27

Jesteśmy już przy motocyklu, wsiadam pierwszy i odpalam silnik. Ona już się przymierza, żeby też usiąść, gdy tymczasem ja gwałtownie ruszam do przodu.

– Nie ma rady, jestem nowatorskim taksówkarzem.

– To znaczy?

– Trzeba zapłacić przed kursem.

– A co przez to rozumiesz?

– A to, że masz mnie pocałować.

Wychylam się do przodu, składam usta do pocałunku, zamykam oczy. Choć tak naprawdę to prawym okiem trochę podglądam. Nie chciałbym oberwać tak jak zwykle. Gin podchodzi do mnie i obślinia mi całe usta, żarłocznie, od dołu do góry, oblizuje mnie, jakby miała do czynienia z rozpuszczającym się lodem, który lada moment spłynie z wafla na ziemię.

– Ej, a to co?

– Tak właśnie całuję! Ze mnie też nowatorska dziewczyna. – I błyskawicznie sadowi mi się za plecami. – No już, ruszaj, za to, co ode mnie zainkasowałeś, jak nic wisisz mi kurs przynajmniej do Ostii.

Zaczynam się śmiać i ruszam na jedynce, przednie koto natychmiast nabiera prędkości. Ale Gin jest niesłychanie szybka. Obejmuje mnie mocno w pasie i opiera mi głowę na ramieniu. – Ruszaj, boski Stepie, uwielbiam szybką jazdę na motorze. – Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać. Ruszam na pełnym gazie i gnam przed siebie, a ona opiera nogi tuż przy moich i mocno się do mnie przytula. Na rozpędzonym motorze zlewamy się w jedno ciało. W prawo, w lewo, miękko i płynnie wchodzę w zakręt, dodając przy tym gazu. Przejeżdżamy przed Vannim, i dalej prosto w stronę Lungotevere. Przed nami w głębi na prawo zakręt. Zwalniam na moment, widząc czerwone światło, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się na zielone. Rozpędzony mijam dwa samochody, które wciąż jeszcze nie ruszyły. W prawo, kładę się na zakręcie, w lewo, to samo i oto już mkniemy wzdłuż Tybru i dalej prosto, a wiatr smaga nas po twarzy. W lusterku widzę kawałek jej buzi. Przymknięte oczy, nasadę włosów, jasną krawędź jej bladego policzka. Jej długie, ciemne włosy falują splątane na tle słońca, które zachodzi nam za plecami, rozwiane kosmyki pieszczotliwie muskają jego kontury, miękkie pasma pławią się w czerwonej poświacie, buntują się przeciw porywom wiatru, ale kiedy dodaję gazu, ostatecznie kapitulują i, pokonane, ulegają żywiołowej prędkości. Wciąż ma zamknięte oczy.

– Proszę, panienko, już jesteśmy na miejscu.

Staję pod jej domem, opieram motocykl na bocznym podnóżku i zostaję w pozycji siedzącej.

– Ale zajefajnie, zajęło nam to raptem jedną chwilę.

Patrzę na nią rozbawiony. – Ale zajefajnie? Co to znaczy?

– To połączenie zajebiście z fajnie, dwa w jednym.

Nigdy wcześniej tego nie słyszałem. – Zajefajnie. Sam będę tego używał.

– Nie. To moje, mam prawo na wyłączność w całych Włoszech.

– Co ty powiesz?

– Pewnie. No to dzięki, chętnie skorzystałabym jeszcze z twoich usług. Muszę przyznać, że jako taksówkarz jesteś rzeczywiście niezły.

– Cóż, wobec tego powinnaś zaprosić mnie do siebie na górę.

– A to dlaczego?

– Od razu wyrobiłbym ci kartę stałego klienta, zaoszczędzisz dzięki temu i mniej zapłacisz za przejazd.

– Już ty się tak nie martw. Płacę z przyjemnością.

Tym razem Gin święcie wierzy, że okaże się ode mnie szybsza i w okamgnieniu zatrzaskuje za sobą furtkę, myśląc, że uda jej się wyprowadzić mnie w pole.

– Oj nie! Spłatałem ci figla! – Wyciągam z kieszeni dżinsów klucze i macham jej nimi przed nosem. – Sama mnie tego nauczyłaś, tak?

– Okay, boski Stepie, oddawaj!

