krąży pod jej balkonem, który nie wie, co ma robić, czy pozostać obojętnym i tylko zwyczajnie się uśmiechnąć, czy też poprosić o jakiś sznur… Tak, by mógł wdrapać się na górę… Naprawdę masz szczęście, że możesz sobie tak po prostu siedzieć i czekać na to, co zrobię.

– Trochę kręci mi się w głowie.

Uśmiecha się, kiedy to mówi. Czy to aby nie takie małe usprawiedliwienie, na wypadek gdyby do czegoś doszło? A może to usprawiedliwienie na całego, bo sama już dobrze wie, że i tak do czegoś dojdzie. Albo po prostu kręci jej się w głowie i chciała mi o tym powiedzieć. Po prostu. Ale co tu jest proste? Nic, co się liczy… Kto to powiedział? Nie pamiętam. Sam siebie wprowadzam w błąd, pokrętne i skomplikowane machinacje, rozważania doprowadzone do skrajności, byle tylko zobaczyć, jakie mam tak naprawdę szanse. Na ile procent da się stwierdzić, że mi się uda? Dosyć, żeż kurwa… Nie podoba mi się roztrząsanie tego wszystkiego.

– Mnie też się kręci.

A oto i moja prosta odpowiedź. Po prostu. Gin trochę mocniej zaciska swoją rękę na mojej, a ja, jak głupiec, dopatruję się w tym jakiegoś znaku. A może nie. Zawracanie dupy. Za dużo wypiłem.

Aventino.

Zakręt i potem już w górę, na wiadukt. Samochód pruje, że aż miło. Mój brat będzie szczęśliwy, że mu go znalazłem. Śmiać mi się chce. Ona patrzy na mnie, odwracam się i to dostrzegam.

– Co jest? O czym myślisz?

Gin, z lekko zmarszczonymi brwiami. Gin o lekko chmurnym spojrzeniu. Gin zmartwiona.

– To nic, sprawy rodzinne.

Gianicolo. Ogród botaniczny. Zatrzymuję się w okamgnieniu, zaciągam ręczny i wysiadam.

– Ej, dokąd się wybierasz?

– Nic takiego… nie martw się, zaraz wracam.

Zamyka drzwi, sięga do nich wsparta o moje siedzenie i blokuje zamki od środka. Gin pogodna. Gin bezpieczna. Gin przezorna. Rozglądam się wokół. Nic. Świetnie, ani żywego ducha. Raz, dwa i… trzy. Wspinam się na parkan, skaczę i już jestem po drugiej stronie. Idę w ciszy. Lekkie zapachy, mocniejsze zapachy, trochę ostre. Przyszłe wody kolońskie, których na razie jeszcze nie ma. Destylaty w ampułkach, kosztowne esencje. O, jest. A oto i moja ofiara. Intuicja mi to podpowiada, biorę ją ostrożnie, urywam, mocno pociągając, ale dbam o to, by jej nie uszkodzić. Od zawsze pragnąłem to zrobić i teraz… Teraz jesteś moja. Raz, dwa, trzy kroki i znów jestem na zewnątrz. Rozglądam się wokół. Nic. Świetnie, ani żywego ducha. Wracam do samochodu. Gin spostrzega mnie nagle. Aż się przestraszyła. Po chwili otwiera.

– Gdzieś ty się podziewał? Najadłam się przez ciebie strachu.

I wtedy rozchylam kurtkę i odsłaniam ją w całej okazałości. Niczym spinaker, który nagle na pełnym morzu nabiera wiatru. I w okamgnieniu jej zapach zalewa cały samochód. Dzika orchidea. Materializuje się ot tak, w moich rękach, za sprawą jednego gestu, jakbym miał więcej wspólnego ze sztukmistrzem aniżeli z pospolitym i nieudolnym złodziejaszkiem.

