55

Cappuccino i rogalik, najmniejsze szaleństwo, na jakie można sobie pozwolić u Vanniego.

– Step! Własnym oczom nie wierzę! – Pallina wybiega mi naprzeciw. Nie udaje mi się w porę obrócić, niewiele brakuje, żeby wszystko na mnie wylata. Obejmuje mnie. Co poniektórzy nam się przyglądają. Na potykam wzrok kobiety odbity w lustrze, które mam przed sobą. Zajada rogalik i wzdycha. Ma lekko wilgotne oczy. Wygląda na fankę przepełnioną nostalgią za Carramba chesorpresa! czy innymi szlagierami telewizyjnymi tego typu. A może to wzruszenie jest spowodowane zbyt gorącym cappuccino? Kto wie?

– Pallina, zachowuj się.

Uśmiecham się, kiedy ją obejmuję. – Jeszcze tylko brakuje, żeby nam zaproponowali udział w jakimś reality show.

Pallina wypuszcza mnie z objęć i mi się przygląda. Trzyma mnie w pasie i przekrzywia głowę lekko w bok.

– Reality show, jakiego ty języka używasz? Step, aleś się zmienił! Mój ojciec by powiedział, że wpadłeś w lej.

– Co? W jaki lej?

– Posłuchaj tylko samego siebie, operujesz fachowym słownictwem… Obraca mnie, w połowie każe się zatrzymać, a kiedy to robię, wybucha śmiechem. – Całkiem modnie się nosisz.

– Tak, owszem…

– No, najwyraźniej rozstałeś się już ze swoją nieśmiertelną, szpanerską kurtką, w której wyglądałeś, jakbyś od zawsze był na bakier z prawem i gwizdał na to.

– Ale o co chodzi… – Przyglądam się swojej ciemnoniebieskiej marynarce, którą włożyłem sobie na luzie do pary dżinsów i swetra z golfem. – A co, źle mi w tym?

– No nie. Nie do wiary. Step, który szuka potwierdzenia! Ajajaj, jest aż tak kiepsko…

– Człowiek się zmienia. Dostosowujemy się, robimy się elastyczniejsi, słuchamy innych…

– Więc jest aż tak fatalnie. Najwyraźniej już po same uszy tkwisz w leju!

– Wciąż to samo? Ale o co w ogóle chodzi z tym lejem?

– Mój ojciec porównuje życie społeczne do leja, który znajduje się w pozycji pionowej. Na początku, kiedy jest się na samej górze, w jego szerokiej części, można sobie krążyć, jak się chce, swobodnie, beztrosko, bez specjalnych obowiązków, nie będąc zmuszonym do poważnych przemyśleń, ale w miarę jak człowiek schodzi coraz głębiej w dół, to dociera do jego najwęższej części, wówczas nie można się już wycofać, ściany się zwężają, trzeba płynąć dalej, nie ma odwrotu, inni jeszcze napierają, trzeba trzymać się swojego miejsca w szeregu i o nie dbać!

– O matko. Co za koszmar! A wszystko tylko dlatego, że zmieniłem kurtkę? To dopiero będzie, jak mnie zobaczysz jutro.

– A bo co?

– Jutro mam program, lecimy na żywo, strój obowiązkowy: garnitur i krawat!

– Nie. Nie mogę w to uwierzyć, jutro tu jestem. Kto by przegapił taką okazję. Step w marynarce i pod krawatem! Przyjdę choćby nawet sam Boy George i George Michael zjawili się u mnie w domu, dali koncert, a potem jeszcze obydwaj naraz postanowili pójść ze mną do łóżka!

– Wszystko co chcesz, Pallina. Ale możesz mi wyjaśnić, skąd to porównanie? Jaki jest związek pomiędzy dwoma osławionymi w świecie muzycznym gejami a tym, że mam się pokazać w garniturze i pod krawatem. Gdybyś chociaż powiedziała cokolwiek, co by nie było aż tak od czapy.

– A tam, sama nie wiem. To prawda. Ten związek może się wydawać naciągany, muszę to jeszcze przemyśleć. Ale skoro już o tym mowa, to akurat w twoim przypadku… chyba jest wszystko po staremu, prawda? '

Bo mówią, że w środowisku telewizyjnym, tuż za tym związanym z modą jest najwyższy odsetek…

Przez chwilę myślę o naszym spotkaniu na tarasie tamtego wieczora. Ale to raptem tylko jeden moment. Śmieję się. Już mi przeszło. Śmieję się, i to jeszcze jak.

