20

Francesco. A wydawał się taki fajny. Ale prawdą jest również, że całą prawdę o miłości poznasz dopiero wraz z upływem czasu. Na początku wszystko wydaje ci się takie fajne. Wkrótce, jak już człowiek się rozpędzi, to, co wydawało się fajne, może się okazać piękne. A nawet nieskończenie piękne… Najczęściej wszakże okazuje się najzwyczajniej brzydkie. Właśnie tak. Francesco był prawdziwym wyjątkiem. Udało mu się sprawić, by wszystko stało się jeszcze gorsze. Potwornie paskudne. Jeden przewidywalny i typowy błąd w sztuce wszystko zepsuł. Nie mogę wymazać z pamięci tamtego wieczora.

– No to jak, co ty na to, żebyśmy sobie zahaczyli o Gildę, chce ci się?

– Nie, dzięki, France, jutro mam odpytywanie z historii, a wciąż nawet nie skończyłam rozdziału.

– Okay, jak chcesz… odwiozę cię do domu. – Tamtego wieczora jechał szybciej niż zwykle, ale ja, zaprzątnięta czymś innym, zupełnie nie zwróciłam na to uwagi. Wysiadam z samochodu.

– Cześć, dobranoc… A ty co, zajrzysz do Gildy?

– Nie, nie, skoro ty się nie wybierasz, to i mnie się nie chce. A poza tym też jestem zmęczony.

Nie odprowadza mnie pod klatkę, skądinąd nigdy tego nie robił. Dziwne, ale tamtego wieczora jakoś mnie to rozdrażniło. Nie to, żebym sama należała do kobiet, które się boją, albo uwielbiają, by im wszędzie towarzyszyć. A jednak taka zwłoka, te kilka kroków do samej klatki zawsze kojarzyło mi się z czymś przyjemnym, czego nigdy tak naprawdę nie zaznałam. Może dlatego, że sprawia, iż czujesz się ważniejsza od czasu i pośpiechu, a może dlatego, że to szansa na jeszcze jeden ostatni pocałunek. Francesco tymczasem ledwie doczekał, aż przekręcę klucz w zamku do mnie na klatkę i pożegnam go z daleka, i bezzwłocznie ruszył z piskiem opon, odpalając swojego najnowszego mercedesa 200 SLK. Szybko. Zbyt szybko. To raptem tylko przeczucie. Głupie przeczucie. A jednak może się okazać najmądrzejsze na świecie.

Trochę później. Zakuwałam, powtarzałam sobie cały rozdział i wreszcie poczułam, że coś z tego do mnie dotarło. Patrzę na zegarek. Wpół do trzeciej. Puszczę Fra' jeden sygnał, a co. Mam ochotę posłuchać, jak do mnie mówi tym swoim głosem i choć przez chwilę nie myśleć o całej reszcie. Nie mogę się przecież położyć, skoro głowa aż mi pęka od dat i faktów z wykutego rozdziału podręcznika do historii. Nic, telefon dzwoni w próżnię. Bardzo dziwne. Zajmuje malutkie mieszkanko tuż pod swoimi starymi, zostawiła mu je babcia, która przeniosła się do Rieti. Telefon wciąż dzwoni. Nie słyszy, a może już śpi jak zabity albo… Niemożliwe żeby nie słyszał. Kurczę, skoro siedzi w domu, to przecież musi słyszeć. Ma tam raptem wszystkiego dwa pokoje plus kuchnię i łazienkę. Dobrze znam jego mieszkanie, wiele razy spędzałam tam weekendy. Sama myśl, że spędziłam z nim tyle czasu, złości mnie jeszcze bardziej. Te weekendy pełne takiej bliskości, a on nawet nie odbiera. Nic, i tak nie chce mi się spać. Wiesz, co zrobię? Wyjdę i zadzwonię do niego z dołu domofonem. Maskuję łóżko, jak tylko się da, wkładam poduszkę pod prześcieradło, tam gdzie zwykle sama leżę, a ubranie na jutro do szkoły już mam przygotowane na krześle. Potem powolutku, na paluszkach mijam pokój moich rodziców, biorę klucze do polo (wówczas jeszcze nie miałam mojej obłędnej micry) i ruszam przed siebie w noc. To co, chcesz się przekonać, czy ten kutas nie poszedł sobie do Gildy? Dziesięć po trzeciej. Lepiej zajrzeć najpierw tam. Parkuję w drugim szeregu na via Mario dei Fiori i idę w stronę drzwi. Jest Massimo, bramkarz, który się ze mną wita. – Ej, cześć, Gin, co ty tu robisz o tej porze?