– To dla ciebie. Od kwiatu dla kwiatu, wprost z ogrodu botanicznego. Gin ją wącha, pochyla się, zanurzając twarz w samym środku kielicha dzikiej orchidei tak by poczuć jej zapach w najintensywniejszej postaci. Ona, młoda kobieta zastygła w bezruchu, po chwili unosi głowę znad tych okazałych płatków. Przypomina mi to jakąś kreskówkę. Bambi, tak właśnie, Bambi. Te jej wielkie oczy, roziskrzone, przejęte, kiedy podnosi wzrok sponad tych delikatnych płatków egzotycznego kwiatu. W tych oczach jest strach i niepewność co do najbliższej przyszłości. I to nie czyjejkolwiek, tylko jej własnej.

Jedynka, dwójka, trójka, znów jedziemy przed siebie. Pokonujemy łagodne zakręty i jedziemy pod górę. Mijam barierkę, zgodnie z którą właściwie powinniśmy się zatrzymać i parkuję dopiero kawałek dalej. Campidoglio.

– Chodź!

Pomagam jej wysiąść, a ona podąża w ślad za mną jak urzeczona.

– Ale zrozum tylko, że…

– Ciii! Mów cicho, ludzie tutaj śpią.

– Tak, dobrze. Ale chciałam ci tylko powiedzieć… Zrozum, że tutaj o tej porze nie udzielają ślubów. A poza tym nawet jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Ja chcę, żeby było jak w bajce, już ci to mówiłam.

– To znaczy?

– Biała suknia z dekoltem, wiązanka różnych gatunków kwiatów z kłosami i piękny kościół, cały pośród zieleni albo nie, nad brzegiem morza.

Śmieje się.

– A widzisz, że sama wciąż jesteś jeszcze niezdecydowana?

– Jak to?

– To pośród zieleni czy nad morzem?

– Ach, myślałam, że chodzi ci o to, iż jestem niezdecydowana, czy cię poślubić, czy też nie.

– Nie, w tym wypadku akurat jesteś zdecydowana na sto procent. Wszystko byś za to dała.

Przyciągam ją do siebie i próbuję pocałować.

– Zarozumiały i niezbyt romantyczny.

– Dlaczego niezbyt romantyczny?

– Nie składa się zawoalowanych propozycji. Ha, ha! – Udaje, że ją to bawi i wymyka mi się z uścisku, niczym ryba wywija się z sieci i ucieka, pędząc przed siebie, ogląda się dopiero za rogiem. Jestem tuż za nią. To raptem chwila. Wpadamy na piazza del Campidoglio. Światło pada na nas z góry. Na środku pomnik z tabliczką. Oczywiście trwają prace renowacyjne. Zatrzymujemy się, wprawdzie jesteśmy blisko, ale jednak rozdzieleni. Wszystko wydaje się takie piękne, a już zwłaszcza ona. Wychyla się zza pomnika.

– No i co z tobą? Już masz dość?

Udaję, że wyrywam do przodu, ona daje się nabrać i ucieka, chowa się za pomnikiem. Ja tymczasem biegnę od drugiej strony i bum, chwytam ją z zaskoczenia. Krzyczy.

– Nie… zostaw!

Podnoszę ją i zabieram. Na własną rękę uskuteczniam porwanie Sabinek albo coś w tym stylu. Byle dalej od światła i byle zejść z widoku. Docieramy pod kolumnady, gdzie panuje półmrok. Stawiam ją na ziemi, a ona obciąga sobie kurtkę, zakrywając ledwie odsłonięty brzuch, gładki i jędrny. Odgarniam Gin włosy, odsłaniając przy tym jej twarz, lekko zarumienioną pod wpływem niedawnego biegu albo dlatego, że ukrywa jakiś wstydliwy sekret, a może z jakiegoś jeszcze innego powodu. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosi się i opada, ale z czasem stopniowo zwalnia.

– Ale ci serce mocno wali, co?