– Nie. Nie. Możesz być spokojna. A już zwłaszcza możesz uspokoić swoje przyjaciółki!

– Zarozumialec!

Lekko mnie popycha. Kto wie, czy i ona aby nie wróciła myślami do tamtej nocy.

– A powiedz mi no tylko, co takiego właściwie robisz w tym programie?

– To, czego się nauczyłem w Stanach. Zajmuję się logo, grafiką komputerową, czołówką i napisami, które pojawiają się na początku programu, tekstem, który widać na pasku z wynikami i kasą, którą można wygrać. Wiesz, te napisy umieszczane poniżej twarzy prowadzącego. No, właśnie, to ja się zajmuję dokładnie takimi historiami.

– Masz pojęcie… telewizja! A więc i tancerki, hostessy, superlaski, zabójcze piękności, jakich tylko dusza zapragnie i panny, które dają, bo na tym polega ich praca. A kiedy się rozmyślisz, no nie, wyobrażam sobie, że tam akurat można się dowartościować…

– No, nie aż tak. Ale powiedzmy, że to niewątpliwa zaleta tej pracy. Dokładnie w tej samej chwili przechodzi obok jedna z tancerek. Akurat… ta najseksowniejsza.

– Cześć, Stefano.

– Cześć.

– Do zobaczenia w środku.

– Jasne.

Oddala się cała uśmiechnięta, piękna i pewna siebie, sprężystym krokiem, spokojnie, świadoma zainteresowania, które wzbudza, okazywanego jej w sposób mniej lub bardziej subtelny, świadoma myśli i to najrozmaitszych, które chodzą po głowie tym wszystkim, którzy podziwiają jej kształty, gdy tymczasem ona zostawia ich za plecami.

– O to chodzi, masz łeb na karku.

Pallina jest w rewelacyjnej formie, ma fantastyczny refleks i niczego nie przepuści.

– A na dodatek jeszcze to… „Stefano”?! Po raz pierwszy słyszę, żeby ktoś zwracał się do ciebie per Stefano. O Boże, to ty do tego wszystkiego jesteś tu incognito.

– Wiesz, jak to jest. Step świadczy o dużej zażyłości.

I dokładnie w tym samym momencie słyszę, jak ktoś mnie woła. – Step!

Odwracam się. To Gin. Nadchodzi uśmiechnięta i rozpromieniona, śliczna w swojej nieukrywanej żywiołowości. Pallina unosi brew. – Tak, to prawda! Step świadczy o dużej zażyłości!

Gin podchodzi i szybko całuje mnie w usta. I staje obok, jakby chciała zakomunikować: jestem gotowa, by poznać tę twoją przyjaciółkę… Bo to przecież przyjaciółka, nieprawdaż? Ach, te kobiety.

– Mhm, tak, sorry, poznaj moją przyjaciółkę Pallinę. Pallina to jest Ginevra.

– Cześć. – Gin od razu wyciąga do niej rękę. – Możesz na mnie mówić Gin.

– Ja z kolei zarówno dla przyjaciół, jak i nie, jestem Pallina.

Przez chwile mierzą się wzrokiem od stóp do głów, robią to bardzo szybko. I zaraz, właściwie trudno powiedzieć, jak to się dzieje czy dlaczego, ale na szczęście dochodzą do wniosku, że wzbudzają w sobie nawzajem sympatię. Wybuchają śmiechem.

– Step – mówi Gin – to ja idę. Tylko się nie spóźnij, bo już i tak cię szukali.

– Okay, dzięki, zaraz będę.

– Cześć, Pallina – żegna się z nią uśmiechnięta i odchodzi. – Cieszę się, że cię poznałam.

Przez chwilę stoimy tak w milczeniu i patrzymy na nią, jak się oddala. Po chwili Pallina zagaja, ciekawa:

– Czy to aktorka?

– Nie. Jej rola jest całkiem prosta, jest hostessą w programie.

– To znaczy?

– Przynosi koperty.

– Szkoda, taki talent, a się marnuje.

– Co przez to rozumiesz?

Pallina zaczyna mówić falsetem:

– Cieszę się, że cię poznałam.

– Słuchaj, a nuż rzeczywiście Gin uznała, że jesteś fajna.

– Widzisz, świadczyłoby to o tym, że jest naprawdę doskonałą aktorką! Ciebie też nabrała.

– Strasznie jesteś uprzedzona.

