36

Gin się uśmiecha, a my siadamy przy stoliku. Nieopodal jakiś intelektualista w okularkach z książką na stole popija cappuccino, po czym sięga po przerwany artykuł w „Leggere". Trochę dalej długowłosa kobieta około czterdziestki z kundelkiem czuwającym pod jej krzesłem obojętnie pali papierosa, smutna i stęskniona chyba za tymi wszystkimi skrętami, po które już nie sięga.

– Niezły klimacik, co?

Gin się zorientowała, czemu się przyglądałem.

– Cóż, możemy postarać się go rozkręcić. Co zamawiasz? Tuż za jej plecami wyrósł kelner.

– Dzień dobry państwu.

Ma około sześćdziesiątki i odnosi się do nas bardzo szarmancko.

– Dla mnie sok.


– A dla mnie coca-cola i mała zapiekanka z szynką i mozzarellą.

Kelner, skinąwszy nieznacznie głową, odchodzi.

– Ej, po siłowni bardzo sobie dogadzasz, co? Zapiekanka i do tego coca-cola, czyli dieta prawdziwego sportowca!

– A propos prawdziwego sportowca, ty, która plasujesz się na szczycie sportowego rankingu, jeśli chodzi o sępienie, musisz mi kopsnąć swoją listę siłowni na trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.

– No pewnie, za jednym zamachem skseruję ci całość.

– W każdym razie gratulacje, sam pomysł naprawdę świetny…

– To jeszcze nie wszystko, jeśli tylko będziesz czujny, uda ci się co tydzień uczęszczać na wybrane zajęcia, jedyne, o co musisz wówczas zadbać, to by się zaprzyjaźnić z instruktorem, bo każdy z nich prędzej czy później i tak cię przejrzy.

– A jak to załatwić?

– Po zajęciach stawiasz mu dwa gatorade, opowiadasz o swoich tarapatach finansowych i masz wjazd za friko, słowem hulaj dusza. Proste, nie?

– Czy jest ktoś jeszcze, kto korzysta z tego patentu?

Wraca kelner.

– Proszę bardzo, sok dla panienki, a dla pana zapiekanka i coca-cola. Kelner stawia wszystko na środku stolika, wkłada rachunek pod talerzyk ze sztucznego srebra i odchodzi.

– Nie, nie sądzę.

Gin bierze do buzi wielkiego chipsa i go zjada. I zaraz zaczyna się śmiać i zakrywa sobie usta dłonią. – A przynajmniej taką mam nadzieję… – Gadamy tak w najlepsze, przy okazji lepiej się poznając, razem śmiejemy się i próbujemy zorientować, co też mamy ze sobą wspólnego.

– No coś ty, nigdy dotąd nie wyjechałaś poza Europę?

– Nie, Grecja, Anglia, Francja, raz nawet Niemcy, podczas Oktober-fest, razem z dwiema przyjaciółkami.

– Też to zaliczyłem.

– A kiedy?

– W dwa tysiące drugim.

– Ja też.

– Pomyśl tylko, ale czad.

– Tak, ale najlepsze było to, że jedna z moich przyjaciółek nigdy wcześniej nie miała alkoholu w ustach. Nawet nie masz pojęcia, co się z nią stało: wzięła sobie litrowe piwo, w jednym z takich gigantycznych kufli, które potem myją w tych olbrzymich baliach. Wlała w siebie połowę, nie minęło nawet trzydzieści minut, a ona już paradowała po stole i tańczyła jak w transie, po czym zaczęła się wydzierać: „Fontanna, fontanna…”, aż sama zrobiła pod siebie, totalna katastrofa.

Patrzę na nią, jak popija sok. Była taka dziewczyna, która tańczyła na stole w tym samym pomieszczeniu, w którym byliśmy. Ale kto tak na dobrą sprawę nie tańczył tamtego wieczoru na Oktoberfest? Pamiętam, że kiedy powiedziałem Babi, iż wybieramy się z Pollem i Schellem w dwa samochody razem z jeszcze innymi kumplami do Monachium, wściekła się nie na żarty.

– To znaczy, że jedziesz sobie do Monachium, a co ze mną?

– Ty zostajesz… To męski wyjazd.

– Ach tak? To się jeszcze okaże.