Przyglądam się jej rozbawiony. – Zwyczajny niezwyczajny… Skąd ja tam zresztą mogę wiedzieć. Coś mi się zdaje, że wybiorę się na przejażdżkę i wrócę jakoś później, może zaliczę jakiś nocny kursik.

– Nie opłaca ci się. W przeciągu pół godziny mogę mieć wymienione wszystkie zamki.

– Ale będzie cię to kosztowało więcej niż dziesięć kursów taksówką, i to prawdziwą…

– Okay, chcesz dobić targu?

– Jakżeby inaczej.

– A więc co chcesz w zamian za moje klucze? Unoszę głowę i posyłam jej rozbawione spojrzenie.

– Dobra, dobra, nic już nie mów. Chodźmy na górę. Lepiej to załatwić propozycją pod tytułem „wpadnij do mnie na herbatę", jak to się dzieje w filmach, zwłaszcza tych fajnych. Ale najpierw oddaj mi klucze.

Otwieram drzwi na klatkę i zaciskam je w prawej dłoni.

– Oddam ci je w domu, pozwól mi być swoim chaperon.

Gin uśmiecha się rozbawiona. – Kurczę, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać.

– Chodzi ci o mój francuski?

– Nie. Zostawiłeś motocykl bez blokady. – I wchodzi, zadzierając nosa. W okamgnieniu zakładam blokadę i już po chwili do niej dołączam. Wyprzedzam ją i wsiadam do windy.

– No i co, czy panienka zechce wsiąść do windy, czy też się boi i sama wejdzie po schodach?

Wsiada bez wahania i staje naprzeciwko mnie. Blisko, i to bardzo. Nawet aż za bardzo. Nie ma co. Rzeczywiście jest niesamowita. Po chwili się odsuwa.

– Dobrze, może panienka zaufać swojemu chaperon. Które piętro, panienko?

Opiera się teraz plecami o ścianę windy i patrzy na mnie. Ma ogromne oczy, a ich wyraz świadczy o tym, jak bardzo jest niewinna.

– Czwarte, dziękuję. – Uśmiecha się rozbawiona tą całą maskaradą. Nachylam się w jej stronę, udając, że nie radzę sobie ze znalezieniem przycisku. – Och, nareszcie. Czwarte, już się robi.

Ona zastygła w jednym miejscu, przywarła całym ciałem do ściany ze starego drewna, na którym znać ślady ciągłej eksploatacji i kursowania to w górę, to w dół w szybie zajmującym sam środek klatki schodowej. Wjeżdżamy na górę w milczeniu. Jestem tuż obok niej, stykamy się ramionami, nie napieram na nią za mocno, oddycham jej zapachem. Po chwili od niej odstępuję i nasze spojrzenia się ze sobą spotykają. Nasze twarze znajdują się jedna przy drugiej, ona przez chwilę trzepocze rzęsami, ale już zaraz wbija wzrok we mnie. Pewna siebie, śmiała, wcale niespeszona. Uśmiecham się, ona patrzy na mnie, i jej też zmienia się wyraz twarzy, błąka się po niej niewyraźny uśmiech. Po chwili się do mnie zbliża i szepcze mi wprost do ucha, cała rozgrzana, zmysłowa.

– Ej, chaperon…

Aż mnie przeszył dreszcz.

– Tak? – Patrzę jej prosto w oczy. Unosi brew.

– Jesteśmy już na miejscu. – Błyskawicznie i zwinnie udaje się jej mi wymknąć, tak że zostaję sam z rozłożonymi ramionami. W okamgnieniu stoi już poza windą. Zatrzymuje się pod samymi drzwiami. Dołączam do niej i wyciągam klucze.

– Ojej, to już nawet sam święty Piotr miał lepsze od tych.

– No już, dawaj.

Na dobrą sprawę wszyscy co raz robimy aluzję do świętego Piotra i jego kluczy. Głupio się czuję, że sam też do nich nawiązałem, i to akurat tu i teraz. Ale co zrobić… Może chodzi o to, żeby oszukać czas. Kto wie, dlaczego tak mówimy. Świętemu Piotrowi z pewnością wystarcza tylko jeden klucz, a może nawet on jest mu zbędny. A poza tym to czy w ogóle wchodzi w grę, by nie został wpuszczony? Gin po raz ostatni przekręca klucz w zamku. Jestem przygotowany na to, by w razie czego przytrzymać stopą drzwi, o ile będzie próbowała zatrzasnąć mi je przed nosem. Jednak Gin zupełnie mnie rozbraja. Wesoła i uśmiechnięta otwiera drzwi na oścież. – No już, wchodź, tylko nie rozrabiaj.