– A jak myślisz?

– Chce ci się tańczyć, tak?

Idiota.

– Tak naprawdę to chciałam przez jedną noc postać sobie na bramce. Śmieje się cały zadowolony. – Dobre, to ci się dopiero udało.

– Posłuchaj, nie widzę mercedesa Francesca.

– Niezła bryka, co?

– Tak, fantastyczna. Wiesz przypadkiem, czy siedzi w środku?

– Nie, dziś wieczór w ogóle się tutaj nie pojawił. Wiem, bo się stąd nie ruszałem. A poza tym szukał go też Antonello, który zajrzał tu jakieś pół godziny temu. Rozglądał się za nim po całym lokalu, ale już sobie poszedł. Nie znalazł go, najwyraźniej Francesco go wystawił, bo Antonello sam mi powiedział, że mieli się zobaczyć. Proszę. – Wpuszcza grubego mężczyznę z kobietą, która ma na sobie więcej złota niż ciuchów, a do tego makijaż tak ciężki, że wpędza w popłoch nawet jej własne zmarszczki.

– Dobra, jeśli go zobaczysz, to mu powiedz, że go szukam.

– Okay, cześć. Gin. Dobranoc.

Akurat, dobranoc… fajnie by było! Fakt, że nigdzie nie mogę go znaleźć, coraz bardziej działa mi na nerwy. Przejeżdżam pod domem Francesca. Guzik, nie ma mercedesa. Zwykle parkuje na ulicy, bo i tak w pobliżu stoi wóz karabinierów, którzy pilnują jakiegoś na razie jeszcze nieskompromitowanego polityka albo świadka koronnego, bo ja wiem, nigdy tego nie rozgryzłam. Jeden karabinier stoi w pobliżu wozu. Witam się z nim, kiedy go mijam swoim polo. Staram się w jakiś sposób umilić mu wieczór. Patrzy na mnie, jak się oddalam. Widzę w bocznym lusterku, jak wciąż wpatruje się w moje polo, które jedzie przed siebie, i wiem, że facet zachodzi w głowę, z jakiej racji się z nim w ogóle przywitałam. W najgorszym wypadku po prostu wzbudziłam jego ciekawość. Daję sobie spokój z karabinierem i myślę o Francescu. Gdzież on się, do licha, podział? Niech to szlag trafi, już wpół do czwartej. Jutro jest odpytywanie. Zostały mi zaledwie cztery godziny snu. O ile oczywiście uda mi się go zawczasu odnaleźć. W mojej historii miłosnej postanawiam wcielić się w rolę karabiniera i zbadać dogłębnie całą sprawę. Szkoda, że nie ma ze mną Eleonory. Ele, bo tak ją nazywamy, to moja najlepsza przyjaciółka. Musiała wyjechać, pojechała do Toskanii, żeby odwiedzić rodzinę. Ele z urodzenia jest florentynką, z czasem przeniosła się do Rzymu. Toscanaccia, tak na nią mówimy.

– Ej, ty, niekumata, ej, Ele… Śpiąca królewno…-Wszystkowiedząca. – Twoja kolej, wstawaj do odpowiedzi, sprawa zwłoki niecierpiąca.

Żartujemy sobie, nabijamy się z niej, ilekroć siedzimy w klasie, a ona mogłaby zostać wezwana do tablicy. Kurczę, gdyby tylko tu była, to z pewnością dotrzymałaby mi towarzystwa. Każda wymówka jest dla Ele dobra, byle tylko nie wracać do domu przed świtem. Szkoda. Cóż, może zajrzę do Simony, zważywszy że mieszka tu w pobliżu. Simona to rzymianka z krwi i kości, blondynka, świetne ciało, ma trochę dziwny charakter. Ale jest fajna. Już od roku spędzamy razem czas i istotnie bardzo się ze sobą zżyłyśmy. Oczywiście spotyka się to z dezaprobatą Ele. Utrzymuje, że w głębi duszy Simona to wredna suka.

