79

Kościół. Surowy. Około stu zgromadzonych osób. Niektórzy stoją, inni siedzą, są i tacy, co opierają się o cenne, zabytkowe kolumny, pociemniałe od minionego czasu; te kolumny to niemi świadkowie rozlicznych modlitw, wznoszonych pragnień, przeżytych cierpień. Przez nich. Przez wielu. Przez innych. A teraz i mój ból. Tutaj. Namacalny. Ból, że nie potrafiłem być tak do końca bohaterem własnego życia, że tylko zmarnowałem czas… Bo co takiego robiłem? Osądzałem. Ja osądzałem własną matkę. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie dotarło to do mnie wcześniej. Nagle sobie uświadamiam, jak bardzo wszystko wymknęło mi się spod kontroli, gdy zaślepiony nie wiadomo jakimi względami, rzuciłem się przed siebie jak opętany, głuchy na wszystko, wściekły i żądny bliżej nieokreślonej sprawiedliwości… Dopiero teraz dociera do mnie, jak kolosalną poniosłem porażkę. I to w mojej najmniej wymagającej roli. Nie proszono mnie o nic specjalnego, o nic wielkiego, jedynie o ciszę. Bym się nie wypowiadał. Również dlatego, że nie byłem upoważniony, nie takie było moje zadanie, nikt mi tego nie zlecił, nie miałem prawa… Nic. Nic, co by mi dało do tego podstawę: by przebaczać. Przebaczenie. Kim jestem, bym miał wybaczać innym? Kim jesteśmy, byśmy mieli przebaczać, kim jesteśmy, by rościć sobie do tego prawo? A jednak nie, uparty, egoistyczny, zaślepiony, chciałem zostać sędzią. Mimo że nie miałem do tego żadnego prawa, choć nie taka była moja rola, niczym sobie na to nie zasłużyłem, nie było żadnego powodu. Żadnego. Pycha. Nie wiedzieć skąd się wzięła, w jakich przekonaniach znalazła dla siebie potwierdzenie, owoc mentalności drobnomieszczańskiej w najhaniebniejszym wydaniu… A nawet jeszcze gorzej. Uzurpowanie sobie prawa do wybaczenia, a jednocześnie całkowita niewiedza, jak to zrobić. Bez przebaczenia. Właśnie. Jestem tutaj, w tym kościele. Pogrążony w ciszy. I czuję się podle. Nie ma nic gorszego niż przeświadczenie, że życie przelatuje ci między palcami, niczym zwykły piasek, choć swego czasu zdawało ci się, że jest twoje, a potem odkryłeś, że wcale do ciebie nie należy. Jakbyś zastygł w bezruchu, przypadkiem, gdziekolwiek, zdany na pastwę wiatru i tego wszystkiego, co on ze sobą niesie. Już nic więcej mi nie pozostało, moje ręce są próżne. I wstyd mi z tego powodu. Rozglądam się. Mój ojciec, mój brat, ich partnerki. A nawet Pallina, Lucone, Balestri i jeszcze inni moi przyjaciele. Niektórych brakuje… Choć są i tacy, bez których by się obyło. Ale nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. Bo tak wypada, tego się od nas wymaga, bo trzeba zgrywać dobrego, bo brakuje odwagi, by być konsekwentnym do końca, bo nigdy nie wiadomo, co nas czeka… Nie. Nie chcę o tym myśleć. Nie dzisiaj. Wokół mnie jest poza tym mnóstwo ludzi, których imion nawet nie znam. Dalecy krewni, kuzyni i kuzynki, ciotki i wujowie, przyjaciele rodziny, osoby, które pamiętam jedynie z wyblakłych fotografii, związane z niewyraźnymi wspomnieniami z imprez, z minionymi, wspólnie spędzonymi chwilami, mniej lub bardziej szczęśliwymi, z odwzajemnionymi uśmiechami, z pocałunkami i innymi jeszcze okazjami, których nawet nie potrafię wymienić, sprzed sam nawet nie wiem ilu lat. Ksiądz przeczytał jakiś tekst. Teraz coś mówi. Stara mi się wytłumaczyć, jak to wszystko, co nas spotyka, dzieje się dla naszego dobra. Dla mojego dobra. Ale nie jestem w stanie podążać za jego tokiem rozumowania. Nie. Nie daję rady. Mój ból jest bezmierny. Nie jestem w stanie myśleć, pojąć, zaakceptować, pogodzić się… Jakże to wszystko może się dziać dla mojego dobra? Jak, w jaki sposób, z jakiego niedorzecznego powodu? Tyle się naopowiadał, tyle historii przytoczył, tyle mi obiecał… Ale nie udaje mu się mnie przekonać… Nie. Tylko jednego jestem pewien. Mojej matki już nie ma. Tylko to jest dla mnie jasne. I to mi wystarczy. Choć gwoli ścisłości, to wcale mi nie wystarczy… Mamo, brakuje mi ciebie. Brakuje mi tego czasu, który mógłbym przeżyć razem z tobą, kiedy mógłbym ci powiedzieć to, co nareszcie zrozumiałem. I mówię to bezgłośnie. Ty jednak mnie słyszysz. Rozlega się dźwięk organów. Widzę, jak z głębi kościoła zbliża się Gin. Jest ubrana na czarno, idzie w milczeniu. Przechodzi wzdłuż naw, przemyka się niepostrzeżenie, choć ja nie spuszczam jej z oka. Na stopniach ołtarza z czułością składa wieniec i patrzy na mnie. Z daleka. Ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Ani śladu uśmiechu, ani pretensji. Nic. Czyste spojrzenie, na jakie stać tylko ją samą. Wolne od wszystkiego innego, zdolne do oddzielenia bólu i szacunku od całej reszty. Ostatnie spojrzenie. I zaraz widzę, jak wraca na koniec kościoła. Niedługo potem jest już po wszystkim. Rozglądam się za nią przy wyjściu, ale jej już nie ma. Zgubiłem ją. Podchodzą do mnie różni ludzie, obejmują, mówią mi rozmaite rzeczy, wymieniają uścisk dłoni. Ale ja ich nie słyszę, nie rozumiem… Staram się uśmiechnąć, podziękować, usiłuję nie płakać. Ale mi się to nie udaje. I wcale się tego nie wstydzę. Mamo, będzie mi ciebie brakowało. Łzy same płyną. Szlocham. Odreagowuję, wyrzucam to z siebie, wyzwalam się, pragnę być nadal małym dzieckiem, być kochanym, cofnąć czas, nie dorastać, wciąż być otoczonym jej czystą miłością. Ktoś mnie przytula, obejmuje ramieniem, przyciska do siebie. Ale to nie ty, mamo. To nie możesz być ty. I ja wspieram się na tym ramieniu, wtulam w nie głowę. Chowam twarz i skrywam łzy. I chciałbym, żeby nie było za późno. Mamo, wybacz mi.

Загрузка...