– Przepuszcza mnie w wejściu i zamyka za mną drzwi, po czym mnie wyprzedza i zaczyna wołać: – Ej, już jestem! Czy jest ktoś w domu?

– Mieszkanie jest ładne, skromne, niezagracone, spokojne. Część zdjęć członków rodziny stoi na skrzyni, reszta na małym półokrągłym meblu przy ścianie. Mieszkanie wygląda na pogodne, urządzone z umiarem, bez dziwacznych obrazów na ścianach i zbyt wielu haftowanych serwetek na stole. Ale najważniejsze jest to, że mamy siódmą wieczorem, lada moment zacznie zachodzić słońce, a w domu nikogo.

– Ech, najwyraźniej jesteś w czepku urodzony, boski Stepie.

– Dasz sobie wreszcie spokój z tym ciągłym zwracaniem się do mnie per boski? A tak w ogóle to dlaczego uważasz mnie za takiego szczęściarza? Pomijając już fakt, że jeśli akurat komuś tutaj poszczęściło się przy narodzinach, to raczej tobie, i to bynajmniej nie w przenośni, bo urodziłaś się w czepku, i do tego w bikini, wystarczy tylko spojrzeć na twój tyłek. Krągły, jędrny, idealny.

Śmiejąc się, wyciągam rękę w kierunku jej pośladków.

– Ej, dasz wreszcie spokój? Zachowujesz się jak skazaniec, który po sześciu latach spędzonych za kratkami, kiedy to nie widział kobiety, wreszcie wyszedł na wolność.

– Czterech.

Patrzy na mnie, marszcząc brwi.

– Jakich czterech?

– Wczoraj wyszedłem po czterech latach spędzonych w więzieniu.

– Ach tak? – Nie wie, czy ma traktować to poważnie, czy też nie. Spogląda na mnie zaintrygowana, w końcu postanawia przyłączyć się do zabawy.

– Abstrahując od tego, że z pewnością jesteś niewinny… to co takiego przeskrobałeś?

– Zabiłem taką jedną dziewczynę, która zaprosiła mnie do siebie do domu dokładnie o… – Sprawdzam, która godzina. – No, tak coś mniej więcej o tej porze i się uparła, że mi nie da za żadne skarby.

– Szybciej, szybciej… Usłyszałam jakiś hałas, to moi starzy. Cholera! – Popycha mnie w stronę szafy.

– Właź do środka!

– Ej, nie jestem jeszcze twoim kochankiem, a ty przecież i tak nie jesteś mężatką. W czym problem?

– Ciii.

Gin zamyka mnie w środku i biegnie do drugiej części mieszkania. Tkwię tak w milczeniu, sam nie wiem, co ze sobą zrobić. Słyszę przytłumiony hałas otwieranych i zamykanych drzwi. I nic więcej, cisza. Wciąż cisza. Patrzę na zegarek. Kurwa, minęło już jakieś dziesięć minut. Co robić? No, nie ma co, mam już tego potąd. Z drugiej strony nie wydarzyło się przecież nic złego. Wychodzę. Uchylam, tak cicho jak się da, jedno skrzydło drzwi. Patrzę przez szparę. Nic. Jakieś meble i ta dziwna cisza, w każdym razie jak dla mnie. I ni stąd, ni zowąd kawałek kanapy. Otwieram trochę szerzej. Dywan, wazon i zaraz obok jej noga, założona ot tak, na drugą. Gin leży wyciągnięta na kanapie, głowę trzyma na oparciu i pali sobie papierosa. Śmieje się wyraźnie rozbawiona.

– Ej, boski Stepie, trochę ci to zajęło. Co porabiałeś przez ten cały czas zamknięty w szafie? Niby taki sam, a pewnie miałeś pełne ręce roboty, co? Egoiste!