A potem ten ćwok – Manetta, który jechał drugim samochodem, masz pojęcie, jaki numer wykręcił? Zjawił się w towarzystwie laski. I już po powrocie pretensjom i bezsensownym kłótniom nie było końca, bo oczywiście, jak to zawsze prędzej czy później się dzieje, także i ta sprawa wyszła na jaw.

– O czym myślisz?

Kłamię na poczekaniu. – O twojej przyjaciółce, jak tańczyła na stole. Powinnyście wtedy ją nakręcić. Wyobrażasz sobie, ile byłoby potem śmiechu?

– Ale przecież miałyśmy dziki ubaw w chwili, kiedy to się działo, co cię obchodzi potem. Potem, potem… Teraz!

I pociąga kolejny łyk soku, patrząc na mnie wymownie. Oho, co też ma na myśli? Sprawa przybiera zły obrót. Zły. Ale przybiera. Gin chce „teraz". Ale to za wcześnie, jeszcze za wcześnie. Może jutro, tak, słowem, wkrótce, później…

– O czym tak rozmyślasz? Wciąż o mojej przyjaciółce, jak tańczyła na stole? Nie wierzę, już to widzę, sam pewnie na Oktoberfest poznałeś jakąś pannę i teraz staje ci przed oczami jedno z waszych szaleństw.

– Kiepsko widzisz.

– Widzę świetnie. Mam sokoli wzrok.

– Nie, kiepsko widzisz nasze grono. Bierzesz nas za nie wiadomo kogo.

Jesteśmy spokojnymi, pogodnymi ludźmi. Oczywiście lubimy się bawić, z całą pewnością nie należymy do tych, którzy przesiadują w restauracji, rozmyślając tylko i wyłącznie o dobrych manierach: „Nie, tego nie wypada, tego też nie…”, tak, czyli jak wszystkie te drętwe, nadęte bubki. – Odwracam się i mam farta. Dopiero co usiadła jakaś nowa para. Mają setera angielskiego, markowe ciuchy i, jak na ironię, obydwoje dzierżą pod pachą egzemplarz komunistycznej gazety „il manifesto". Podchodzi do nich kelner i składają u niego zamówienie.

– Właśnie, popatrz na tych dwoje. Ani słowem się do siebie nie odzywają. – Rzeczywiście każde z nich zamawia coś oddzielnie, żadne nie czeka, aż to drugie coś wybierze, w ogóle się ze sobą nie konsultują odnośnie tego, na co mają akurat ochotę. Wcale nie zwracają na siebie uwagi, ofiary rutyny, dryfują, każde w swoją stronę.

– Popatrz, kelner odchodzi, a oni znów zabierają się za czytanie i to tego samego, na dodatek „il manifesto"… Nie to, żebym miał coś przeciwko tej gazecie…

Choć w gruncie rzeczy mam, ale nie bardzo wiem, co Gin na to, ktoś mógłby wręcz powiedzieć: czyli, że nie chcesz się afiszować ze swoimi poglądami? Tak, upierdliwa mendo, masz rację.

– Czyli nawet nie mówią sobie, że obydwoje kupili ten sam dziennik? Czy może być coś gorszego? Chyba jedynie totalna obojętność…

Kelner znów jest przy ich stoliku. Obydwoje zamówili tylko espresso.

– A teraz mężczyzna płaci, ale tylko dlatego, że tak się utarło. – Koleś podnosi się z krzesła na tyle, na ile to konieczne, przenosi ciężar na prawą nogę, portfel nosi najwyraźniej w lewej kieszeni, sięga do niej i płaci, podczas gdy kobieta, nawet na niego nie patrząc, popija swoją kawę.

– Obojętni i znudzeni. Czyż nie fajniej jest mieć do czynienia z moimi przyjaciółmi, co? Ja pierdolę! Rozrabiają, bekają, wdają się w bójki, nie płacą, a jeśli już, to się wydzierają i domagają rachunku nieprzekraczającego jednego euro na głowę albo czegoś w tym stylu, ale przynajmniej dla nich życie nie polega na wegetacji, kurwa mać.

Gin się uśmiecha.

– Tak, tak, masz rację, przynajmniej w tym wypadku masz rację.

I to mi wystarczy, niczego więcej nie chcę. A w każdym razie przynajmniej nie teraz.

– Dobra, ale weź się teraz odpręż, Step, zwłaszcza że masz co innego na głowie.

– To znaczy?

– Musisz jakoś to z panem załatwić.

Odwracam się, za plecami stoi uśmiechnięty kelner. Zupełnie się nie zorientowałem.