Moja dłoń na jej biodrze. Pod kurtką, pod koszulką, lekka, prawie taka jak zwyczajny dreszcz, i to na jej własnej skórze. Ona zamyka oczy, a ja powoli sunę w górę, brzegiem dłoni dotykam jej bioder, jeszcze wyżej, pleców aż po same ramiona. Rozchylam palce i przyciągam ją do siebie, tulę, przywieram do niej całym ciałem, całuję. Z tyłu za plecami mamy kolumnę nieco niższą od pozostałych, o szerszym od nich przekroju. Popycham ją delikatnie w tamtą stronę, tak by powoli mogła się na niej ułożyć. Ona nie waha się ani chwili. Jej włosy, jej ciało lgną do tej starożytnej powierzchni, sponiewieranej przez miniony czas, poprzecinanej spłowiała siatką żyłek, do tego marmurowego blatu z mnóstwem otworków, po którym widać oznaki zmęczenia, bo też w końcu już niejedno w życiu widział… Nogami oplotła mnie w pasie, zaciska mi je lekko na biodrach i kołysze mną raz w prawo, raz w lewo. Daję się jej ponieść. A tymczasem moje ręce zapuszczają się spokojnie i błądzą sobie wzdłuż jej paska, samych spodni, wokół guzików. Bez pośpiechu, bez… uwalniania czegokolwiek. Bez nadmiernej pożądliwości. Na razie. I nagle Gin odwraca się w lewo, otwiera oczy i rozgląda się wytrzeszczonym wzrokiem.

– Tam coś musi być!

Przestraszona, dociekliwa, chyba nawet trochę poirytowana. Wpatruję się uważniej w mrok, wciąż jeszcze odurzony, na lekkim miłosnym haju.

– To nic. Jakiś kloszard.

– I ty to nazywasz nic? Chyba oszalałeś.

I podrywa się bezzwłocznie. A ja, choć nic nie słyszałem, tym bardziej że nie mam najmniejszej ochoty wdawać się w awanturę, biorę ją za rękę. Pomagam jej. I uciekamy przed siebie, zostawiając za plecami tę przepołowioną starożytną kolumnę oraz tamtą postać mniej lub bardziej współczesną, pogrążone w mroku. Niczym w labiryncie posuwamy się naprzód, pośród zaszytej w ciemności zieleni i mniej lub bardziej łagodnych świateł padających na Forum Romanum. Gdzieś daleko w dole majaczą starożytne kolumny, filary i budowle. Jakaś odchodząca od piazza del Campidoglio uliczka gramoli się w górę. Kunsztownie zdobione tarasy z małymi balustradami, wysypana żwirem ziemia, wypielęgnowana zieleń, dziko rosnące krzewy. Całe miasto u naszych stóp. – Rupe Tarpea.

I tak zastygamy, zawieszeni w próżni tych ruin, pod murkiem, na idealnie osłoniętym, pogrążonym w ciemności skrawku przestrzeni, z ukrytą ławeczką. Gin już wyraźnie spokojniejsza rozgląda się wokół.

– Tu już nikt nas nie dojrzy.

– Ty mnie widzisz.

– Jeśli chcesz, to mogę zamknąć oczy.

Nie mówi tak, nie mówi nie. Nic nie mówi. Ale oddycha tuż przy moim uchu, kiedy ją rozbieram. Zdejmuję z niej kurtkę, bluzeczkę, rzucam je na ławkę, ale zaraz same się z niej zsuwają i lądują w nieładzie wprost na ziemi, pośród jeszcze czarniejszej nocy. Ściągam jej buty i spodnie, rozbieramy siebie nawzajem. W pewnym momencie przerywamy. Ona stoi przede mną, zakrywa sobie piersi, sama się obejmuje, skrzyżowawszy ręce na ramionach, z włosami skąpanymi w księżycowej poświacie, naga, tylko w majtkach, które ją zasłaniają małym trójkącikiem. Nie mogę w to uwierzyć. Ona, Gin. Ta sama Gin, która chciała mnie zrobić na 20 euro.

– Ej, a ty co, gapisz się na mnie?

– Nie powiedziałaś, że mi nie wolno. A poza tym się mylisz, mam zamknięte oczy.

Skądś, z jakiegoś lokalu czy też otwartego na oścież okna dochodzą odległe dźwięki stereo. Won'tyou stop me, stop me, stop me… Nie. Nie chcesz, Gin. Wiedzą o tym dobrze także kolesie z Planet Funk.

