72

– Przepraszam, szukam pani Mancini, powinna być u was na oddziale. Zniechęcony pielęgniarz, który wygląda na znudzonego, o czym świadczy choćby papieros niedbale zwisający mu z ust, odkłada dodatek sportowy, rozłożony na nie wiedzieć czyim transferze, i rzuca okiem w monitor komputera, który ma przed sobą.

– Mancini, powiedziałeś?

– Tak.

Po chwili przychodzi mi do głowy, że może podała swoje nazwisko z młodości. Jakoś nie potrafię o nim myśleć jako o panieńskim. Jak ono brzmiało? A, tak.

– Może też figurować jako Scauri.

– Scauri? Tak, mam. Scauri. Drugie piętro.

– Dziękuję.

Zbieram się, żeby pójść na oddział. Ale jak tylko mijam rejestrację, znudzony pielęgniarz ni stąd, ni zowąd, się podrywa i zatarasowuje mi drogę. – Nie, nie wolno tam teraz wchodzić. Odwiedziny są o trzeciej. – Patrzy na zegar, który wisi za moimi plecami. – Za około godzinę, musisz poczekać na zewnątrz.

– Tak, wiem, ale moja matka…

– Wiem. Nic mnie nie obchodzi twoja matka. O trzeciej, dotyczy to wszystkich.

W okamgnieniu staje mi przed oczami liścik od Paolo. „Przyjedź, proszę, szybko.”

I od razu robi mi się czarno przed oczami. Prawą ręką chwytam go za szyję i napieram na niego całym ciężarem ciała, popycham pod samą ścianę i dociskam go do niej. Otwartą dłoń wciskam mu z całej siły w gardło.

– Muszę się zobaczyć z moją matką. Teraz. Natychmiast… Nie chcę wywoływać awantur. Nie próbuj mnie zatrzymać. Proszę…

Posługuję się tym samym słowem, którym zwrócił się do mnie Paolo, i mam nadzieję, że odniesie pożądany skutek. Pielęgniarz najwyraźniej ma coś do powiedzenia. Zwalniam uścisk. Pielęgniarz dyszy, usiłując nabrać tchu, i rzęzi:

– Drugie piętro. – I zaczyna się krztusić. – Łóżko sto czternaście. – Znów się krztusi. – Idź, droga wolna.

– Dzięki!

I oddalam się czym prędzej, zanim koleś się rozmyśli, zanim powie lub zrobi coś nawet słusznego, co jednak mnie, w tym momencie, by się wydało niechybnie głęboko krzywdzące. Sto dwadzieścia, sto dziewiętnaście. Z prawej i z lewej. Idę przed siebie, mijając kolejne łóżka, niektóre pozajmowane, leżą na nich ludzie, wśród nich i tacy, którzy pozostawieni samym sobie są już właściwie na krawędzi tej mniej lub bardziej szczęśliwej otchłani. Jakiś bezzębny staruszek uśmiecha się do mnie niewyraźnie. Staram mu się jakoś odwzajemnić, ale coś nie najlepiej mi idzie. Sto szesnaście. Sto piętnaście. Sto czternaście. To tutaj. Wręcz aż się boję podejść bliżej. Moja matka. Widzę ją, jak leży w pościeli, blada, mała, jeszcze nigdy nie wyglądała na taką drobną. Moja matka. Można by odnieść wrażenie, że coś do niej dotarło, jakiś przytłumiony hałas, choć przysiągłbym, że sam nie spowodowałem najlżejszego szmeru. Chyba że usłyszała przyspieszone bicie mojego serca, które tak zareagowało, kiedy ją zobaczyłem w tym stanie. Odwraca się w moją stronę i się uśmiecha. Poprawia się, unosząc na łokciach i próbuje się oprzeć plecami o poduszki. Ale nagły ból wykrzywia jej twarz i sprawia, że rezygnuje ze swojego pomysłu. Opada bezwładnie do tyłu, opuszcza głowę na poduszkę i patrzy na mnie skrępowana własną porażką. Natychmiast do niej przystępuję. Unoszę ją delikatnie, przytrzymując od spodu za plecy i przesuwam ją powoli w stronę wezgłowia. Pomagam jej, jak najostrożniej, byle tylko nie zawadzić o żadną z tych rurek, które zwisają jedna obok drugiej, wędrują w dół do jej przedramion i pompują w nią jakieś tajemnicze lekarstwa. Twarz stężała jej w bólu, maluje się na niej grymas cierpienia. Ale to raptem tylko chwila. Już minęła. Uśmiecha się do mnie, kiedy sięgam po wolne krzesło obok sąsiedniego łóżka i siadam tuż przy niej, u wezgłowia, tak by nie musiała nadwerężać głosu, by się za bardzo nie przemęczała, już nie.