– Możesz mieć do mnie zaufanie, możesz mi wierzyć jakem Toscanaccia, tym razem to ty jesteś niekumata. – A ja w śmiech. Ele jest zazdrosna. To oczywiste, nie może ścierpieć, że raz na jakiś czas ja i Simona się razem umawiamy. Właśnie zajechałam, już stoję pod jej domem i tutaj ma miejsce coś nieprawdopodobnego. Albo raczej coś bardzo prawdopodobnego, bo kiedy dzwonię domofonem do mieszkania Simony, otwierają się drzwi na klatkę i z budynku wychodzi Francesco. Jest za kwadrans czwarta. Jakby sama pora nie była wystarczająco wymowna, na dodatek pojawia się bez krawata, w rozpiętej koszuli i, co najgorsze, ma ten swój wyraz twarzy, który sama widziałam już nieraz. Widziałam go aż nazbyt często. Teraz żałuję, że miałam z nim cokolwiek wspólnego. Po miłosnych pieszczotach wszyscy robimy się łagodniejsi. Rysy twarzy nam się rozluźniają, oczy lekko wilgotnieją, usta stają się pełniejsze i łatwiej przychodzi nam się uśmiechnąć, chociaż zajmuje nam to trochę więcej czasu. Francesco nie zdąża wykrztusić z siebie ani słowa.

– Gin, ja… – próbuje się tłumaczyć, ale pluję mu w twarz. Nacharchałam na niego elegancko. Trafiony, zatopiony, nawet na niego nie spojrzę. Kiedy odchodzę, jedyne, o czym myślę, to że zaraz się wytrze.

– Gin, stój, wszystko ci wytłumaczę.

– Co wszystko? Co tu jest do tłumaczenia?

Wsiadam do polo, które zaparkowałam w drugim szeregu, a on leci za mną, próbuje uniemożliwić mi zamknięcie drzwi, ale się nie wyrabia. Zamykam się w środku i blokuję zamek.

– Gin, nie jest tak, jak myślisz. Pierwszy raz z nią byłem. Poczekaj, nie jedź jeszcze, Gin. – Odczekuje jeszcze chwilę, po czym mówi coś, czego nigdy nie chciałabym od niego usłyszeć. A w każdym razie nie w chwili takiej jak ta. – Gin, ja cię kocham.