– Ale z ciebie kłamczuch.

I zabiera ręce, tak że wreszcie mogę na nią popatrzeć, a przy tym się uśmiecha. W końcu podchodzi do mnie, staje w lekkim rozkroku. Nie rusza się i tylko się we mnie wpatruje.

– Słuchaj…

– Ciii… nic nie mówmy.

Całuję ją i powoli zsuwam z niej majtki.

– Nie, mam ochotę porozmawiać. Po pierwsze, czy masz… tak, no wiesz… to co trzeba?

– Mam… – śmieję się. – Mam.

– No tak, wiedziałam, nosisz je w kieszeni czy w portfelu? A może je kupiłeś tuż przed tym, zanim po mnie przyjechałeś? Bo a nuż już wtedy byłeś pewien, że tak to się skończy! No, jeśli chcesz, to możemy to zrobić bez…

– Przyznaj się, jak najszybciej chciałabyś mieć rozkosznego bobaska: pięknego, inteligentnego, silnego tak samo jak ja, co?

– Sorry, ale to znaczy, że po mnie nic nie odziedziczy?

– Niech ci będzie… Wady może mieć po tobie.

– Straszny z ciebie głupek. Ale nie, bez żartów, to w końcu masz czy nie… no, wiesz co!?

– Spoko, spoko, prawdę powiedziawszy, nie od razu miałem…

– No, pewnie, a teraz już masz, a niby od kogo? Od kloszarda?

– Nie, od Tancerza, mojego przyjaciela z klubu Follia. Podszedł do mnie, włożył mi je do kieszeni i powiedział…

– Co ci powiedział?

– Powodzenia… Jest naprawdę ładna, ale nie sądzę, by ci się udało.

– Jaki kłamczuch z ciebie…

– Ale to prawda! No, może nie użył dokładnie takich słów, ale sens był taki sam, mniej więcej.

– I jeszcze jedno…

– Nie, już dosyć gadania…

Przyciągam ją do siebie. Całuję w szyję, odrzuca włosy do tyłu, a ja, mały wampir, nie przestaję się do niej przysysać, rozkoszując się jej smakiem, zapachem, oddechem. Mam wrażenie, jakby moja dłoń sama ją pieściła, błądząc jej po biodrach, wokół talii, między nogami, tam, gdzie kiedyś rozwinie się życie. Słyszę, jak cicho wzdycha, z chwili na chwilę coraz szybciej, i jednocześnie wije mi się w ramionach, prawie jakby tańczyła, łagodnie, w górę i w dół, nie myśląc o niczym innym, nie zasłaniając się fałszywym wstydem, uśmiechnięta, patrzy na mnie spod przymkniętych powiek, jest przy tym taka spokojna i pogodna, że aż mnie to peszy. I jakby tego było mało, kiedy sięgam ręką, żeby wyjąć to, co nam zagwarantuje pełne bezpieczeństwo…

– Zostaw, ja chcę to zrobić.

– Ale słuchaj, to ja mam w tym wystąpić.

– Wiem… palancie. Chcesz wiedzieć, ile ich już założyłam? Poczekaj, niech no się zastanowię…

– Nie chcę wiedzieć.

– To będzie szesnasty raz, kiedy ją zakładam.

– Ach… Całe szczęście.

– Dlaczego?

– No, bo gdyby to był siedemnasty, to bym się zmartwił, siedemnastka przynosi pecha!

Nie ustępuje, ale za to dobrze się dzięki niej bawię. Rozpieczętowuje ją, jakby rozwijała cukierka, próbuje rozerwać opakowanie paznokciami, ale jej się nie udaje, bierze je w zęby i tym razem wychodzi jej to już nieprzyzwoicie zmysłowo.

– Spokojnie… przecież ci tego nie zjem.

Jedno zdecydowane pociągnięcie i już ma ją w rękach. Obraca ją raz po raz, uśmiechnięta. – Jakie śmieszne…

To wszystko, co ma do powiedzenia. Po chwili odwraca twarz w moją stronę. – I co teraz?

