52

Popołudnie prób. Jestem w reżyserce razem z Marcantoniem. Niedaleko nas, oddzieleni zaledwie zwykłą szybą, siedzą Mariani i cała reszta. Żmija wije się nerwowo. Kocur & Kocur niczym sępy usadowili się Romaniemu tuż za plecami. Patrzą w monitory na konsoli, jak szaleni podrywają się z przeciwległych kątów reżyserki, starając się znaleźć jak najlepsze ujęcie, idealne, takie, które w sam raz nadawałoby się do pokazania jako zwiastun tego, co widzowie będą mogli zobaczyć w przyszłości. A Romani nic. Romani jest spokojny. Powoli pali papierosa, trzyma go zawieszonego w próżni, w odległości kilku centymetrów od twarzy, trwając tak w jakimś przedziwnym stanie równowagi. Popiół układa się w skomplikowany łuk, który zaczyna mu się tuż przy palcach, biegnie w próżnię i tam się urywa, zawieszony w pustce, ale nie spada. Drugą ręką Romani wykonuje pojedyncze ruchy, strzela palcami. Zmienia kamery podsuwane mu w porę przez kolesia przy mikserze. Koleś jest niewzruszony. Wciska guziki na klawiaturze, zupełnie jakby grał na małym pianinie, ściąga obraz z małych monitorów i przerzuca go na duży monitor, przed którym siedzi Romani. Raz, dwa, trzy, rozjaśnienie obrazu, cztery, pięć, sześć, ujęcie z góry.

– Właśnie, Step, na tym polega telewizja. – Marcantonio poklepuje mnie w ramię. – Chodź, idziemy na stanowisko, zaraz zaczynamy.

– Ale co teraz?

– No, nic specjalnego. To tylko próba przed generalną. Tak na dobrą sprawę mamy kurewskie opóźnienie. Ale prawie zawsze tak jest.

– Aha, rozumiem.

Wzruszam ramionami, bo nie to, żeby rzeczywiście wszystko było dla mnie całkiem jasne. Ale musi to być jakiś ważny moment, bo wyczuwalne jest dziwne napięcie. Operatorzy kamer zakładają słuchawki, opuszczają je sobie na głowę niczym żołnierze gotowi ruszyć do boju. Szybko obracają rękojeścią zoomu, wystarczy jeden zdecydowany ruch, tak że sama się kręci, a przy tym błyskawicznie wycelowują obiektyw, stają w rozkroku, przybierając odpowiednią pozycję, niczym posiadacze karabinów gotowych w każdej chwili wystrzelić w dowolny obraz, jakiego sobie tylko zażyczy Romani – ich generał.

– Trzy, dwa, jeden… I już czołówka! – Rozlega się muzyka. Nieruchomy, kolorowy monitor, który mamy przed oczami, nagle się ożywia. Pojawia się na nim kilka kolorowych logo, które sami wymyśliliśmy. Po czym znikają wszystkie naraz. A pod nimi cały ciąg kurtyn, które odsłaniają się jedna po drugiej, doskonale zsynchronizowane. Kamera numer dwa, za którą siedzi operator, bo tylko on jeden ma tę możliwość i przyjemność, powoli przemieszcza się na środek studia. W kolorowym monitorze widzę to, co akurat filmuje. Czerwona lampka pali mu się cały czas. To znak, że jest na antenie. Posuwa się nieubłaganie, niczym niezawodna strzelba myśliwska. Wziął na cel ostatnią kurtynę, z małymi drzwiami w tle, które nagle się otwierają. A oto i one. Jedna za drugą, blondynka, brunetka, ruda, wyłaniają się niczym małe motyle zza tych niedużych drzwi, przypominają kolorowe liście, które opadają z jesiennego drzewa telewizyjnego, to one, tancerki. Zasłonięte, odkryte, zawoalowane. Umięśnione, choć tego nie widać, uśmiechnięte jak im przykazano, z ułożonymi lub pofarbowanymi włosami, z makijażem na twarzy. Lekkim krokiem zmierzają na sam środek. Pełne gracji zajmują swoje miejsca. Następnie, wszystkie naraz, niczym karne, delikatne, małe żołnierzyki, zaczynają się ruszać. Tańczą ze sobą, raz bliżej siebie, to znów dalej, prężą się, rozkładając szeroko ręce i się uśmiechają, gasną i rozpromieniają się, ilekroć znajdą się w obiektywie którejś z kamer z włączonym czerwonym światełkiem, bo to oznacza, że są na wizji. A operatorzy, bez najmniejszego choćby potknięcia, tańczą razem z nimi, zmieniają ujęcie, prowadzą je za rękę, porzucają, by zaraz znów je uchwycić. Romani dyryguje tym wszystkim, jak na urodzonego maestro przystało, oddany bez reszty dopiero co stworzonej przez siebie muzyce, kompozycji obrazów i dźwięków. Marcantonio w milczeniu uderza raz po raz w klawisze komputera i uruchamia jeden po drugim napisy w 3D, które pojawiają się i znikają, a to na tle twarzy jednej brunetki, a to na planie ogólnym z góry, a to na ujęciu panoramicznym tuż przed rozjaśnieniem obrazu. Idzie mu znakomicie. Jest bezbłędny. Ostatni akord i muzyka milknie. Cisza. Wszystkie dziewczyny ustawione w równym rzędzie rozkładają ręce i gestem wskazują w głąb sceny. Zza malutkich drzwi wyłania się prezenter.