– Cześć.

Próbuje coś powiedzieć, ale ja od razu przykładam sobie palec do ust i mówię tylko: – Ciii. – Przez jakiś czas trwamy tak w milczeniu. W pewnym momencie wygląda, jakby lepiej się poczuła.

– Jak się masz, Stefano?

Czysty absurd. Żeby akurat ona zadawała mi to pytanie. Lekko się uśmiecha. Przygląda mi się w poszukiwaniu odpowiedzi. Staram się coś powiedzieć, ale słowa jakoś nie chcą mi przejść przez gardło.

– Dobrze. – Udaje mi się wydusić, zanim stracę nad sobą panowanie. Już choćby tylko odrobinę dłuższe słowo jak nic zamarłoby mi w ustach, rozkruszyłoby się niczym delikatny kryształ. Mój ból rozpadłby się na tysiąc kawałków, na masę drobnych okruchów, niczym niemożliwie cienkie zwierciadło, w którym odbija się całe nasze życie, moje i mojej matki. Wspólne. Jej słowa, jej opowieści, jej śmiech, jej psikusy, jej uganianie się za mną, jej karcące pokrzykiwania. Jej gotowanie, to, jak się malowała i stroiła. Pojawiają się i znikają, nie sposób ich zatrzymać, niczym krople wody na szybie rozpędzonego samochodu, na oknie samolotu, który kołuje tuż przed startem, bryzgają swobodnie na wszystkie strony, zdane na pastwę wiatru, który hula wokół nieosłoniętego prysznica przy plaży i robi, co tylko chce, z odkręconym strumieniem wody. Mama. Odruchowo robię to samo, co ona tyle razy wcześniej, kiedy to ja byłem chhory. Biorę ją za rękę. Ona, w odpowiedzi, ściska moją dłoń. Czuję, że ma szczuplejsze palce, aż pierścionki zrobiły się na nią za luźne, a dotykając jej skóry, odnoszę wrażenie, jakby jej było za dużo, jak na tak drobne kości. Przystawiam sobie jej rękę do ust i ją całuję. Śmieje się, swobodna.

– A to co, pocałunek przebaczenia?

– Ciii. – Nie chcę rozmawiać. Nie dam rady; rozmawiać. – Ciii. – Przykładam swój policzek do grzbietu jej dłoni. Pozwala mi spokojnie złożyć głowę na tej człowieczej poduszce, wprawdzie małej, ale za to pełnej miłości. Mojej czy jej? Nie wiem. Trwam tak w błogim wytchnieniu, z zamkniętymi oczami, ze spokojnym sercem, powstrzymując łzy, w milczeniu. Drugą ręką gładzi mnie po głowie i lekko mierzwi mi włosy.

– Przeczytałeś książkę, którą ci podarowałam?

Potakuję skinieniem głowy, lekko się kołysząc na jej dłoni, czyli mojej poduszce. Słyszę, jak się śmieje.

– Więc zrozumiałeś, co się może zdarzyć? Twoja mama jest kobietą, taką samą jak wszystkie… Jak wszystkie? Chyba mniej odporną.

Nic nie mówię. Rozglądam się, licząc na jakąś pomoc, cokolwiek, sam nie daję już rady. Przygryzam dolną wargę i powstrzymuję łzy. Ratunku. Kto mi pomoże? Mamo, pomóż.

– Popełniłam błąd, to prawda, a wolą Pana było, żebyś akurat ty to odkrył. Ale kara była aż nazbyt dotkliwa. Zapłaciłam za ten błąd utratą własnego syna.

Podrywam się nagle i udaje mi się do niej uśmiechnąć, jestem opanowany, silny, właśnie taki, jakim chce, żebym był, na jakiego mnie wychowała, ona, moja mama.

– Przecież mnie nie straciłaś. Jestem tu.

Uśmiecha się do mnie. Starcza jej sił, by wyciągnąć do mnie rękę i pogładzić po policzku.

– A więc cię odnalazłam.

Uśmiecham się do niej i potakuję skinieniem głowy.

– I znów cię stracę.

– Ale dlaczego? Nie… zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Mama zamyka oczy i kręci głową.