Cały nagi rozchylam nogi, a ona powoli bierze go w ręce, przesuwa dłoń w górę i w dół… i zaraz nakłada mi ją spokojnie.

– Dobrze się spisałam?

– Aż za dobrze!

Ale nie mówię nic więcej. Jestem niczym superwykwalifikowany astronauta w tej podróży pośród astralnych koniunkcji, pod ugwieżdżonym niebem, nad kobietą w ekstazie, otoczony ruinami przeszłości, ogarnięty rozkoszą chwili, która trwa.

Galaktyka. Otchłań międzyplanetarna. Natura. Zapachy. Żadnej dzikości… Lekki opór, może nawet zbyt wyraźny… Dziwne. Nie przerywam, ona tymczasem zamyka oczy.

– Zimna ta ławka.

Ale i tak się na niej kładzie i opiera o nią plecy. Unosi trochę nogi, chcąc mi pomóc.

– Ała…

– Boli cię?

– Nie, nic się nie przejmuj…


Nic się nie przejmuj… Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę i już, ja, Gin, właśnie to robię… Trwam tak w milczeniu, zawieszona, prawie zasłuchana w moje własne życie, które przepływa po mnie, pode mną, we mnie. W tym decydującym momencie, tak ważnym dla całego mojego życia, jedynym, na zawsze. Już nigdy nie będę go mogła przekreślić. Mój pierwszy raz. I wybrałam właśnie ciebie. Ciebie wybrałam. Brzmi to prawie tak samo jak słowa tej piosenki… Ale to nie piosenka. To się dzieje naprawdę. Jestem tu, ja, w tym momencie. I Step. Widzę go, czuję go. Jest na górze. Przytulam go, obejmuję, obejmuję go mocno, jeszcze mocniej. Boję się, tak samo jak zawsze, ilekroć robię coś, o czym nie mam pojęcia. Ale to taki zwyczajny strach, bardziej niż zwyczajny… Czy nie? Kurka wodna, Gin, tylko nie daj się teraz opętać wszystkim swoim paranojom, przestań sama siebie karmić tymi projekcjami, nie daj się temu wszystkiemu, no wiesz… Cholera jasna, Gin, co ty mi tu wyprawiasz? Gin chodząca mądrość i Gin buntowniczka… Gdzieście się podziały? A tam, poszły się jebać… Ale jak to? One też! Strasznie śmieszne… ale beznadziejny tekst, o Boże, nie, to tylko tak, żeby przestać krakać… Boję się, ratunku. Zamykam oczy, oddycham, wzdycham, i tak mi się podoba. Trzymam go za szyję, za ramię, już nie jestem cała spięta, już się nie martwię… W milczeniu, właśnie tak, daję się ponieść, ulegam magii chwili, poddaję się jej całkowicie… Podoba mi się. Czuję go. Czuję dotyk jego rąk, czuję, jak dotyka mnie całą, jak pozbawia mnie ostatniej rzeczy, którą mam na sobie, delikatnie, tak że prawie sobie tego nic uświadamiam… I co teraz zrobi? Nie, ratunku… Właśnie we mnie wnika. O Boże, jak to brzmi, nie chcę o tym myśleć. Nie chcę tego roztrząsać tu i teraz, przyglądać się sobie z zewnątrz, wciąż się kontrolować i dostawać rozdwojenia jaźni, słuchać własnej świadomości, która nie potrafi zamilknąć, wciąż tylko ględzi… Och, czego ty chcesz… Dosyć, daj mi spokój… Nie! Chcę dać się ponieść. Rozkołysana jego miłością, w morzu namiętności, na fali pożądania, powoli dać się unieść jego prądom. Zatracić się. Tak, przestać się zadręczać. Zatracić się w jego ramionach… Teraz. O tak.