– To wy, faceci, jesteście aż nadto niefrasobliwi. Sam się przekonasz, czy rzeczywiście nie mam racji. Kiedy znów się z nią zobaczysz?

– Niedługo.

– O, właśnie, zobaczysz, albo nie będzie się odzywała i się naburmuszy, albo zarzuci cię pytaniami. „A co to za jedna ta Pallina? Co robi? Od kiedy się znacie?”. Możesz się zacząć martwić zwłaszcza wtedy, kiedy cię zapyta:,,A co, może byliście razem?”.

– Dlaczego?

– Bo to będzie świadczyło o tym, że jest nie tylko ciekawa… ale też zakochana.

I Pallina zostawia mnie ot tak, odchodząc jak to ona, od zawsze tak samo, w podskokach.

Przyłącza się do swojej śmiesznej przyjaciółki, której nie znam, i znika, jak to ona. Po raz kolejny zostaję sam i czuję się po prostu zaniepokojony.

Niedługo potem jestem na miejscu, w Teatro delie Vittorie. Witam się z Tonym, ochroniarzem stojącym przy wejściu, i rozglądam się wokół, szukam jej.

– Trzymaj. – Rzucam mu paczkę. Tony chwyta ją w locie, niczym czołowy quarterback w amerykańskiej drużynie. Gdyby nie postura i fakt, że zazwyczaj ci zawodnicy są czarni, to właściwie cała reszta się zgadza.

– Ej, dzięki Step. Pamiętałeś.

Patrzy uszczęśliwiony na swoją paczkę fajków MS.

– Ile ci wiszę?

– Daj spokój, w razie czego, jeśli skończą mi się moje, to mnie poczęstujesz swoimi.

Dwóch hipokrytów. Ja w życiu bym nie zapalił MS-a, nawet gdybym wyjarał własne, wszystkie co do jednego, a już to widzę, jak on może nie wiedzieć, ile go kosztuje paczka, skoro z tego, co widzę, wypala prawie dwie na dzień. No, tak czy siak, cieszę się, że mogę mu je zafundować. W gruncie rzeczy go lubię.

Rozglądam się wokół. Może poszła do dystrybutora coca-coli albo kawy. Nie zdążam się nawet rozejrzeć na dobre. – Jeśli szukasz Gin, poszła się przebrać. – Tony uśmiecha się do mnie i puszcza oczko. Ach, nie ma rady. Nikomu nic nie umknie. A już zwłaszcza takiemu ochroniarzowi… to by było wbrew logice. – Dzięki. – Nie warto nawet się zapierać: „Ale przecież wcale jej nie szukałem”, albo jeszcze gorzej: „Nie, tak naprawdę to rozglądałem się za Marcantonienif”. To by tylko pogorszyło sprawę.

– Cześć, Step, widziałam cię u Vanniego, jak rozmawiałeś z jakąś niską brunetką. – To Simona, jedna z dziewczyn występujących w programie.

– To Pallina, moja przyjaciółka.

– Tak, tak, oczywiście… jakżeby inaczej! Nie myśl sobie, wszystko powiem Gin.

I masz ci, już gorzej być nie może. Simona się oddala. Dokładnie w tej samej chwili zjawia się Marcantonio.

– O, właśnie cię szukałem, chodź do nas do biura, bo realizatorzy chcą z nami pogadać.

– Okay! Jestem u ciebie za pięć minut.

– Za dwie.

– Za trzy.

– Okay! Ale ani minuty później!

Marcantonio nie zatrzymuje się ani na chwilę, rzuca przed siebie papierosa, i jak tylko niedopałek dotyka ziemi, zaraz go przydeptuje i znika w jednym z korytarzy.

Ja sam jestem już na rogu, kiedy akurat wpadam z impetem na kogoś, kto wyrasta z naprzeciwka. Barn, to wszystko przez ten dziki pęd. Upada do tyłu, chwytam ją w locie.

– Gin!… Dokąd tak gnasz?

– A tak sobie, żeby trochę się poruszać, żeby być w formie. Nie udało mi się pójść na siłownię. A właściwie, prawdę mówiąc… – Przybliża się i szepcze mi na ucho, rozejrzawszy się uprzednio jak należy, czy aby nikogo nie ma. – Dzisiaj mnie przyłapali na siłowni Urbani.

– Nie!

– Tak. Podszedł do mnie taki jeden i mi powiedział: „Ale pani to już tu u nas chyba była na próbnych zajęciach w lutym i w czerwcu?”.

– Nie!