Kurwa, zrobiła mnie w chuja! Jeden sus i już jestem na zewnątrz, rzucam się na nią, chcąc ją złapać. Ale Gin jest szybsza ode mnie. Ledwie zdążyła zgasić papierosa i czym prędzej salwuje się ucieczką. Wpada na framugę drzwi, mało się nie przewraca, zawadzając o dywan, który pod stopami aż zwija jej się w harmonijkę, ale jakoś sobie radzi i wyrabia się na zakręcie. Daje susa jednego za drugim i już jest u siebie w pokoju, odwraca się gwałtownie i usiłuje zamknąć drzwi. Ale jej się to nie udaje. Bo ja już tam jestem i z całej siły napieram na drzwi plecami. Gin przez moment próbuje dać mi odpór, ale ostatecznie z tego rezygnuje. Odstępuje od drzwi i rzuca się na łóżko z uniesionymi w górę nogami i stopami skierowanymi w moją stronę. Kopie, śmiejąc się przy tym jak szalona. – Okay, sorry, boski Stepie, a nie, co ja gadam, zwyczajny niezwyczajny Stepie, albo nie, po prostu Stepie, Stepie i już, Stepie w sam raz. Albo nawet lepiej, Stepie jak sobie życzysz! No weź, ja tylko żartowałam. Przynajmniej moje żarty są śmieszniejsze, nie to co twoje.

– Jak to?

– Bo twoje są smętne! Że niby zamordowałeś jakąś dziewczynę, z którą znalazłeś się w domu sam na sam. A weź ty!

Krążę wokół łóżka, starając się przełamać jej zmasowany opór, ale ona mi to uniemożliwia, nie przestając kopać, wymachuje w górę nogami. Jest szybka i czujna, nie daje mi się zwieść, leży wyciągnięta na łóżku i nie przestaje się obracać, ani na chwilę nie spuszczając mnie z oka. W pewnym momencie nieoczekiwanie odskakuję w prawo, robię zmyłkę i rzucam się na nią. Mam ją już w swoim zasięgu, natychmiast chowa ręce i zasłania sobie nimi twarz. – Okay, okay… poddaję się, może się pogodzimy.

– Pewnie, że się pogodzimy.

Śmieje się i opuszcza głowę na lewe ramię. – Okay… – Lekko się do mnie uśmiecha i nachyla w moją stronę. Pozwala mi się całować, cała spragniona, czuła i rozpalona, wciąż jeszcze zziajana, ale zupełnie spokojna. Daje mi się całować, o tak, ale i ona także mnie całuje, zatraca się w tym pocałunku, wpija swoje usta w moje, pochłania ją to całkowicie, jest przy tym uważna, namiętna i taka niewinna. Na moment otwieram oczy i widzę, jak daje się ponieść, jej twarz tuż przy mojej, cała przejęta, zaangażowana, aktywna. Nie, tym razem nic na to nie wskazuje, by miała w zanadrzu jeszcze jakiś żart. Ponownie zamykam oczy i ja też daję się jej ponieść. Unosimy się razem, jak na surfingu, na jednej fali, nasze języki przywierają do siebie miękko, ręka w rękę, rozbawieni, przekomarzamy się ze sobą, by już po chwili znów się do siebie przytulić. Ustami bawimy się w zderzenie czołowe, każde z nas domaga się dla siebie miejsca, tak by czerpać jak najwięcej przyjemności z trwania w tym ciasnym, a zarazem rozkosznie miękkim pojeździe z tablicą rejestracyjną, której treść mówi sama za siebie: pocałunek. Po chwili Gin zaczyna lekko potrząsać ramionami. Nie przestaję jej całować. Znów nimi potrząsa. Co jest, czyżby namiętność? Uwalnia się z uścisku. – O Boże, przepraszam. – Wybucha śmiechem. – Już dłużej nie wytrzymam… Przesiedziałeś zamknięty w szafie w salonie całe jedenaście minut i trzydzieści dwie sekundy, w głowie mi się to nie mieści. O rany, to przecież musi przejść do historii! Przepraszam cię, na serio, strasznie cię przepraszam. – I zeskakuje z łóżka, zanim udaje mi się ją złapać. – Ale przynajmniej dobrze się całujesz, o ile może cię to jakoś pocieszyć. – Nie wstaję, leżę wyciągnięty na łóżku, podpieram się na łokciu i nie spuszczam z niej wzroku. Ciężko jest trafić na dziewczynę równie ładną, a na dodatek zabawną i dowcipną. Nie, moment, coś mi się pomyliło. Równie zabawną, dowcipną i tak piękną. Nie, chwila, znów mi się pomyliło. Tak… prześliczną. Ale tego jej nie mówię.

– Wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej niesamowite? Że będziemy codziennie razem pracować, i to nie wiadomo jak długo, a ponieważ zawsze nastaje dzień wyrównania rachunków, więc możesz być pewna, że prędzej czy później spotka cię z mojej strony zasłużona kara.