Wciąż czuję, że jest spięta, o, już nie, teraz się rozluźnia… Ostatni ruch w rytm muzyki, której nie ma, ale może właśnie to czyni ją jeszcze piękniejszą. Serca i westchnienia…


Nagła cisza. O Boże, myślę sobie, Gin, zaraz to zrobisz… Czuję zapach jego oddechu, jego pożądania. I szukam ust Stepa, jego uśmiechu, jego warg. Odnajduję je i mu się w nie wpijam, żeby się ukryć, by się odnaleźć, w pocałunku jeszcze dłuższym, głębszym, namiętniejszym, jeszcze bardziej… Jeszcze bardziej wszystko.


Głośniejszy jęk i oto jest cała moja. Ta myśl wydaje mi się taka dziwna. Moja, moja. Moja teraz, moja już… Moja w tej chwili, tylko moja. Nie mogę się powstrzymać, żeby tak nie myśleć. Moja. Moja na zawsze… Może. Moja teraz, na pewno. Teraz jest miłość… W niej. I jeszcze raz, i znów, nie przerywam… Teraz się uśmiecha, słodko, niewymuszenie.


I dokładnie w tym momencie go czuję, to on, we mnie… Jedna chwila. Skok, zanurzenie, ale jakby na odwrót… Ostry ból jak przekłute ucho, mały tatuaż, ząb, który wypadł, jak rozkwitły pąk kwiatu, jak zerwany owoc, jak jazda bez trzymanki, jak upadek na nartach… Tak, właśnie, upadek na nartach, wprost na świeży śnieg, zimny i biały, który dopiero co dotknął ziemi, zaledwie przed chwilą spadł z nieba, i ty na śniegu, twarzą lecisz do przodu, wciąż nic możesz się zatrzymać, śmiejesz się i wstydzisz zarazem, masz szeroko otwarte usta, a w nich pełno śniegu, do niczego z ciebie narciarka, ale ubaw masz co niemiara, ty w czasie swojego pierwszego upadku, kiedy lecisz głową w dół… Na tym śniegu, puszystym i nieskazitelnym, jak ja, bo tak czuję się w tej chwili. Nareszcie. Jest we mnie, czuję go, u mnie w brzuchu, pomocy, sama sobie przychodzę z pomocą… Jak cudownie. I się uśmiecham, przestaję myśleć o bólu, znów, jak wcześniej, czuję, odbieram bodźce, doznania i zakosztowuję rozkoszy, małe ukąszenie… Nic mi nie jest, podoba mi się, pragnę go. Zupełnie jak jego litery, na skórze, od dziś, wyryte we mnie na zawsze.

– Step, pragnę cię.

– Co powiedziałaś?

– Nie nabieraj mnie.

– Nie, przysięgam, nie zrozumiałem.

Step leży na mnie, nie przerywa, widzę go nad sobą, jak się porusza. We mnie. I patrzę mu w oczy i zatracam się w nich urzeczona jego spojrzeniem, zahipnotzyowana jego wzrokiem, w którym jest miłość, a może i nie, ale na razie nie zaprzątam sobie tym głowy, nie teraz… Mówi do mnie, ale niezrozumiale, wzdycha mi do ucha, to wiatr, to rozkosz unoszą z sobą jego słowa, kradną mi je, a on się uśmiecha i śmieje, i nie przestaje rytmicznie się poruszać, a mi jest tak dobrze, tak niesłychanie dobrze, i sama nic już nie rozumiem, całuję własne ręce, jestem taka nienasycona i powtarzam mu to, co wcześniej… – Step, pragnę cię…


Później, nie wiem, ile później, Gin siedzi mi na kolanach i mnie obejmuje, a ja tymczasem próbuję się pozbyć naszego zabezpieczenia. Zsuwam je sobie. Na palcach zostaje mi delikatny ślad, jakby po atramencie w kolorze czerwieni. Podpis nie do usunięcia. Moja… Na zawsze moja. Moja po wsze czasy. Nie mogę w to uwierzyć.

– Ale…

– Właśnie to usiłowałam ci powiedzieć…

– To znaczy, że ty nigdy wcześniej nie…?

– Nie, nigdy wcześniej nie…!