– Dobry wieczór… dobry wieczór. O, no i proszę, jesteśmy… Co znaczy Wielcy geniusze? To znaczy, to znaczy. Na przykład, bycie geniuszem znaczy tyle, że człowiek jest w stanie tak się urządzić, by móc przebywać tutaj razem z tyloma pięknymi dziewczynami, i jeszcze na dodatek brać za to pieniądze…

Patrzę na Marcantonia.

– On naprawdę powie coś takiego?

– Ależ skąd, co to ma do rzeczy… Mówi tak na próbie dla żartu, żeby rozbawić ludzi i a nuż wyrwać którąś z tych tancerek, ale kiedy pojawia się na wizji, jest nie do poznania. Najbardziej zachowawczy ze wszystkich prezenterów. Fajnie by było, gdyby wyjechał z czymś takim. Co więcej, nawet nie ma bladego pojęcia, że tym samym zaskarbiłby sobie o wiele większą sympatię. Teraz mamy takie czasy, że ludzie są przyzwyczajeni, wszystko już widzieli, przeczytali, są na bieżąco. On zaś wciąż myśli, że oglądają go wyłącznie same ćwoki.

– No, skoro oglądają go tak chętnie, to chyba muszą choć po części być ćwokami

Marcantonio odwraca się i unosi brew.

– Oho, widzę, że się uczysz. Nieźle. Chodź no tu, usiądź, to ci wyjaśnię raz a dobrze, co masz robić.

– Jak to, co mam robić, no przecież ty tu jesteś, nie?

– Ale któregoś dnia może mnie akurat nie być, mogę być zajęty, a poza tym… Na tym polegają praktyki, jutro wszystko znajdzie się w twoich rękach i ty musisz wykazać się znajomością fachu.

Znajomość fachu. Coś kiepsko mi to brzmi. Tak, jakby zostać wessanym przez olbrzymi odkurzacz, który jak raz cię wciągnie, to już więcej nie wypuści. Siadam obok Marcantonia, który zaczyna mi wszystko objaśniać. – No więc tym przyciskiem resetujesz, tym znów puszczasz logo w 3D… – Staram się uważać, ale po chwili na moment się rozpraszam. Na monitorze pojawiła się Gin, przyniosła coś prowadzącemu, który teraz się do niej uśmiecha i jej dziękuje. Przyglądam się jej zbliżeniu, które Romani łaskawie nam pokazuje. Po czym Gin odchodzi, a prowadzący wciąż coś tłumaczy. Marcantonio też coś tłumaczy. Ja myślę o Gin i o umowie, którą podpisałem w sprawie tej pracy. Przeklęty odkurzacz. W obydwu przypadkach czuję, że dałem się wydymać.