– Aha, świetnie, zaczynasz stosować ciosy poniżej pasa i próbujesz mi grozić… znakomicie! A czego się spodziewałeś? Że zostaniesz oprowadzony po domu, poczęstowany czymś do picia… Czyste konwenanse? Co za banał! – Głos przechodzi jej w falset. – Czego sobie życzysz, Stefano? Może aperitif? I do tego pewnie jeszcze coś na zakąskę… – I bezbłędnie udaje, że zanosi się śmiechem: – Ha… Ha!

– Uwierz mi, że nadajesz się w sam raz na zakąskę. Wciąż zwraca się do mnie falsetem.

– Och, aż mi się wierzyć nie chce. Cóż za fantastyczny tekst! Nawet sam Woody Allen i to w czasach swojej świetności…

– Owszem, chyba że zaraz po tym, jak przeleciał swoją koreańską niby-córkę!

– Ale dlaczego musisz być zawsze taki chamski? Nie sądzisz, że mogli się po prostu w sobie zakochać? To się zdarza, wiesz.

– Jasne, w bajkach, i to prawie we wszystkich, o ile się nie mylę, co?

– We wszystkich!

– Znasz je na pamięć.

– Pewnie, postanowiłam przeżyć swoje życie, jakby to była bajka. Tylko że ta moja jeszcze nie została napisana. To ja decyduję, krok po kroku, chwila po chwili, sama piszę swoją bajkę.

Postanawiam się nie odzywać. Rozglądam się po pokoju. Kilka maskotek, zdjęcia Ele, a przynajmniej tak mi się zdaje, i jakichś innych dziewczyn, a oprócz tego jeszcze paru superkolesi. Orientuje się, na co patrzę.

– To modele z reklamy. Pracowaliśmy razem, nic więcej. – Takiej jak ona nic nie umknie.

– A kto by się tam w ogóle pytał.

– Wyglądałeś mi na zmartwionego.

– W życiu, już samo to słowo jest mi całkiem obce.

– Och, jasne, kompletnie zapomniałam, przecież ty jesteś twardzielem. Brr, aż strach się bać!

Wstaję i przemierzam pokój.

– Wiesz, że można przejrzeć kobietę na wylot, zaglądając jej do szafy? Pokaż, co tam masz!

– Nie!

– Czego się boisz, trupa? A niech mnie szlag trafi, ej, ile ty tego masz? I to wszystko nowiusieńkie! Przy każdej rzeczy jest jeszcze metka. A na dodatek same markowe ciuchy, no, no, panienko! Najwyraźniej możesz się pochwalić nie tylko ponętnym ciałem, co?

– Widzisz, jaki z ciebie głupek? Na dodatek w ogóle nic nie kumasz. Ani grosza na to wszystko nie wydałam.

– Tak, oto ona we własnej osobie, dziewczyna będąca twarzą kampanii reklamowej kilku słynnych marek.

– Nie. Mam to za pośrednictwem Yoox. Zamawiam wszystko w Internecie, właśnie na ich stronach, to taki outlet. Mają wszystkie najważniejsze marki. Wybieram, co chcę, zamawiam to sobie z dostawą do domu. Noszę to przez kilka dni, zachowując wszelkie środki ostrożności, żeby niczego nie uszkodzić i nie odrywam metki. Po czym odsyłam im to przed upływem dziesięciu dni, mówiąc, że nie jestem zadowolona, że na przykład rozmiar mi nie odpowiada.

Wciąż przeglądam jej ciuchy. Jest tam wszystko: topy od Roberto Cavalli i Costume National, wąska sukienka za kolano Jil Sander, spódnice Haute, dwie torebki D & G, jasny kaszmirowy sweter Alexandra McQueena, dżinsowy płaszczyk Moschino, śmieszna kurtka z kwadratów Vivienne Westwood, bluza Miu Miu, dżinsy Miss Sixty Luxury…

– Markowa diablica.

– Właśnie.

Jest niesamowita. Piękna, zabawna, nieustraszona. Wie, jak żyć z rozmachem. Popatrz no tylko, jak to sobie wykombinowała. Oto dziewczyna, która surfuje z głową na karku. Yoox, żeby wciąż mieć na sobie coś innego, zawsze modnego, i to nie wydając ani grosza. Podoba mi się.

– Tylko się nie ruszaj! Masz absurdalny wyraz twarzy! O czym myślisz?!