– Nie. Już mi wszystko powiedzieli. Znów cię stracę.

Zawiesza głos i patrzy na mnie. Po chwili uśmiecha się powoli. Widzę na jej twarzy szczęście, że ma mnie przy sobie, ale już po chwili pojawia się na niej grymas bólu, który drąży ją od środka. Odzywa się nagle. Ona lekko się krzywi. Zamyka oczy. I zaraz je otwiera, znów pogodna. Ból minął. Patrzy na mnie i się uśmiecha.

– Ale tym razem to już nie z mojej winy.

Siedzę w milczeniu. Chciałbym powiedzieć coś takiego, co miałoby jakiś sens, cofnąć się w czasie, do tamtego momentu. Przeprosić ją za te wszystkie minione lata. Tak żałuję, że wszedłem wtedy do tamtego mieszkania, że zobaczyłem ją z innym mężczyzną, że byłem intruzem, wolałbym, żeby tego wszystkiego nie było, wolałbym tak nie cierpieć, szkoda że wcześniej nie byłem zdolny zrozumieć, pogodzić się z tym, wybaczyć. Ale nie. Nie jestem w stanie wydobyć z siebie choćby słowa.

Jedyne co potrafię, to tylko ściskać jej rękę, byle nie za mocno, gdyż obawiam się, że znów wszystko mogłoby się rozpaść. Ale ona przychodzi mi na ratunek, pomaga, i to po raz kolejny. Jakby nie patrzeć, to przecież moja matka. Mama.

– Porozmawiajmy o tym, co nas od siebie oddaliło.

Nie jestem na to przygotowany. Milczę.

– Nie udawajmy, że nic się nie stało. Sądzę, że nie ma nic gorszego niż udawanie, że nic się nie stało. Skoro tu jesteś, to znaczy, że w jakiś sposób to przezwyciężyłeś.

Nic, wciąż milczę. Więc stara mi się jakoś pomóc.

– No, w każdym razie nie sądzę, byś wyjechał do Stanów przeze mnie, mam rację? – Uśmiecha się. I ten jej uśmiech sprawia, że wszystko staje się prostsze.

– Miałem ochotę wyrwać się na trochę.

– Na dwa lata? Niespecjalnie spieszyłeś się z powrotem. W każdym razie przykro mi z powodu tego, co zaszło. Twój brat niczego nie zrozumiał. Twój ojciec zaś nie chciał zrozumieć. To on powinien był się znaleźć na twoim miejscu. Działy się wtedy rzeczy… – milknie. Nagły skurcz bólu przeszywa jej uśmiechniętą twarz. Niczym niewielka fala, która nadeszła nie wiedzieć skąd. Po chwili znika równie nagle, jak się pojawił, i mama znów otwiera oczy. Robi wszystko, żeby ponownie się uśmiechnąć. Udaje jej się.

– Sam widzisz, nie powinnam nic mówić. Tak będzie lepiej. Przynajmniej jego zawsze będziesz dobrze wspominał. To ja jestem winna, to ja wszystko zniszczyłam, a wobec tego powinnam ponieść karę. – Jeszcze jeden skurcz. Ten wydaje się silniejszy niż poprzedni. Przysuwam się do niej.

– Mamo…

– To nic, mam się dobrze, dziękuję… – Oddycha głęboko. – Przyjmuję strasznie silne leki. Czasami mam wrażenie, jakby mnie w ogóle nie było. Śnię nawet na jawie, nic już nie czuję. Podoba mi się. To z pewnością jakiś narkotyk. Teraz już rozumiem, dlaczego wy, młodzi ludzie, zażywacie tego tyle. Pod jego wpływem zapomina się o wszelkim możliwym bólu.

– Ale ja nigdy po to nie sięgałem.

– Wiem. Potrafiłeś żyć, nie odwracając się od swojego bólu. Ale teraz już wystarczy. Nie pozwól mu więcej zawładnąć twoim życiem. Odzyskaj nad nim władzę.

Milkniemy na chwilę.

– Brakowało mi ciebie, mamo.

Kładzie swoją rękę na mojej i zaciska na niej dłoń. Stara się, by ten uścisk był mocny, aleja ledwo go czuję, taki jest słaby. Patrzę na jej rękę. Jest bardzo szczupła. Jakże wiele uszło z niej życia, tego samego, którym tak wspaniałomyślnie mnie obdarowała. Po chwili wypuszcza moją dłoń.

