49

Zatrzymaj się tutaj, hamuj. – W ogóle się nie zastanawiam, tylko robię, co mi karze. Gwałtownie, błyskawicznie, bo i ona jest właśnie taka. Całe szczęście, że nikt z tyłu za mną nie jechał. Mój brat… A zresztą, kto by go tam słuchał. Właściwie to mógłby mieć pretensje do złodzieja, i tyle. Gin wysiada pospiesznie z samochodu.

– Chodź.

– Ale dokąd?

– Za mną, co się tak dopytujesz.

Jesteśmy przed Ponte Milvio, na małym placyku na Lungotevere, skąd odchodzi via Flaminia, która biegnie aż do piazza del Popolo. Gin wbiega na most i zatrzymuje się w połowie, przed trzecią latarnią.

– O masz, to ta tutaj.

– Ale co takiego?

– Trzecia latarnia. Z tym mostem związana jest pewna historia, bo Ponte MiIvio albo Mollo, jak go nazywał Belli…

– No co ty, będziesz mi tu teraz zgrywać prymuskę?

– Jestem prymuską! W niewielu sprawach, ale swoje wiem. To na przykład tak, chcesz wreszcie posłuchać, czy nie?

– Najpierw chcę cię pocałować.

– Weź lepiej posłuchaj… To przepiękna historia.

Gin się odwraca cała nadąsana. Obejmuję ją od tyłu. Opieramy się o balustradę. Patrzymy daleko przed siebie. Nieopodal widać drugi most. To ten na corso Francia. Błądzę wzrokiem po bezkresnym niebie. I żadne wspomnienie nie zakłóca tego momentu. Czyżby nawet zjawy z przeszłości umiały uszanować niektóre chwile? Wygląda na to, że tak. Gin daje mi się całować. Pod nami Tybr, mroczny i ciemny, płynie sobie w ciszy. Pada na nas wątłe światło latarni. Słychać powolny szum rzeki, która sunie przed siebie wzdłuż wałów. Jej bieg zostaje gwałtownie przerwany, kiedy trafia na pilastry mostu. Woda wokół nich zaczyna bulgotać, unosi się, kłębi, kipi. By już niedługo, tuż za nimi, znów połączyć się z resztą nurtu i płynąć sobie dalej w ciszy, w stronę morza.

– To co, opowiesz mi?

– To właśnie trzecia latarnia z kolei naprzeciwko sąsiedniego mostu… Widzisz to, czym jest opleciona?

– Tak… Coś mi się zdaje, że ktoś przegiął, przypinając tu motor…

– No co ty, głupku. To się nazywa „łańcuch zakochanych". Do tego łańcucha przypina się kłódkę, zamyka się ją na klucz, a sam klucz wrzuca się do Tybru.

– A potem?

– Jest się ze sobą do końca życia.

– Skąd się biorą takie historie?

– Nie wiem, ta jest stara jak świat, opowiada o niej nawet nasz Trilussa.

– Możesz mi spokojnie wciskać kit, bo i tak wiesz, że nie mam o tym pojęcia.

– Mówię prawdę… Tyle że ty boisz się przypiąć kłódkę.

– Nie boję się.

– To tytuł książki Ammanitiego.

– Albo filmu Salvatoresa, zależy od punktu widzenia.

– Tak czy siak, boisz się.

– Już ci powiedziałem, że nie.

– No pewnie, możesz wciskać kit, bo i tak nie mamy kłódki.

– Stój tutaj i nigdzie nie odchodź.

Wracam po minucie. Z kłódką w ręku.

– A skąd tyś to wytrzasnął?

– Mój brat. Wozi ze sobą kłódkę z długaśnym łańcuchem, żeby móc zablokować kierownicę.

– Właśnie, bo przecież w życiu się nie domyśli, że to jego własny brat mu go podpieprza.

– Słuchaj, odpowiadasz za to w takim samym stopniu jak i ja. A poza tym wciąż mi wisisz dwadzieścia euro.

– Znalazł się rabin.

– Znalazła się złodziejka!

– A to niby czego? Ej, o co ci chodzi, może chcesz kasę za kłódkę? Wobec tego podlicz mnie za wszystko razem…

– Skoro chcesz, ale wyjdzie tyle, że w życiu się nie wypłacisz.

– Dobra, stop, na tym skończmy. No to co, czujesz się na siłach czy nie?

– Pewnie, że tak.

Przyczepiam kłódkę do łańcucha, zamykam ją i wyjmuję kluczyk z zamka. Trzymam go przez jakiś czas w palcach i wpatruję się w Gin. Ona nie spuszcza ze mnie wzroku. Rzuca mi wyzwanie, uśmiecha się do mnie, unosi brew. – No i co?

Biorę klucz między kciuk a palec wskazujący. Macham nim przez chwilę, dynda sobie w próżni, niezdecydowany. I naraz raptem go wypuszczam. Spada w dół, nieodwołalnie, kołuje w powietrzu i znika w wodach Tybru.

– Zrobiłeś to naprawdę…

Gin patrzy na mnie jakoś dziwnie, rozmarzona, lekko wzruszona.

– Powiedziałem ci przecież. Nie boję się.

Rzuca się na mnie, wskakuje okrakiem, obejmuje mnie, całuje, krzyczy z radości, jest szalona, opętana, jest… Piękna.

– Ej, oszalałaś ze szczęścia. A ja myślałem, że to historia wyssana z palca?

– Głupek!

I pędzi przed siebie, krzyczy, przemierzając most. Spotyka mężczyzn, którzy idą w grupce. Pociąga za płaszcz tego, który wygląda najpoważniej, obraca nim w koło, nieomal zmusza, by z nią zatańczył. I znów ucieka. A tymczasem pozostali zanoszą się śmiechem. Popychają dla żartu tamtego mężczyznę, który się zdenerwował i najchętniej by ją skrzyczał. Mijam ich i rozkładam ręce. Wszyscy się cieszą ze szczęścia Gin. Nawet ten poważny facet w końcu sam też się do mnie uśmiecha. Tak, to prawda, jest tak piękna, że w jakiejś mierze wszystkim udziela się jej radość.

Загрузка...