Bierze coś ze stołu i wycelowuje to we mnie. – Uśmiechnij się, twardzielu! – To polaroid. Unoszę brew dokładnie w chwili, kiedy robi mi zdjęcie. – No już, w gruncie rzeczy będziesz tu idealnie pasował, umieszczę cię między tymi dwoma modelami. Jasne, nie przeżyli tyle, co ty, ale będą szczęśliwi, mogąc trwać u boku „żywej legendy"!

– No, owszem, niczym ci dwaj łotrzy ukrzyżowani obok Jezusa.

– Bo ja wiem, porównanie wydaje się nieco na wyrost.

– Tak, ale zauważ, że oni również stali się sławni.

– Ale z całą pewnością nie zaznali szczęścia! W końcu nie znaleźli się tam dla przyjemności.

Wyrywam jej polaroida i jej też robię zdjęcie.

– Ja też!

– Przestań, stój! Nieładnie wychodzę na zdjęciach! Pstrykam i natychmiast zabieram dopiero co zrobioną odbitkę.

– Nieładnie wychodzisz na zdjęciach? A niby na żywo to jak?

– Palant, kretyn, oddawaj, ale już. – Za wszelką cenę stara mi się wydrzeć fotografię. Za późno. Wkładam ją sobie do kieszeni kurtki. – Zobaczysz tylko, jeśli będziesz niegrzeczna i zaczniesz rozgadywać historię z szafą, to natkniesz się na swoją twarz porozlepianą po całym Rzymie.

– Dobra, tak sobie tylko żartowałam!

– A ten wykaz co oznacza? – Wskazuję arkusz z pieczołowicie pozaznaczanymi dniami, tygodniami i miesiącami, umieszczony nad stołem, z wypisanymi na nim nazwami różnych siłowni.

– Ten? A to są siłownie w Rzymie, widzisz, po jednej na każdy dzień. Podział uwzględnia trenerów, zajęcia i strefy. Kumasz?

– Tak i nie.

– O rany, Step, co z ciebie za mistrzuniu?! Rusz głową, przecież to takie proste. Próbne zajęcia na każdej z siłowni, codziennie gdzie indziej, a jest ich w Rzymie ponad pięćset, i to wcale nie tak daleko. Możesz trenować sobie do woli i to gratis!

– Czyli na przykład jutro…

Patrzę na rozpiskę, najeżdżam palcem na odpowiedni dzień, jakbym grał w okręty.

– Masz zajęcia z Urbanim i nie wydajesz na to ani grosza.

– Świetnie, trafiony zatopiony. I tak dalej! Sama opracowałam ten system. Dobre, co?

– Tak, zupełnie jak tankowanie z kłódką.

– Dokładnie, to wszystko składa się na mój wielki podręcznik, jak być oszczędną. Nienajgorzej, sam przyznasz? Ej, zobacz tylko, jak ładnie wyszedłeś.

Zdjęcie z polaroida jest teraz wyraźniejsze. – Patrz, postawię je pomiędzy tymi dwoma. Nawet tak bardzo nie odstajesz. Coś mi się zdaje, że nie możesz oderwać wzroku od mojego grafiku. Co jest, mistrzuniu, też masz ochotę potrenować sobie za friko? Od razu cię przejrzałam, co… dobra, tobie też zrobię taki grafik, przesunę wszystko o jeden dzień i będziesz mógł sobie kursować do woli, bez ryzyka, że kiedykolwiek nasze drogi się ze sobą skrzyżują.

– Nie jest mi to potrzebne.

– A co, bogaty?

– Skąd! Tyle że siłownie same o mnie zabiegają, chodzi im o reklamę!

– Tak, pewnie, jakżeby inaczej! I ja miałabym się na to nabrać. No, koniec wycieczki z przewodnikiem. Odprowadzę cię, bo niedługo moi starzy wracają, chyba że znów wolisz się schować do szafy? W gruncie rzeczy zdążyłeś już nabrać wprawy. – Mija mnie i przygląda mi się, unosząc brew. – Spoko. Już ci powiedziałam, nikomu o tym nie opowiem.

Odprowadza mnie do drzwi i przez chwilę stoimy obok siebie w milczeniu. Po chwili ona zagaduje. – No, postarajmy się, by to pożegnanie nie było zbyt rozdzierające. To cześć, taksiarzu, wkrótce się spotkamy, nie?