– Tak, co, mam ci przysiąc?

– Nie, no po co? Tyle tylko że tobie to się po prostu nie mogło udać…

– Dlaczego?

– Bo za bardzo rzucasz się w oczy…

– Mhm, jakiś ty kochany! Według mnie to ty się wygadałeś.

– Ja? No co ty, oszalałaś!

– Nie, to ty oszalałeś, żeby się ze mną jeszcze spierać.

– A, słuchaj, o coś chciałam cię zapytać…

Teraz się okaże. Zaraz wyjedzie z pytaniami. Wiedziałem. Pallina ma rację. Pallina ma zawsze rację.

– Widziałeś Marcantonia? Szukał cię, powiedział, że macie jakieś ważne zebranie!

– Tak, dzięki. Spotkałem go przed chwilą.

Patrzę na nią i się uśmiecham. Gin zbiera się do odejścia, ale ją zatrzymuję.

– Nie masz mi nic więcej do powiedzenia?

– Nie, dlaczego? A, tak…

A jednak, wiedziałem. Pallina nie może nie mieć ragi. Gin spogląda na mnie krzywo, patrzy tak, jakby w ten sposób chciała dać mi coś do zrozumienia. Za chwilę się zacznie, wiedziałem…

– Dziś wieczór wujek przychodzi do nas na kolację i dlatego, niestety… później nie będziemy mogli spotkać się na naszej „próbie generalnej”.

– Aha! – Czuję się zawiedziony. Nie tyle ze względu na próbę, ile dlatego że jest taka niedociekliwa.

– Co jest? – Przygląda mi się badawczo.

– Nie, nic…

– Step… Pamiętaj o oczach.

– To znaczy?

– Masz nie kłamać, a właśnie to robisz.

– Nie, to znaczy tak. Bo tak się zastanawiałem…

– Tak, wiem… Jak to jest. Gin, że wcale się nie dopytujesz: „Ale co to za jedna? Skąd ją znasz… A co, może byliście ze sobą", mam rację?

– Tak… masz.

– To przecież takie typowe. Po pierwsze, kimkolwiek by była, to co z tego? Chcesz być razem ze mną? To się liczy. Po drugie, sam mógłbyś mi powiedzieć… jak i nie powiedzieć… bez względu na to, co by was łączyło. A skoro tak, to czy warto, byś nadwerężał sobie wzrok? Jedno jest pewne, ty się jej podobasz.

– Ja? Ale to' przecież dziewczyna mojego przyjaciela. – I całkiem naturalnie przychodzi mi mówienie o moim przyjacielu Pollo w czasie teraźniejszym, a to sprawia, że lepiej się czuję.

– Podobasz jej się. Step, wierz mi! Być może nawet próbowała cię poderwać. Zapamiętaj to sobie, jedna kobieta pozna się na drugiej. Wierz mi, Step. Tym bardziej że mnie akurat, na ogół, nad czym ubolewam, nic nie umknie.

I zostawia mnie, pędzi przed siebie, chcąc w ten sposób odrobić siłownię, która jej przepadła. To prawda. Gin. Tobie nic nie umknie. No, czas najwyższy, by udać się na to zebranie realizatorów. A, i jeszcze jedno. Pallina nie zawsze ma rację.

Wchodzę do naszego pokoju, akurat w samą porę, by się załapać na taką oto scenkę. Renzo Micheli, Żmija, stoi przed Marcantoniem.

W ręku trzyma jakieś kartki i potrząsa nimi dokładnie w takim samym tempie, w jakim mówi. Wymachuje. Sesto i Toscani, Kocur & Kocur, siedzą z tyłu skuleni i chichoczą po cichu, na siebie co raz popatrując rozbawionym wzrokiem, nie bardzo wiadomo zresztą, co ich tak cieszy.

– Zrozumiałeś? Tylko mi więcej nie nawal! Miej się na baczności i ani mi się waż pomylić. Nie możesz sobie na to pozwolić. Jak ci coś mówię, to tak jest. Wyniki należy podawać w szeregu, od lewej do prawej strony, a nie w słupku.

– Ale ponieważ z Romanim nie mówiliśmy o tym, jak je wyświetlać, to pomyślałem…

Micheli, Żmija, nie daje mu dokończyć.

– I w tym tkwi błąd. Myślałem! Wiedziałem, że posunąłeś się za daleko, tylko nie miałem pojęcia, że aż tak. Ty masz robić, co ci każą, i to dobrze. I nie waż mi się myśleć! – I mówiąc to Micheli, Żmija, rzuca mu świeżo zadrukowanymi kartkami prosto w twarz. – Trzymaj, zrób to jeszcze raz, a potem mi pokaż!