Później. Po próbie. Za kulisami dziewczyny przebierają się w pośpiechu, włączają swoje komórki, które zaraz zaczynają im dzwonić. Gin podchodzi do Ele, która stoi pochylona ze zwieszoną głową w kącie przebieralni.

– Ele, co ty wyprawiasz?

– Nic, właśnie dochodzę do siebie, chce mi się rzygać. Ale wycisk! Chociaż można mieć z tego niezły ubaw. Zawsze tak to wygląda?

– To jeszcze nic, musisz zobaczyć, jak będzie, kiedy wystąpimy w czasie transmisji na żywo. Teraz to tylko próba.

– O, sama popatrz, inne dziewczyny też są nieprzytomne. A przecież występują tak od lat. Jeszcze ze dwie takie próby i będę nie do pobicia. Chyba dlatego, że kondycja jest moją mocną stroną.

Uśmiecha się i klepie ją w ramię, po czym puszcza do niej oczko. Jest w siódmym niebie. No, z drugiej strony wreszcie ją wybrali. Przynajmniej tym razem. Kto wie, czy ktoś maczał w tym palce… Gin nawet nie chce się nad tym zastanawiać. Patrzy na nią, jak się przebiera. Ściąga z siebie wszystkie rzeczy w taki sposób, ta Ele… myśli sobie Gin. Zawsze patrzyłam z rozbawieniem, jak się ubiera i rozbiera… Nie tyle ze względu na to, co na siebie wkłada, ale jak to robi. Wygląda to jak pojedynek między nią a poszczególnymi częściami jej garderoby. Zawsze ma wszystko powyciągane, stara się jakoś dojść z tym do ładu, obciąga sobie wszystko po kolei, poprawia włosy, odrzuca je do tyłu i już, jest gotowa.

– Ej, Gin, co potem robisz?

– No, sama jeszcze nie wiem.

– Przyznaj się lepiej.

Patrzy na mnie, unosząc brew.

– Czy zanosi się na małe co nieco?

– A po co! – Rzucam w nią bluzą i trafiam bez pudła.

– A czy w ogóle mnie podejrzewasz, że mogłoby zanosić się na małe co nieco, a ja specjalnie bym to przed tobą zataiła? Co by mi zależało!

– Już wszystko jasne, zanosi się na małe co nieco.

Bierze bluzę, jakby to była chusteczka higieniczna, i udaje, że wydmuchuje w nią nos. Inne dziewczyny patrzą na nią zażenowane. Jak zwykle. To jej ulubiony żart, uskutecznia go, odkąd się znamy. Ale ja nic im nie mówię. Ele udaje, że wyciera sobie nos ręką, gdy tymczasem reszta, zniesmaczona, gapi się na nią.

– Dzięki, prawdziwa przyjaciółka z ciebie…

I mówiąc to, rzuca we mnie bluzą, uśmiecha się i ucieka. Trochę później. Już nawet wzięłam prysznic. Ten teatr to autentyczny zabytek. Ma wszystkie wygody, a pamięta przecież jeszcze czasy debiutu Raffaelli Carra, Corrado, Pippo Baudo, Adriano Celentano i nie wiadomo ilu innych jeszcze osobowości. Wychodzę z workiem na plecach i rozglądam się wokół. Nic, nigdzie go nie widzę. – Panienko… Pani przyjaciółki już sobie poszły…

Ochroniarz wygląda mi na szczerze zmartwionego. Poczciwiec. Jakbym rzeczywiście szukała właśnie ich.

– Chce pani, żebym ją podwiózł, niedługo kończę, bo lada moment i tak przychodzi mój kolega. – I się śmieje, szczerząc swoje żółte zębiska, tych wojowników poturbowanych w starciu z niejednym papierosem bez filtra. Po czym się zawiesza i zanosi ordynarnym śmiechem.

Żaden tam poczciwina, wprost przeciwnie, jest nawet trochę obmierzły.

– Nie, dziękuję. To miło z pana strony.

I jak mnie mama uczyła, oddalam się, unikając niepotrzebnego spoufalania się z obcym.

Загрузка...