– W każdym razie, Stefano, nie chciałam rozmawiać o mnie.

– Co chcesz wiedzieć?

– Pamiętam, że kiedy jeszcze byłam bardzo młoda, młodsza od ciebie, miałam chłopaka, który bardzo mi się podobał. Byłam przekonana, że spędzę z nim całe moje życie. On jednak związał się z moją najlepszą przyjaciółką, a ja zaczęłam niemal odchodzić od zmysłów. Powinieneś był wtedy zobaczyć moich rodziców. W końcu jakoś się z tym pogodziłam. I wkrótce potem spotkałam twojego ojca. Wiesz, byłam szczęśliwa, że to właśnie z nim przeżyłam mój pierwszy raz… Właśnie, to co w danej chwili wydaje nam się takie doskonałe, z czasem może już takie nie być. Może nawet dociera do nas, że to nie było aż takie znów doskonałe i nawet jeśli to utraciliśmy, wcale nie jest powiedziane, że więcej tego nie znajdziemy, a wręcz, że nie znajdziemy czegoś lepszego.

Milczy przez chwilę, uśmiecha się do mnie. Chciałaby, żebym był szczęśliwy. Tak bardzo chciałbym być. Także dla niej.

– Poznałem dziewczynę.

– Właśnie, to chciałam od ciebie usłyszeć. Opowiesz mi, jaka jest?

– Zabawna, piękna, dziwna. Jest… specyficzna. Dokładnie w tej samej chwili rozlega się:

– Step!

To Martina, jedenastoletnia „maskotka”, którą poznałem na piazza Jacini, teraz pojawia się w drzwiach.

– Nie mogę w to uwierzyć!

– O Boże… – Mojej matce słowa więzną w gardle. – Tylko mi nie mów, że ta twoja „specyficzna” dziewczyna stoi tu przed nami?! – I zaraz zaczyna się śmiać. W końcu się krztusi, a twarz znów wykrzywia jej ból. Ale natychmiast przechodzi. I po chwili znów może otworzyć oczy. Od razu się uśmiecha.

– Martina, co ty tu robisz?

– Tu pracuje moja mama, o właśnie.

Do sali wchodzi urodziwa kobieta w białym fartuchu.

– Dzień dobry. Jestem siostrą oddziałową i mam zmienić pani kroplówkę, a tak w ogóle to nie jest pora odwiedzin.

– Tak, wiem, przepraszam.

– Ale mamo, to jest mój przyjaciel, wiesz o kogo chodzi, to Step, ten od tego napisu na moście…

– Martina, odprowadź pana na zewnątrz. Zrobię, co do mnie należy, i potem będzie pan mógł tu jeszcze zajrzeć, żeby pożegnać się z krewną, dobrze?

– Dziękuję.

Już mam wychodzić, kiedy moja mama mnie do siebie przywołuje.

– Stefano, czy możesz coś dla mnie zrobić? Przyniesiesz mi kubek wody?

– No pewnie. – I wychodzę razem z Martina.

– A kim jest ta pani?

– To moja matka.

– Czy jest bardzo chora?

– Myślę, że tak, ale sam jeszcze dobrze nie wiem.

– Jeśli chcesz, to mogę podpytać moją mamę. Ona wszystko wie. Moja mama w pracy jest niesamowita. Dziś nie mogła zostawić mnie w domu i dlatego zabrała mnie ze sobą. To co, chcesz, żebym ją podpytała?

– Nie, Martino, zostawmy to.

Chyba robi jej się trochę przykro. Idzie obok mnie w milczeniu. -To co, może mi pokażesz, skąd mogę wziąć wodę.

– No pewnie! – Znów się rozpromienia. – Chodź, przejdziemy tędy, będzie szybciej. Wkrótce jesteśmy z powrotem. Siostra oddziałowa kończy sprawdzać ostatnią rurkę. Pstryka celnie w odwrócony do góry nogami flakonik, sprawdzając, czy płyn już zaczął się sączyć w dół. Wygląda na to, że wszystko jest OK.

– Dobrze. Proszę pani zajrzę tu znowu około północy. – I kieruje się do wyjścia. – Pan może tu zostać jeszcze jakieś pięć minut.

– Dziękuję.

– Chodź, Martina, idziemy. – Bierze córkę za ramię, by mieć pewność, że opuści salę.

– Ała, mamo, nie ciągnij! Idę! Cześć, Step, do zobaczenia. Macham jej na pożegnanie i wracam na miejsce przy łóżku. Stawiam kubek z wodą na szafce nocnej obok.