Marcantoniowi początkowo udaje się zasłonić przed kartkami, ale już następne lecą mu na twarz niczym gwałtowny deszcz papieru i się rozlatują, układając w harmonijkę. Toscani, jak zwykle ze swoją nieodłączną wykałaczką w ustach, sili się na robienie min, dając tym samym wyraz swojemu zaskoczeniu i rozbawieniu. – Och.

A następnie, nieusatysfakcjonowany, oblizuje wykałaczkę, jakby to był chupa-chups. Sesto, oparty o stół tuż obok, unosi się ciekawy, jak też zareaguje Marcantonio. A tu nic. Nic się nie dzieje. Micheli czeka jeszcze chwilę. I wreszcie zarządza: – Zbieramy się stąd… – Wygląda prawie na zawiedzionego tym, że ta jego prowokacja nie spotkała się z żadną reakcją. Te zwyczajne kartki papieru niczym jedwabne rękawice szermierza z odległej przeszłości nie doczekały się reakcji, mimo że wymierzyły policzek. Marcantonio zbiera pojedyncze kartki ze stołu. Renzo Micheli w asyście Kocura & Kocura zmierza do wyjścia, ale już w samym przejściu trafia na mnie. Raptem jeden moment. Chwila niepewności. Przygląda mi się, unosząc brew, lekko mruży oczy, jakby chciał powiedzieć: a może ty chciałbyś się do tego ustosunkować? Ale to tylko jedna chwila. Przesuwam się w bok, ustępując mu z drogi. Ci dwaj dziwni sekundanci tego nieudanego pojedynku opuszczają pokój w świetnych humorach. Od razu się schylam, żeby zebrać kartki, których wszędzie pełno, by jakoś przerwać tę dręczącą ciszę, by pomóc, na ile akurat mogę, Marcantoniowi. Podejmowanie jakiejkolwiek reakcji w odpowiedzi na tę beznadziejną prowokację byłoby, z jego punktu widzenia, czystym absurdem. To Marcantonio pomaga mi jakoś się z tym uporać.

– I tak to jest, drogi Stepie, dziś właśnie zaliczyłeś kolejną lekcję. Zdarza się, że w pracy twoja siła, twoje racje muszą zejść na drugi plan, kiedy masz do czynienia z władzą… Wdanie się w konflikt z Michelim byłoby równoznaczne z unicestwieniem się, zaprzepaszczeniem hipoteki na przyszłość. To on zastąpi kiedyś Romaniego.

Zaczyna mówić coraz bardziej nieskładnie.

– A ja, wiesz, dopiero co kupiłem dom, wziąłem kredyt i… nie jestem już tym samym arystokratą, co dawniej… Słowem, kiedyś było inaczej.

Potakuję skinieniem głowy. Udaję, że wciąż słucham, co do mnie mówi. Strzępy słów cedzone z niejakim trudem. Dziwne usprawiedliwienie, które zawisło gdzieś w powietrzu między nami, najlepsze, jakie dało się wymyślić. Przypomina trochę żądanie okupu, który trzeba zapłacić, złożone z poprzyklejanych liter wyciętych z gazety, z których każda jest inna. Tylko że ja nie mam takich pieniędzy. I nie mogę nic zrobić. Zbieram pozostałe kartki, składam je w równy plik i kładę mu je, ostrożnie. I potem, już na wychodnym:

– Jasne, Marcantonio, rozumiem cię, masz rację… – I znikam z pola bitwy, dodając jeszcze: – Tak, chyba zachowałbym się tak samo… – Zostawiam go z tym moim „chyba”, a zarazem, przy całej niepewności podnoszę go na duchu, ocalając, choćby nawet niewielki, zakamarek dla resztek jego godności. Gin nie miałaby najmniejszych wątpliwości. Od razu przejrzałaby, że kłamię. Chyba. A niechby tak! A niechby tak to mi rzucili w twarz stos kartek, wszyscy trzej, naraz. Na nic innego nie czekam. Wkurwiają mnie, i to jak. I pielęgnując w sobie to nieśmiałe pragnienie, wychodzę. Zamykam drzwi i zakładam okulary. I zaraz chce mi się śmiać. Chyba doszczętnie zgłupiałem, przecież nie ma przy mnie Gin.

Загрузка...