– Dlaczego nie nazwiesz rzeczy po imieniu?

– Tak, nigdy wcześniej się nie kochałam i w czym tkwi problem? Wszystko zawsze dzieje się kiedyś po raz pierwszy, nie? No, właśnie to był mój pierwszy raz.

Kompletnie mnie zamurowało, nie wiem, co powiedzieć. Może dlatego, że nie ma o czym mówić.

Gin się ubiera. Moja… Patrzy na mnie i się uśmiecha, wzruszając ramionami.

– Widzisz, jakie to dziwne? Pośród tylu kolesi padło akurat na ciebie. Chyba nie będziesz miał o to do siebie pretensji, prawda? Ale też mam nadzieję, że nie będziesz się tym szczycił.

Wkłada bluzeczkę, a na nią kurtkę, ale stanika nie. Wciąż nie jestem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Wkłada stanik do kieszeni kurtki.

– A poza tym sama nie wiem… To chyba najwyraźniej już taki wieczór… za to od jutra lepiej, żebyś sobie wybił z głowy wszelkie dziwaczne pomysły, muszę nadrobić stracony czas. Także dlatego, że statystycznie rzecz biorąc mam czteroletnią obsuwę. Większość dziewczyn ma to już za sobą w wieku lat piętnastu.

Ubrana od stóp do głów stoi na schodach przy latarni, gdy tymczasem ja dopiero kończę zapinać kurtkę. I raptem zaczyna się śmiać. Pewna siebie, pogodna, rozluźniona.

– Prawdą jest również, że w dzisiejszych czasach obserwuje się niejaki powrót do pewnych wartości z przeszłości. Słowem, powiedzmy, że ja spokojnie sytuuję się gdzieś pośrodku.

Wkrótce ją doganiam i idziemy już obok siebie. Tym razem nareszcie w ciszy, także dlatego że ja nie zdołałem wydusić z siebie ani słowa. W pewnym momencie kładzie mi rękę na plecach. Obejmuję ją i przytulam do siebie. Idziemy przed siebie wtuleni, oddycham nią. Ona, Gin, wciąż jeszcze emanuje zapachem swojej pierwszej miłości. Moja. Moja. Moja.

– Wiesz, Step, zastanawiałam się właśnie nad jedną rzeczą…

I masz ci, wiedziałem. Było za pięknie! Kobiety i te ich przemyślenia. Kończy się tym, że zepsują ci nawet te najpiękniejsze chwile, które jako jedyne zasługują na to, by je przeżyć w ciszy. Udaję, że wcale mnie to nie zmartwiło.

– Nad czym?

Opiera mi głowę na ramieniu.

– Przyszła mi do głowy dziwna myśl, to znaczy tak naprawdę ogarnęła mnie ciekawość… Pomyśl tylko… Kto wie, czy od czasów starożytnego Rzymu do dzisiaj ktoś już to robił przed nami w tym samym miejscu.

– Nikt.

– Skąd ta pewność!

– Nic na to nie poradzę, pewne rzeczy po prostu się czuje, intuicja ci to podpowiada, i tyle.

Przystaje. Patrzy na mnie. Ma tak intensywne spojrzenie. I uśmiecha się jakoś tak…

– Jestem tego pewien… nikt. Wierz mi.

I wobec tego znów składa mi głowę na ramieniu. Rzeczywiście ją przekonałem. Chyba wypadłem wiarygodnie. Cholera, naprawdę bym chciał wiedzieć, czy kiedykolwiek ktoś tu był. Ale nie sposób się o tym przekonać. A jednak, choć sam nie wiem jak, ale autentycznie sam w to wierzę. Gin ciągnie dalej:

– W takim razie sami zapisaliśmy kawałek historii… naszej własnej. – Uśmiecha się i całuje mnie w usta. Aksamitna. Ciepła. Zakochana. Nasza historia… Dwadzieścia euro to przy tym nic. Bo coś mi się zdaje, iż ostatecznie stanęło na tym, że i tak zrobiła mnie na szaro.

Загрузка...