Opuszczam trochę szybę. – Ach, tak? I dlatego właśnie posuwasz taką pannę jak Simona. Wyobraź ty sobie, że jedyne, co w tobie kocham, to twoja bryka! – Ruszam na pełnych obrotach i przejeżdżam kilka metrów, rozglądając się za nią. O, tam stoi. Zaparkował ją praktycznie pod samą klatką, nawet się nie wysilił, żeby nie rzucała się w oczy. Stoi sobie właśnie tam ten jego wypasiony mercedes 200 SLK srebrny metalik. Zatrzymałam się moim polo. Czuję się jak byk, który lada moment ma się zmierzyć z toreadorem, nadymam się i parskam, a nogą droczę się z pedałem gazu. Rozpędzam się, dociskam go tak ze dwa, trzy razy. Myślę o mamie i o jej polo. Cóż, będę musiała coś wykombinować, już na samą myśl czuję się niezdrowo podekscytowana. W lusterku widzę, że Francesco biegnie i jest coraz bliżej. Ale już za późno, za bardzo spodobał mi się mój pomysł… Co za rozkosz! Bajka! Zapinam pas. W życiu są rzeczy, których nie można sobie odpuścić, bezcenne. Właśnie teraz nadszedł taki moment. Puszczam sprzęgło i ruszam na pełnym gazie. O to chodzi. Widzę, jak w zawrotnym tempie zmniejsza się dystans, który dzieli mnie od auta. Jego mercedes, piękny, nowiusieńki, najświeższy model. Przyhamowuję dopiero w ostatnim momencie, instynktownie, głównie żeby nie zapłacić za to własnym życiem. Bum. Genialne zderzenie, zarzuca mnie na siedzeniu. Trafiony, i to jeszcze jak; z boku, w same drzwi. Wrzucam wsteczny. Polo wydostaje się z niejakim trudem, ale już po chwili jedzie jakby nigdy nic. Mam przed sobą mercedesa, jest kompletnie zdewastowany, nawet szyba mu popękała. Nie czuję się na siłach szacować strat własnych, ale jeśli chodzi o wyraz twarzy Francesco, to wyobrażam go sobie z nieukrywaną przyjemnością. Co więcej, mam go jak na dłoni, wygląda jak zaprogramowany. Co za frajda… Patrzy na swój skasowany samochód. Jest wstrząśnięty, nie wierzy własnym oczom, nie chce im wierzyć, ale musi. I to jeszcze jak musi… A wiesz co? Wjadę w niego raz jeszcze. Tak. Za dużą sprawia mi to frajdę, to coś pięknego. Ruszam rozpędzona, tym razem celuję bardziej w przód. Bum. Wjeżdżam mu w sam środek na pełnym gazie, teraz już się nie boję, nawet nie hamuję. Zdążyłam się już wyrobić. Ogarnia mnie nieposkromiona chęć, by zniszczyć mu go doszczętnie. Przedni zderzak całkiem się rozleciał, nawet maska jest ostro wgnieciona. Francesco tkwi w miejscu, naprzeciwko mnie, oniemiały. Patrzę na niego, wybucham śmiechem i odjeżdżam, machając mu na pożegnanie. Weź, idź się pierdol razem z tym twoim mercedesem. Chuju złamany. Kiedy okoliczności tego wymagają, trzeba posunąć się do ostateczności. A teraz czas pomyśleć o Simonie. Oj, już ja ją urządzę, tę wredną sukę, oj, urządzę. Ale to musi być przemyślana zemsta, na zimno, wykalkulowana, że aż jej w pięty pójdzie. Genialna. Chciałabym znaleźć jeszcze więcej epitetów, o ile to tylko możliwe. Parkuję pod domem i wysiadam z samochodu. Biedne małe polo. Cały przód jest w opłakanym stanie. Ma skasowaną maskę, która wygląda jak powykręcana przez artretyzm ręka, stłuczone obydwa światła i przebitą gumę. Cholera jasna, co ja teraz powiem mamie. W windzie nadal się nad tym zastanawiam. Coś tam w końcu wymyślę na potrzeby biednego małego polo oraz tej wrednej suki Simony. Tak, coś w końcu przyjdzie mi do głowy, jestem tego pewna. Rozbieram się i kładę do łóżka. Wciąż zaprzątają mnie te same dwie kwestie, zastanawiam się, jak by je tu rozwiązać. Stale myślę, cały czas mając w pamięci mocne uderzenie, roztrzaskanego mercedesa. Powolutku zaczynam zapadać w sen. Ostatni przebłysk, zanim zasnę na dobre. Uśmiecham się. Bum! Co za uderzenie, coś pięknego! W całym tym ferworze w ogóle przestałam myśleć o Francescu. Pstryk. Zniknął. I, uśmiechnięta, ląduję w objęciach Morfeusza.

Następnego dnia rano budzę się przytomna jak nigdy przedtem. Jak na zawołanie mam już gotowe dwa pomysły. Wpierw biorę się za ten pierwszy, trzeba coś zrobić z polo. Dzwonię do Ale, mojego przyjaciela, który zawsze jest w niezłych tarapatach, liczę, że tym razem wydobędzie mnie z moich.

– Halo… Kto mówi? – Ma zachrypnięty głos, pewnie położył się raptem przed niecałą godziną.

– Ale? To ja, Gin.

– Gin, o co, kurwa, chodzi? Która to godzina?

– Siódma

– Siódma? Coś ty, ochujałaś?

– Ale, musisz mi pomóc, błagam, weź mi powiedz, że masz pod ręką jakąś skradzioną brykę.

– Gin, nie przez telefon… kurwa mać!

– Sorry, Ale.

Uspokaja się. – Jakiego auta potrzebujesz?

– Jakiekolwiek, byle kradzionego. Właściwie to potrzebna mi tylko rejestracja.

– Tylko rejestracja? No wiesz, jesteś jakaś porąbana.

– Proszę cię, Ale, to dla mnie strasznie ważne.

– Zawsze wszystko, co ciebie dotyczy, jest strasznie ważne, poczekaj chwilę.