– Jakżeby inaczej.

Chciałbym coś powiedzieć. Ale sam nie bardzo wiem co. Coś ładnego. Czasami, kiedy brakuje słów, lepiej postąpić właśnie tak.

Przyciągam ją do siebie i całuję, Gin przez moment się opiera, ale już po chwili daje się ponieść. Równie spragniona jak wcześniej. A nawet bardziej. Ktoś zachodzi nas od tyłu…

– Przepraszam, co? Musicie się żegnać akurat w samych drzwiach…

To jej brat, Gianluca, dopiero co wysiadł z windy. Gin jest wyraźnie speszona. A wręcz poirytowana.

– Nie ma co, zawsze zjawiasz się w kluczowym momencie.

– A, że teraz to niby moja wina? Fajną mam siostrę. Słuchaj, Step, wyświadcz mi przysługę. Między jednym a drugim pocałunkiem, weź, ty ją przywołaj do porządku!

I przepycha się między nami, chcąc dostać się do środka. Gin wykorzystuje okazję i uderza mnie pięścią w klatkę piersiową.

– Wiedziałam, że z tobą to nic tylko same kłopoty.

– Ała! A teraz to niby moja wina?

– A czyja, jak nie twoja? Jeszcze jeden pocałunek i jeszcze, i jeszcze. Co z tobą, nie możesz się powstrzymać? Już tak się ode mnie uzależniłeś? Wiecie co… – I zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Rozbawiony wsiadam do windy.

Gianluca wchodzi do pokoju Gin.

– Step to jest gość, ale to wy już na stałe jesteście parą, co?

– Co ty wygadujesz? Jaki niby gość?

– No bo nic tylko się w kółko całujecie.

– Coś podobnego i to wszystko z powodu jednego pocałunku…

– Dwóch, z tego co ja się mogłem doliczyć.

– A to co, czyżbyś i tutaj zabawiał się w członka komisji wyborczej? To już ci nie wystarczy podliczanie kart wyborczych, byle tylko sobie dorobić.

– Ale polityka to zupełnie co innego.

– Step to według mnie pic na wodę, i tyle.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Że nie ufam komuś takiemu jak on, sympatyczny, nawet zabawny, ale kto go tam wie, co ukrywa.

– Skoro ty tak twierdzisz.

– Pewnie, Luke. Po tym jak ktoś całuje, można poznać wszystko. A on jest… jakiś dziwny.

– To znaczy?

– Sam do siebie nie dopuszcza, jest nieufny, a kiedy ktoś jest nieufny, oznacza to tyle, że sam po pierwsze nie zasługuje na zaufanie.

– Może i tak.

– Tak i już!

Gianluca wychodzi i wreszcie zostawia mnie samą. OK. Dosyć. Wreszcie chcę uporządkować myśli. Kręcę głową i macham włosami. Gin, proszę cię, bądź taka jak dawniej. Nie mogę w to uwierzyć, że się zabujałaś w kolesiu okrzykniętym mianem boskiego, w żywej legendzie. Step nie jest dla ciebie. Problemy, tarapaty, kto wie, co takiego ma naprawdę za sobą? A poza tym zauważyłaś jedną rzecz? Za każdym razem, kiedy się z nim całujesz, w najpiękniejszym momencie, a właściwie, gwoli ścisłości, w najcudowniejszym momencie, wręcz najfantastyczniejszym, najbardziej megabajkowym, zawsze pojawia się Luke, twój brat we własnej osobie. O co tu może chodzić? Palec boży, święty zesłany prosto z raju, który chce cię ocalić przed piekłem, twoje koło ratunkowe. A może zwyczajny pech? Cholera jasna, moglibyśmy się tak całować godzinami. Jakżeż on całuje. Jakżeż on to robi. Jakby to powiedzieć… nie mam zielonego pojęcia! Pocałunek to wszystko. Pocałunek to prawda. Bez nadmiernych wprawek stylistycznych, bez przesadnie zawiłych wygibasów i karkołomnych ewolucji. Naturalny i przez to najpiękniejszy. Całuje tak, jak lubię. Wcale nie chce się przy tym popisać, niczego nie musi udowadniać, po prostu. Robi to pewnie, delikatnie, spokojnie, bez pośpiechu, zabawnie, nic sobie nie robiąc z techniki, ze smakiem. Mogę? Z miłością! O Boże! Nie, co to to nie. Spierdalaj, Step!

Загрузка...