– Czy można?

Nie udaje mi się odpowiedzieć mu choćby słowem. Koleś wychyla się do przodu i bierze rachunek spod talerzyka ze sztucznego srebra. Zupełnie nie słyszałem, jak się tu zbliżał i stanął mi tuż za plecami. Dziwne, wcale to do mnie niepodobne. Właśnie, z Gin po raz pierwszy się odprężyłem. Czy to dobrze?

– Razem będzie jedenaście euro, proszę pana.

Wykonuję dokładnie ten sam manewr, co tamten plugawy koleś z pogrążonej w marazmie pary, i wyciągam z kieszeni portfel. Rozkładam go i się uśmiecham.

– Całe szczęście.

– Co takiego?

– Że różnimy się od tamtej paskudnej pary.

– To znaczy?

Gin patrzy na mnie, unosząc brew.

– Wyrażaj się jaśniej!

– To bardzo proste. Ty musisz zapłacić, bo ja jestem bez grosza.

– Wolałabym nie popadać w ekstrawagancję, byle tylko się od nich odróżniać. To znaczy, byłoby lepiej, gdybyśmy byli identyczni jak tamci dwoje i to ty uiściłbyś rachunek.

Gin cała elegancka i uśmiechnięta, perfekcyjnie ubrana i umalowana, krzywi się do mnie, siląc się na ironię. Po chwili uśmiecha się jeszcze do kelnera, przepraszając go za to, że każemy mu czekać. Otwiera torebkę, wyciąga portfel, zagląda do niego i tym razem już nie stać jej na uśmiech. Wręcz przeciwnie, robi się nieporadna i się rumieni.

– Różnimy się od tamtych dwojga, i to jeszcze jak. Ja też nie mam przy sobie grosza. – I spogląda na kelnera. – Wie pan, specjalnie się przebrałam, bo mam zjeść obiad z krewnymi i ponieważ to oni mają płacić, zupełnie zapomniałam o pieniądzach.

– To źle…

Kelner od razu przybiera inny ton i wyraz twarzy. Cała jego uprzejmość znika bez śladu. Chyba ten dojrzały, starszy już mężczyzna czuje się wystrychnięty na dudka przez tych dwoje młodych gości.

– Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Staram się zapanować nad sytuacją.

– Proszę posłuchać, odprowadzę tę młodą damę do samochodu, pojadę do bankomatu, żeby wypłacić pieniądze, i wrócę tu do pana uregulować należność.

– Tak, pewnie… a ja się nazywam Joe Condor! Czy wyglądam aż na takiego frajera? Wyciągajcie pieniądze albo wzywam policję.

Uśmiecham się do Gin. – Przepraszam. – Podnoszę się i biorę kelnera pod ramię, wpierw delikatnie, ale już po chwili, kiedy zaczyna stawiać opór: – Ale czego ty ode mnie chcesz, siedź na miejscu. – Ściskam go mocniej i odciągam daleko od naszego stolika.

– Okay, panie kelnerze. Wina jest po naszej stronie, ale nie ma co przeciągać niepotrzebnie całej sprawy. Nie mamy zamiaru zakosić jedenastu euro. Czy to jest jasne?

– Ale ja…

Ściskam jeszcze mocniej, tym razem zdecydowanie. Widzę na jego twarzy grymas bólu i zaraz zwalniam uścisk.

– Proszę, raz jeszcze zwracam się do pana z uprzejmą prośbą. Pierwszy raz wyskoczyłem gdzieś z tą dziewczyną… – Może akurat to wyznanie bardziej niż jakiekolwiek inne wzruszyło go i przekonało, bo przytakuje.

– Okay, w takim razie oczekuję, że wkrótce się pan tu pojawi. Wracamy do stolika. Uśmiecham się do Gin. – Wszystko gra. – Gin się podnosi i patrzy na kelnera szczerze zmartwiona.

– Naprawdę bardzo mi przykro.

– Och, proszę się nie martwić. Takie rzeczy się zdarzają.

Uśmiecham się do kelnera. A on patrzy na mnie. Myślę, że usiłuje wybadać, czy rzeczywiście wrócę, czy też nie.

– Proszę tylko nie przychodzić zbyt późno.

– Niech się pan nie martwi.

I odchodzimy. Żegnani uprzejmym uśmiechem oraz odrobiną godnej nadziei.

Загрузка...