Po jakichś dziesięciu sekundach wraca do telefonu. – No już, pisz. Roma er dwadzieścia siedem zero trzydzieści jeden. Niebieskie clio.

– Świetnie, dzięki Ale.

– Co tam, wszystko w porządku?

– Tak, wszystko w porządku.

– Świetnie. Skoro tak, to się kładę i wyłączam telefon.

– Dobra, zadzwonię do ciebie po południu i wszystko ci wytłumaczę.

– A chuj mnie to obchodzi. – I się rozłącza.

W samą porę. Zjawia się mama w szlafroku, dopiero co wstała. – Ginevra, co ty robisz? Już wstałaś?

– Mamo, nie masz pojęcia, co się stało. Wczoraj wieczorem jakiś szaleniec zderzył się ze mną samochodem.

– O mój Boże, córeczko, czy nic ci się nie stało?

– Nie, wszystko w porządku. Tyle że skasował polo i uciekł… Ale patrz, mam jego numery! – Podaję jej dopiero co zapisaną karteczkę. – To było ciemne clio. Musimy zawiadomić policję. – Mama bierze karteczkę.

– Nie ma co, musimy natychmiast powiedzieć ojcu. Całe szczęście, że tobie nic się nie stało. Jesteś pewna? Czy aby przypadkiem nie uderzyłaś się w głowę?

– Nie, mamo, naprawdę wszystko w porządku.

– Całe szczęście. – Całuje mnie w czoło.

– Idź zjeść śniadanie, bo jeszcze się spóźnisz.

– Tak, mamo. – Idę, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, odprowadzana wzrokiem troskliwej matki. Mam poczucie winy. Przepraszam, mamo, ale musiałam tak postąpić. Kto wie, może kiedy indziej o wszystkim ci opowiem. Kiedy indziej. Tymczasem skoncentrujmy się na dniu dzisiejszym. Udało mi się już znaleźć także i drugie rozwiązanie, które pozwoli mi rozprawić się z Simona. Chwilę później jestem już pośród szkolnych ławek. Właśnie skończyła się pierwsza lekcja. Religia. Dwukrotnie nasze spojrzenia się spotkały, ale wredna suka odwróciła się w drugą stronę. Nawet nie ma odwagi stawić czoło konsekwencjom własnych czynów. Najlepsze jest to, że dopiero co odpytywał ją don Peppino, bo tak właśnie nazywamy naszego księżulka od religii, a ona miała czelność mu odpowiadać… A niech ją szlag. Co tam, nie chcę wzywać imienia Pana Boga z powodu takich bzdetów. Ale druga godzina w całości należy już do mnie, i trzecia też. Jestem w swoim żywiole, chcę się rozerwać, dwie godziny szampańskiej zabawy. Dziś na zajęciach z włoskiego mamy pisać wypracowanie. Jak tylko się obudziłam i zabrałam za pakowanie plecaka, od razu wpadłam na pomysł. Wyrafinowany… O, nareszcie znalazłam właściwe określenie, ukute specjalnie na potrzeby zemsty. I mój długopis śmiga po białej kartce, zapisując na niej słowa, całe wersy, pełne faktów, wspomnień, wyrazów rozczarowania, przymiotników, wynurzeń i obelg. Długopis pruje, że aż miło, wygląda jak zaczarowany. I pomyśleć, że na włoskim zawsze szło mi tak sobie. Odbiegłam od tematu, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, ale za to co za rozkosz, jaka to frajda móc zadedykować wypracowanie mojej przyjaciółce, to znaczy mojej eks-przyjaciółce. Albo wręcz, gwoli ścisłości, tej wrednej suce. Zadedykowałam jej nawet tytuł: Żałosny kres przyjaźni. Jestem pewna, że moja psorka od włoskiego mi to zaliczy, może nawet postawi mi czwórkę, a może nie, raczej nie, bo przecież piszę nie na temat. Może w takim razie mierny, ale za to jaki mierny! Z całą pewnością nie wyśle mnie jednak do dyrektora, i a nuż będzie chciała, żebym przeczytała to na głos przy całej klasie. Psorka weźmie moją stronę, tego jestem pewna. Nie tyle dlatego, byśmy były w jakichś wyjątkowo zażyłych stosunkach, ile dlatego, że od niedawna sama jest w separacji.