– Dziękuję, Stefano. No, nawet nie wiedziałam, że masz fanki. Siostra oddziałowa mi opowiedziała, że Martina i jej przyjaciółki dosłownie oszalały na punkcie twojego napisu.

– No, właśnie, nie sądziłem, że stanę się przez to sławny. I pomyśleć tylko, że nawet się nie podpisałem!

Matka się śmieje.

– Ale takie rzeczy szybko się rozchodzą, co ty, nie wiesz? Zawsze wszystko wiadomo. A ona? Ta, która była tam z tobą… trzy metry nad niebem… co ona na to?

– Wczoraj się z nią widziałem.

– Co znaczy, że wczoraj się z nią widziałeś? Przepraszam, czy nie spotykasz się aby z kimś innym?

Nic nie mówię. Mama rozkłada ręce.

– No, oczywiście… Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że jestem ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać, czyż nie?

Patrzymy na siebie. I nagle zaczynamy się śmiać. Wygląda, jakby miała się lepiej. Lekarstwo zadziałało.

– Nie wiem, co zrobiłeś, ale chcesz wiedzieć, co ci radzę? O niczym jej nie mów. Nawet nie wspominaj, że się z tamtą spotkałeś. Sam w milczeniu rozpraw się z błędem, który popełniłeś. Mam nadzieję, że to, czego ja się wówczas dopuściłam, nie jest dziedziczne, w przeciwnym razie będę musiała czuć się winna także i za twoje błędy.

– Nie, mamo, daj spokój, ja już i tak czuję się winny. Tak bardzo pragnąłem znów ją spotkać, myślałem o tym dzień i noc, wciąż wyobrażałem sobie tę chwilę, jak by to było…

– I jak było?

– Ja i ty… trzy metry pod ziemią!

– Bo czasami robimy takie straszne głupoty. I to nie wtedy, kiedy jesteśmy zakochani, tylko wtedy, kiedy nam się wydaje, że jesteśmy. – Siedzimy w milczeniu.

– No, to nawet lepiej. Przynajmniej w jednej sprawie masz już jasność. Co było, minęło. Raz na zawsze. To było nieuniknione, tak sądzę.

– A jednak powinienem był do tego nie dopuścić, a jakby tego było mało, na dodatek… wychodzi za mąż.

– Aha, nieźle. To dlatego jest ci tak ciężko?

– Nie. Cały absurd polega na tym, że wisi mi to równo. Odniosłem wrażenie, jakbym miał do czynienia z kimś zupełnie innym, z kimś, kto nigdy nie miał ze mną nic wspólnego, ani z tym wszystkim, co zapamiętałem, to już nie była ta sama dziewczyna, której mi tak bardzo brakowało, przez którą tyle się nacierpiałem. A absurd całej sytuacji polega na tym, że wychodzi za mąż i że powiedziała mi o tym, kiedy już było po wszystkim. Poczułem się przez to jeszcze bardziej winny.

– Po tym, co ci powiedziała?

– Nie, po tym, co zrobiłem drugiej dziewczynie. Bo jest taka inna od tej pierwszej i nie zasłużyła sobie na to.

Matka patrzy na mnie. I po chwili się uśmiecha. I znów jest tą samą mamą, której tak bardzo mi brakowało.

– Stefano, do niektórych rzeczy po prostu musi dojść, a wiesz dlaczego? Bo gdyby do nich doszło później, to nie dałoby się już tego wszystkiego odkręcić. Tego, niestety, jestem akurat pewna.

I na chwilę tak zastygamy, w ciszy.

– No, to idę. Nie chcę, żeby wróciła siostra oddziałowa i zastała mnie tutaj.

– Ja na twoim miejscu bardziej bym się przejmowała, że wróci mała fanka.

– A, pewnie!

Całuję ją w policzek. Uśmiecha się do mnie.

– Przyjdź jeszcze mnie odwiedzić.

– Oczywiście, mamo.

Jestem już przy drzwiach i odwracam się, żeby raz jeszcze się z nią pożegnać. Uśmiecha się z daleka i macha do mnie. I jeszcze puszcza oczko. Może po to, bym pomyślał, że jest silniejsza niż w rzeczywistości.

– Stefano…

– Tak, mamo, słucham. Potrzebujesz czegoś?

– Nie, dziękuję, wszystko mam. Witaj z powrotem.

Загрузка...