Tydzień później. Odbieram wypracowanie. A to ci dopiero, nie do wiary… Przerosło wszelkie moje oczekiwania. Cztery z plusem! Jeszcze nigdy nie dostałam takiej dobrej oceny z włoskiego. Ale to jeszcze nie koniec. Psorka musi mieć dla mnie nieprzebrane pokłady sympatii albo, co chyba nawet bardziej prawdopodobne, sama musiała rzeczywiście mocno się nacierpieć z powodu własnej separacji. W każdym razie faktem jest, że grzmotnęła ręką w pulpit.

– Cisza, dziewczynki. Teraz chciałabym poprosić, żeby swoje wypracowanie przeczytała nam pewna wyjątkowa dziewczyna. To jedna z waszych koleżanek z klasy, która zrozumiała, że to kultura, wychowanie oraz bycie ludźmi cywilizowanymi stanowi najważniejszy oręż naszego społeczeństwa: Ginevra Biro.

Wstaję i na moment prawie się rumienię. Przed wszystkimi. Przed innymi. Ale daję sobie spokój z rumieńcami. Kurwa, mowy nie ma! To mój dzień, dosyć tego, należy mi się. Jaki tam znowu wstyd, jacy inni. Bywa, że inni wcale się nie liczą. I tak jest właśnie teraz. Podchodzę do psorki i zaczynam czytać. Idzie mi to sprawnie, bardzo się przykładam i dobrze się przy tym bawię. Złość przeplata się z zapałem. Wiem, kiedy trzeba zrobić pauzę, moduluję ton. Sama daję się ponieść własnej historii Czy to naprawdę ja napisałam takie wypracowanie? Kurczę, uważam, że świetnie mi poszło! Wciąż czytam z przejęciem, dobrze się bawię, czuję się, jakbym śpiewała. Słowa same się układają w płynny ciąg, jedne podążają za drugimi, między wierszami, wznoszą się i opadają, bez wytchnienia, zupełnie jak fale na lazurowym morzu. Suną tuż obok siebie, są nierozłączne. W okamgnieniu docieram prawie do końca. Brakuje zaledwie dwóch wersów. Przerywam i kiedy podnoszę wzrok znad kartki, widzę Simone, jak siedzi i się we mnie wpatruje. Szczęka jej opadła, zbladła, wygląda, jakby dostała obuchem w łeb. Zrelacjonowałam całą naszą historię, naszą przyjaźń, moje zawiedzione zaufanie, jej zdradę. Robię ostatnią pauzę. Oddycham głęboko i przystępuję do finału:

– Proszę państwa. Teraz już wszyscy wiecie, kim jest Simona Costati. Gdyby jej matka miała choć odrobinę odwagi, to nazwałaby ją tak, jak na to naprawdę zasługuje: Wredna Suka!

Składam kartkę i rozglądam się zadowolona po całej klasie. Rozlega się autentyczny ryk. Wszystkie naraz wykrzykują zachwycone: – Świetnie, dobrze zrobiłaś, jesteś super, Biro! Tak, jeszcze, dawaj, musisz ją zakasować, właśnie tak, jesteś wielka!

Nagle, sama nie wiem z czyjej inicjatywy, z całą pewnością nie mojej, ani nie psorki, a już zwłaszcza nie Simony, rozlega się zgodny chór, niewątpliwie zainspirowany moim wypracowaniem na temat znaczenia kultury.

– Wredna suka, wredna suka, wredna suka!

Simona podnosi się z ławki. Przemierza salę, szurając nogami, ze spuszczoną głową, nie mając odwagi, by komukolwiek spojrzeć w twarz. Wreszcie wybucha płaczem i wychodzi z klasy.

– Świetnie, naprawdę, znakomite wypracowanie. – To głos psorki.

Niebywałe. Myślałam, że wywali mnie za drzwi za, bo ja wiem, oczernianie uczennicy? A tymczasem nic z tego. Widać, że forma przypadła jej do gustu. Albo treść… W każdym razie uśmiecha się do mnie. Kto wie, może przez moment poczuła żal. Żal, bo sama też by chciała móc coś podobnego napisać o własnym mężu.

Загрузка...